Rozdział 38

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Pov. Stark

Wziąłem do ust kostkę czekolady i położyłem się, pozwalając by roztopiła mi się na języku. Czekolada pomagała. W jakiś sposób, sprawiała, że dawałem radę wytrzymać bez alkoholu. Choć moje ręce wciąż drżały. To było dziwne uczucie. Chciałem się napić, fizycznie chciałem tego bardzo mocno. Ale myśl, że staję się taki jak Howard, odstręczała mnie nad wyraz skutecznie.

Zastanawiałem się wciąż nad sprawą dzieciaka. Nie było żadnych śladów, żadnych powiązań. Świadek nie złożył żadnych istotnych zeznań.

Teraz, dzieciak spał. Spał już dwie godziny od naszego powrotu. Był zmęczony, choć wyglądał już trochę lepiej i nabrał nieco sił. Przesunąłem się tak, by leżeć na boku. Nie wiedziałem, czy powinienem zorganizować mu jakiś obiad. W szpitalu dostawał głównie kroplówkę i dwa razy zjadł jogurt czekoladowy. Musiałem je zamówić, ewidentnie mu smakowały.

Usłyszałem ciche kroki, więc podniosłem głowę. Dzieciak wszedł do salonu niepewnym krokiem, a ja usiadłem na kanapie, zerkając na niego kontrolnie, żeby upewnić się, czy młodszy nie potrzebuje pomocy.

-Um, h-hej?- mruknął niepewnie chłopiec.

-Hej- odpowiedziałem cicho- chodź, usiądź. Jak się czujesz?- spytałem. Młodszy posłusznie podszedł i usiadł obok mnie, choć ewidentnie wciąż sprawiało mu to lekką trudność.

-Dobrze- zapewnił miękko, po czym zerknął na czekoladę i uniósł jedną brew. Wypuściłem powietrze, przewracając oczami. Nie zamierzałem mu tego tłumaczyć.

-Mam zamówić coś do jedzenia? Jeśli nie, w lodówce czeka na ciebie koktajl- powiedziałem, a młodszy westchnął cicho.

-Potem- mruknął. Kiwnąłem głową, po czym sięgnąłem po szary kocyk, który podałem młodszemu. Dzieciak przykrył się nim.

-Czemu mieszkałeś z ciocią?- spytałem nagle, zupełnie się nad tym nie zastanawiając. Zmarszczyłem brwi, natychmiast zdając sobie sprawę z tego, że nie powinienem być tak wścibski. Ja nie chciałbym, żeby dzieciak wypytywał o moje życie- nie, nie musisz mówić. Nie powinienem pytać.

-Nie, w porządku- zapewnił cicho chłopiec- moi rodzice zginęli w wypadku lotniczym. Miałem sześć lat, więc... nie tęsknię za nimi jakoś strasznie. Pogodziłem się z tym już- powiedział, po czym dodał- wujek Ben był bratem mojego ojca. Wzięli mnie do siebie, kiedy rodzice umarli. I tyle- mruknął, wzruszając na koniec ramionami. Zacisnąłem usta. Mówił o wujku w czasie przeszłym. Musiał odejść, albo, co było bardziej prawdopodobne, umrzeć. Wszyscy umarli. Rodzice, wujek, ciocia. Dzieciak był naprawdę biedny.

-Możesz spytać- rzucił cicho chłopiec, a ja przełknąłem ślinę. Wiedział, o czym myślałem.

-Co się stało z twoim wujkiem?- spytałem więc.

-Postrzelono go na ulicy trochę ponad rok temu. Nie...- młodszy wypuścił powietrze, odwracając wzrok- nie mogłem mu pomóc. Nie dałem rady go uratować- wyszeptał.

Spuściłem wzrok. A więc naprawdę byliśmy znacznie bardziej podobni, niż mi się zdawało.

-Byłeś przy tym?- spytałem cicho. Młodszy zamknął oczy i pokiwał głową. Po jego policzku spłynęła łza.

-Ja... po prostu tam klęczałem. Nic nie zrobiłem- powiedział, po czym przetarł twarz dłonią. Widziałem, że robi co w jego mocy, żeby nie płakać. Nie wychodziło mu to.

Przez chwilę, siedzieliśmy w ciszy. Chłopiec starał się uspokoić, a ja zastanawiałem się nad tym. Wujek zginął na oczach dzieciaka. To musiało być trudne. A on teraz się obwiniał.

-Nie mogłeś nic zrobić- powiedziałem, przerywając ciszę. Młodszy spojrzał na mnie niemalże oskarżycielsko, jakbym powiedział obrzydliwe kłamstwo na jego temat.

-Skąd ty możesz to wiedzieć?- rzucił- nie było cię tam. Nawet...

-Poznałem cię na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że przyjąłbyś pocisk nawet za nieznajomego- przerwałem mu- gdybyś mógł cokolwiek zrobić, twój wujek by żył. Ale nie mogłeś. I to nie twoja wina. Czasem... po prostu nie mamy wpływu na to, co się dzieje. To beznadziejne, ale tak jest- dodałem. Młodszy zagryzł wargę, wpatrując się we mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Jakby nie do końca mi wierzył, choć bardzo tego chciał. Rozchylił usta, spuszczając głowę.

-A... ty?- spytał cicho.

Zamrugałem, wpatrując się w niego pytająco.

-Co ze mną?- rzuciłem, prostując się nieco.

-Czego ty żałujesz?

Zacisnąłem usta. Czego żałowałem? Jakże banalne pytanie, zwłaszcza od kogoś tak inteligentnego. Żałowałem mnóstwa rzeczy. Żałowałem tego, że przez większość życia byłem kompletnym skurwysynem. Żałowałem tego, że nadal nim byłem. Żałowałem przeszłości. Tego, że nigdy nie postawiłem się ojcu. Że potulnie uczyłem się na wskazanych przez niego uczelniach, studiowałem to co mi kazał i przez pierwsze dwadzieścia lat swojego życia nieustannie goniłem za czymś, czego nie mogłem mieć. Za miłością. Zaufaniem. Akceptacją. Poczuciem bezpieczeństwa. Żałowałem tego. Żałowałem, że tak późno to wszystko zrozumiałem. I że kiedy w końcu odnalazłem szczęście, tak szybko mi je odebrano. Żałowałem, że w ogóle byłem szczęśliwy. Gdybym nie posmakował szczęścia, nie tęsknił bym za nim tak bardzo.

Żałowałem, że nie byłem lepszy.

Że jej nie uratowałem.

-Żałuję, że nie zamówiłem pizzy pół godziny temu, bo właśnie by przyszła- rzuciłem, siląc się na swobodny ton- można to łatwo naprawić. Jesteś głodny?

Chłopiec wyglądał na rozczarowanego.

-Czemu nie chcesz rozmawiać?- spytał cicho.

-Przestań- powiedziałem.

-Ale dlaczego...

-Bo jesteś obcym gówniarzem, dlaczego miałbym ci się zwierzać?!- wykrzyknąłem, zrywając się z kanapy. Młodszy uniósł brwi, wpatrując się we mnie z iskierką strachu. Wypuściłem głośno powietrze i jęknąłem z irytacją, wychodząc z salonu. Czemu on zawsze to robił? Zawsze doprowadzał do tego, że nie wytrzymywałem, ale był przy tym sobą, pieprzonym aniołkiem, przez co musiałem czuć się winny. Nienawidziłem tego.

Trzasnąłem drzwiami sypialni. To było kłamstwo. On nie był obcy. Widzieliśmy się z dzieciakiem w najbardziej krepujących momentach, widzieliśmy się słabych i bezbronnych. Nie był obcy. I jeśli komukolwiek miałbym opowiedzieć swoją historię, to właśnie jemu, a nie temu cholernemu terapeucie. Ale nie mogłem. Nie mogłem tego zrobić, nie mogłem mu powiedzieć. Nie chciałem tego.

Usiadłem na łóżku i schowałem twarz w dłoniach. Myślałem o wszystkim. O wszystkim, od samego początku. O adopcji. O tym, jak się poznaliśmy i jak prawie go straciłem. Jak miał wyjechać do Atlanty, a ja po raz pierwszy otworzyłem się i...

Wyprostowałem się gwałtownie.

Dzieciak miał lecieć do Atlanty. Daleko od Nowego Jorku.

Zacząłem analizować wszystko, od początku. Dostałem jego plan lekcji, żebym go odwoził i przywoził. Nick wciąż powtarzał, żebyśmy uważali.

Zacisnąłem szczękę, wpatrując się przed siebie w osłupieniu.

Przypomniałem sobie słowa, które usłyszałem po adopcji. Ważne słowa, na które wcześniej nie zwróciłem uwagi.

"Teraz, po tym co stało się z jego ciocią, Nowy Jork nie jest już przyjazny dla Petera."

Zmarszczyłem mocno brwi, zrywając się z łóżka.

*****

1012 słów

Hejka!

Mwuhahahahahah

Mam nadzieję, że się podobało :)

Do zobaczenia<3<3<3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro