Rozdział 52

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Pov. Stark

Nadgarstek chłopca wykręcił się nienaturalnie, odrzucony gumowym pociskiem i strzałem. Nie wiedziałem, czy był złamany, czy tylko zwichnięty, ale nie miałem czasu się nad tym zastanawiać. Nie poczułem nawet wyrzutów sumienia. Czułem tylko jak serce dudni mi w piersi.

Pistolet wypadł chłopcu z dłoni, a ja dopadłem do niego chwilę później. Natychmiast porwałem go w ramiona, choć utrudniał mi to gips, tuląc dziecko do siebie i z całych sił starając się nie zerkać na pocisk utkwiony w ścianie. Nie mogłem znieść myśli, że gdybym spóźnił się o sekundę, ten pocisk znalazłby się w ciele mojego dziecka.

Peter nie zareagował na mój uścisk. Palce jego dłoni drgały, jakby starał się je zacisnąć. Nie mógł tego zrobić przez zraniony nadgarstek.

Ostrożnie chwyciłem rękę chłopca i przycisnąłem ją do jego klatki piersiowej, unieruchamiając prawdopodobnie złamany nadgarstek. Nie wiedziałem, co powinienem robić. Jak mu pomóc. Miałem kompletną pustkę w głowie, a on biernie pozwalał mi na absolutnie wszystko. Nie wiedziałem, czy nadgarstek mocno bolał go w takiej pozycji. Nie chciałem go krzywdzić. Młodszy oddychał powoli, zupełnie nieświadomy tego, że przed chwilą prawie popełnił samobójstwo. Pocałowałem go w głowę, tuląc mocno do siebie.

-Już dobrze. Już dobrze- szepnąłem, gładząc go po włosach i rozpaczliwie przytulając go tak, jakby miało mi się udać schować go przed całym światem. Chciałem to zrobić. Schować go i chronić tak długo, jak mogłem- spójrz na mnie, Pete. Spójrz na mnie, proszę- wymamrotałem, kierując delikatnie jego twarz na siebie. Ale chłopiec na mnie nie patrzył. Nigdzie nie patrzył. Znów pocałowałem go w czoło, szlochając cicho. Nadgarstek dzieciaka krwawił. Nie wiedziałem co mam robić. Choć to było oczywiste. Zabrać go stąd, zabrać go w bezpieczne miejsce, do szpitala, gdzieś, gdzie mu pomogą. Ale ja byłem kompletnie bezradny. Pustka w oczach chłopca była straszna. Łzy, które lały się po jego twarzy były jedynie naturalną reakcją organizmu na ból, który odbierał mózg, ale w jakiś sposób, organizm nie był w stanie wydobyć z Petera nic więcej. A może czuł ten ból, może chciał krzyczeć, ale nie mógł? Przytuliłem go mocniej na tę myśl, całując chłopca w skroń, licząc, że jeśli był choć trochę świadomy, to go uspokoiło.

-Już dobrze, zaraz będzie lepiej, zaraz ci pomogę- wyszeptałem, mocno przytulając dziecko. Skrzywiłem się z bólu, ale adrenalina pozwoliła mi go zignorować. Peter był w moich ramionach zupełnie bezwolny. Pozwolił mi wyprowadzić się z siłowni, idąc powoli tam, gdzie go poprowadziłem. Nie chciałem spędzić w siłowni ani minuty dłużej. Każę zniszczyć to pomieszczenie. Przerobię je na biura.

-Jarvis... pogotowie. Wezwij pogotowie- wymamrotałem, mocno przytulając chłopca. Spojrzałem na niego i zauważyłem, że zraniona dłoń lekko drży.

-Już dobrze. Już dobrze- powtarzałem cicho- jesteś bezpieczny. Nie dam cię skrzywdzić, jesteś bezpieczny- wyszeptałem. Peter nie odpowiedział. Nie powiedział ani słowa, a ja nie wiedziałem, czy tylko mi się zdawało, czy rzeczywiście chłopiec rozluźnił się lekko w moich ramionach.

***

Wszystko jest w porządku.

Tak powiedział mi lekarz. Że wszystko jest w porządku. Nie wierzyłem w to.

Zdrowiu Petera nic nie zagrażało. Jego organizm zwalczył narkotyk zbyt szybko, by można było go zbadać. Chłopiec zasnął w karetce i spał aż do teraz, bezpieczny, w szpitalnym łóżku. Spał zupełnie spokojnie, jakby nic się nie stało. Złamany nadgarstek i palec były unieruchomione gipsem, a rana na głowie opatrzona. Pocisk delikatnie drasnął tył głowy dziecka.

Byłem przerażony. Nie miałem siły myśleć o wszystkim, czego się dowiedziałem, to było dla mnie za dużo.

Jedną ręką trzymałem chłopca. Trzymałem dłoń z nadgarstkiem w gipsie na jego przedramieniu, jednocześnie delikatnie gładząc go palcami i trzymając na tyle mocno, by poczuć nawet najdrobniejszy ruch z jego strony.

Na drugiej ręce miałem uzbrojoną rękawicę, gotową do wystrzału. Wbijałem wzrok w drzwi, czekając na zagrożenie. Na kogoś, kto będzie chciał odebrać mi moje dziecko. Byłem gotowy na wszystko, żeby go ochronić. Mogłem siedzieć tu całą noc, jeśli było trzeba. Nie mogłem go stracić. Nie mogłem pozwolić, żeby on też zginął. Kimkolwiek był ten człowiek, miał rację. Nie zniósłbym straty kolejnego dziecka.

Fury próbował na mnie krzyczeć. Próbował przemówić mi do rozsądku, ale nie słuchałem go. Nie miałem do tego głowy, a dyrektor dość szybko to zauważył i poddał się.

-T-Tony?- usłyszałem cichy pomruk. Wbiłem spojrzenie w chłopca, delikatnie gładząc jego rękę.

-Cii, wszystko jest dobrze- zapewniłem łagodnie, nieco drżącym głosem. Młodszy spojrzał na mnie nieprzytomnym wzrokiem.

-Boli mnie ręka- mruknął, z wyraźnym niezadowoleniem w głosie. Uśmiechnąłem się smutno, a brunecik ziewnął, wtulając policzek w poduszkę- która godzina?- spytał.

-Jest późno. Śpij sobie dalej, jeszcze jest noc- powiedziałem. Peter uniósł sennie kąciki ust.

-Miałem dziwny sen- szepnął, na co wyprostowałem się, unosząc brwi.

-T-Tak?- spytałem słabo- a... co ci się śniło?

Peter westchnął cicho.

-To... było dziwne. Pamiętasz tą misję, um... dwa lata temu? Poznaliśmy się na niej- powiedział. Zacisnąłem usta, szukając tego w pamięci.

-I... I co? Co z tą misją?

-Chodziło o produkcję bardzo niebezpiecznej broni. Kosmicznych karabinów- wyjaśnił, po czym zaśmiał się cicho na ostatnie określenie. Gdyby serce nie podchodziło mi do gardła, może i bym się uśmiechnął. Ale teraz, nie miałem na to chęci. Nie pamiętałem tej misji. To było dwa lata temu, jak mógłbym pamiętać? Jeśli zabraliśmy ze sobą Petera, to nie mogło być nic groźnego, a co są tym idzie, nic poważnego.

-Tak. Tak, pamiętam- skłamałem, kiwając głową. Przesunąłem się delikatnie do łóżka- co ci się śniło, Pete?- spytałem. Młodszy uśmiechnął się nieco sennie.

-Ten mężczyzna... mówił o tobie i... hm, to głupie- wymruczał chłopiec. Zacisnął palce na mojej dłoni, wzdychając sennie i zamykając oczy. Przełknąłem ślinę. Czy mówił mu o jego cioci?

-Jak on się nazywał, Pete? Pamiętasz?- mówiąc to, pogładziłem jego dłoń. Peter wypuścił powietrze.

-Adrian Toomes- szepnął- Adrian Toomes, on... kazał mi... uh, to był zły sen. Nie chcę o tym mówić- dodał. Pokiwałem głową, nie chcąc naciskać na dziecko. Wyciągnąłem więc rękę i czule pogłaskałem go po włosach.

-Nie musisz, Pete. Idź spać, śpij sobie. Ja tu będę, przypilnuję, żebyś nie miał już takich snów- zapewniłem łagodnie, głaszcząc miękkie loki chłopca. Młodszy obrócił głowę w stronę mojej dłoni i wtulił w nią policzek. Przełknąłem ślinę, wpatrując się w niego. Morgan miałaby teraz roczek. Czy też tak by się we mnie wtulała? Czy gdyby ona przeżyła, czy gdybym ją miał, ból po stracie Pepper byłby teraz bardziej znośny?

Delikatnie głaszcząc policzek chłopca palcami, podniosłem rękę z repulsorem i wycelowałem w drzwi.

Jeśli ktokolwiek spróbuje odebrać mi kolejne dziecko, mógł to zrobić. Mógł próbować.

Byłem gotowy.

*****

1056 słów

Hejka!

Kurde, serio mi pisanie nie idzie ostatnio xD

Mam nadzieję, że się podobało :)

Do zobaczenia<3<3<3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro