🥀

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


~***~

"Zaworę drzwi moich otworzyłam miłemu: ale on był odszedł i minął. Dusza moja roztopiła się, gdy mówił: szukałam, a nie nalazłam go: wołałam, a nie odpowiedział mi.

Naleźli mię stróżowie, co chodzą po mieście: ubili mię i zranili mię, wzięli płaszcz mój ze mnie stróżowie murów.

Poprzysięgam was, córki Jerozolimskie, jeźli najdziecie miłego mego, abyście mu oznajmiły, iż mdleję od miłości."

Wyjęte z Pieśni V, z "Pieśni nad Pieśniami"

~*****~

Kto kocha i miłuje,

Ten też szczerze ślubuje.

Lecz który tylko kocha,

Tego zwiedzie mara płocha.

~******* ~

Promienie słoneczne przebijały się przez zwiewne, przypominające czerwcową mgłę zasłony. Niosły ze sobą żywość i świeżość. Zdawały się biec na wyścigi do uśpionych ludzi, następnie obsypywać ich setkami – niosących ciepło – pocałunków, pomiędzy którymi pokrzykiwały "obudź się! obudź się! obudź!". Marzenia senne na te okrzyki z lekkim przestrachem odpływały przez okna, żeby spaść na trawę w postaci porannej rosy. A ludzie? Cóż ludzie mieli zrobić? Otwierali lekko oczy i uśmiechali się, bo czuli w sobie miłość i życie. Przynajmniej niektórzy.

Na przykład ta dziewczyna, świeżo upieczona kobieta, która właśnie podniosła się z atłasów i ziewnęła, jak najciszej umiała, żeby nie obudzić leżącego obok młodego mężczyzny. Wstała, zatapiając ciemne stópki w dywanie. Delikatnie stąpając po miękkim materiale, brodząc w słońcu, przybliżyła się do okna. Schwyciła jedwabny szlafroczek i okryła się nim. Zamknęła oczy i wystawiła twarz ku światłu.

Na tą jej postać, jak z obrazka, lśniącą i jakby przekazującą przez siebie światło patrzył książę, leżący w półcieniu pod baldachimem. Podziwiał jej piękno jak nigdy. Patrzył na długie do kolan, czarne włosy i dostrzegał jak lekko falują w rytmie lekkiego wietrzyku. Zaróżowione, opalone policzki zbierały całusy porannego słońca z wdzięcznością. Usteczka były delikatnie uniesione ku górze, wyrażając cichą radość serca. Śniada dłoń zwisała bezwładnie, jakby czekając, aż ktoś ją miękko złapie. Widział już tą niewiastę, ale był ślepy, żył w ciemności, i teraz jej światło oślepiło go. Wydawało mu się, że stoi przed nim anioł. I że też on mógł nazywać tą jakby nieziemską istotę swoją żoną, gdy na to nie zasługiwał, wcale.

Wstał i – obchodząc swoją panią półkolem – zaszedł księżniczkę od tyłu. Wziął jej rączkę w swoją i ucałował z namaszczeniem jej skórę. Piękność otworzyła oczy i spojrzała na niego.

– Witaj, najdroższy – powiedziała, posyłając mu ciepły uśmiech. Odwzajemnił go nie do końca szczerze. Nie był godny.

– Witaj, najmilsza – odrzekł, przytulając jej dłoń do swojego policzka. Walczył jeszcze ze swoim postanowieniem, ale jeśli miał to zrobić, to musiał ostatni raz poczuć jej dotyk, który był zawsze taki miękki i pełen miłości. Pogładziła jego twarz.

– Jak ci się spało? – zapytała z troską, dostrzegając jego zmęczenie.

– Wspaniale – skłamał. Który to już raz? Nie wiedział, nie pamiętał, nie liczył. Na pewno nie pierwszy, nie drugi, nie dziesiąty, prawdopodobnie i nie setny... Jak on mógł? I wtedy, i teraz? Pewnie dlatego, że wcześniej świadomie ją zwodził, żeby nie poznała prawdziwego jego, żeby mu była wierna, żeby zawsze na zawołanie koiła jego ból i pomagała mu we wszystkim. A teraz? Bo nie chciał wywoływać wilka z lasu. Całą noc w końcu zmierzał się ze swoim przedsięwzięciem. Walka ta trudziła go bardziej niż wojny z Niemcami. Nie zmrużył oka. Czuł się wykończony. Ale jeśli jednak nie pójdzie za rozwiązaniem, które wydawało mu się takie logiczne i wspaniałomyślne, to ona nie może wiedzieć, że w ogóle nosił się z takim zamiarem.

– Na pewno? – dopytywała opiekuńczo.

– Tak, najmilsza. – I znów kłamstwo. Wężowy język, wężowy.

– Ach, dobrze, kochany, dobrze – wymruczała, wtulając się w niego ufnie. Objął ją i dość mechanicznie zaczął jeździć ręką po jej plecach. – Kocham cię. Najmocniej jak potrafię.

– Ja ciebie też. Kocham cię najbardziej na świecie – rzekł miękko. W jego głosie mimo otoczki słodyczy głęboko kryła się gorycz. To nie były słowa godne tej dziewczyny. Czyż nie powtarzał ich na ucho wielu kobietom, których wcale nie darzył żadnym głębszym uczuciem? Nie zwodził tymi słowami? W jego ustach nie oznaczały one chęci zabawy lub manipulacji? I tą, którą teraz tulił do serca, zwiódł właśnie nimi. Gdyby nie one, nie wyszłaby za niego i mogłaby znaleźć godnego siebie mężczyznę. Ale wiedział wtedy, że ona jest idealnie naiwna na żonę i wykorzystał to, że jako dziewczyna z uczuciami dziecka nie potrafiła odróżnić nieoczywistych kłamstw od prawdy. Jaki on podły!

– Och, Michale! – Księżniczka przewróciła oczami. – Najpierw Bóg, potem współmałżonek.

– Oczywiście, kochana, jak mógłbym inaczej myśleć? – szepnął, wiedząc, że jeszcze tak niedawno myślał zupełnie inaczej. Uważał, że Bóg nie istnieje, żona jest niewolnicą męża, a miłość istnieje tylko w wyobraźni niedorosłych dzieci. Jaki on był głupi!

– Och, prawda, najdroższy – zreflektowała się i zarumieniła lekko, karcąc się w duchu za swój brak zaufania do swojej najbliższej osoby. Wierzyła jak dziecko, dawała się prowadzić jak dziecko, przejmowała się wszystkim jak dziecko. Słodka jak miód, choć gdy się zdenerwowała potrafiła kąsać jak pszczoła. Ale jemu dawała się zwodzić. Czy też innymi słowy mu ufała.

Wiedział, że gdyby jej wszystko wyznał, to by ją to bolało, ale przebaczyłaby mu. Tylko czy on tego chciał? Nie wiedział. Była taka dobra. Pomagała każdemu, komu mogła i starała się pocieszać każdego smutnego. Troszczyła się o wszystkich. Czasami odnosiło się wrażenie, że jakby mogła, to adoptowałaby wszystkie sieroty świata. Była jednocześnie uroczym dzieckiem i troskliwą matką.

Nie zasługiwał na nią.

* * *

W królewskiej komnacie panował półmrok. Cały dzień nad pałacem wisiały ciężkie chmury, przesłaniając mu światło, a teraz o zmierzchu cienie się rozszerzyły. Na marmurowych schodkach przy oknie siedziała szara postać kobieca. Całe jej ciało było jakby bezwładne. Nogi do połowy zwisały niewygodnie. Jedna ręka leżała na klamce, jakby po skurczu, a druga oparła się o parapet. Głowa była wciśnięta w parapet. Poplątane włosy już dawno uciekły z wysokiego upięcia. Białe ząbki przygryzały wiśniowe usta. Po bladych policzkach spływały łzy. Oczy z coraz bardziej przygasłą nadzieją wypatrywały czegoś w oddali.

Księżniczka czekała na swojego księcia. Mimo wszystko. Ufała, że wróci, że przyjedzie, zeskoczy z konia, pocałuje ją i powie, że to był jeden wielki żart, że wcale jej nie zostawił, że nie opuścił jej i księstwa.

Ale on nie nadjeżdżał.

Miała ochotę krzyczeć, ale gardło ściskało jej się z płaczu. Jej ciałem wstrząsały dreszcze. On nie mógł tego zrobić. Nie mógł jej zostawić. Nie mógł. Nie...

Nastał zmrok, a mąż księżniczki nie wrócił. Nie położyła się na spoczynek. Czekała. W jej dziewczęcym serduszku wciąż tliła się nadzieja, że on jednak powróci. Tej nocy na niebie nie zaświeciła ani jedna gwiazda. Za to o północy rozpętała się straszna burza. Chmury jakby chciały dobić opuszczoną żonę. Z wysokości spadał grad wielkości melonów, pioruny wszczynały pożary, a deszcz zamiast poić ziemię, spływał po niej, sprawiając, że tylko bardziej twardniała.

Rano księżniczka była zmuszona do zejścia ze swojej strażnicy. Ubrała się na czarno jak wdowa i wyszła do swoich poddanych, żeby obejrzeć szkody poczynione przez burzę, pomóc potrzebującym i wesprzeć wątpiących. Tych, którzy pytali, czemu się tak ubrała, zbywała pytaniem:

– A to czarna suknia hańbi?

Jednak, kiedy pytano o księcia nie odpowiadała im nic.

* * *

Mijały miesiące. Słoneczne lato przemieniło się w szarą jesień. Na księstwo padł cień, jakby ktoś okrył je płaszczem. Księcia nie było, a księżniczka nie chciała nikomu powiedzieć, co się z nim stało.

W zastępstwie męża sprawowała rządy sprawiedliwe i miłosierne. Co dzień chodziła do swoich poddanych i wspomagała ich. Ale i ją ogarnął mrok, a jej serce skuto lodem.

Szybko okazało się, że oczekuje potomka, jednak nie zostało to hucznie oznajmione, ani też nie wydano ani jednej zabawy z tej okazji. Księżniczka skryła swoją twarz za czarnym welonem, więc i swoje dziecko utaiła w cichości.

Przestała czekać. Wiedziała już, że jeśli nic nie zrobi, jej ukochany nie wróci. Lecz co mogła zrobić, gdy była przywiązana do tronu obowiązkiem małżonki władcy?

Myślała i zanosiła błagania do Matki Najświętszej, najlepszej z żon, o natchnienie. Z całą żarliwością prosiła Maryję o pomoc. A że przylgnęła już dawno do Królowej Nieba swoim dziewczęcym, ufnym serduszkiem nie musiała długo czekać.

Jej mąż miał dużo starszego kuzyna, powszechnie szanowanego mędrca, który mimo swego wysokiego urodzenia wybrał życie biednego zakonnika i pustelnika, żyjącego z tego, co znalazł w dziczy. Słynął on z niesamowitej mądrości i wielkiej świątobliwości. Mieszkał wysoko w górach, dlatego rzadko kto go odwiedzał, ale jak już, to zawsze odchodził albo nawrócony, albo z najlepszą odpowiedzią na swoje pytanie, albo z proroctwem dla swojej wioski. Nie zwlekając, mimo śniegu i zawiei księżniczka udała się do niego z różańcem na ustach.

Niemal zamarźniętą powinowatą pustelnik musiał wpierw przywrócić do zdrowia, zanim jej wysłuchał. Kiedy przedstawiła mu swoją prośbę, rzekł:

– Dobrze, zajmę miejsce mego brata na tronie, Żanno, do czasu aż nie wrócisz. Jesteś jednak pewna, że chcesz wyruszyć?

– Tak – odparła bez wahania, popijając napar ziołowy z glinianego kubka.

– Wiedz, że wiele przecierpisz nim odnajdziesz swojego męża, jednak jeśli wytrwasz, Bóg wynagrodzi ci wszystkie męki, a na twego oblubieńca sprowadzi nawrócenie – zaprorokował zakonnik.

* * *

Dawno świat nie widział niczego podobnego – córka książęcej krwi wędrowała brudna, głodna, zmarźnięta i w tylko lichych łachmanach, wspomagając lekko kulejącą nogę długim kijem. Nikt nie uwierzyłby, że ta biedula to żona księcia tej krainy, że nosiła pod sercem dziedzica korony. Jednak dzieci bały się jej, bo zmieniła się od czasu, gdy przechadzała się po pałacu. Skóra jej stwardniała i posiniała, plecy się przygarbiły, włosy splątały na wietrze, twarz miała niemal cały czas czerwoną i skrzywioną z zimna. Tylko jej ciemne, błyszczące oczy pozostały nadal żywe i pełne miłości do wszystkich napotkanych na drodze osób. Pozdrawiała ich drżącym jak jej cała sylwetka, ale wesołym "Szczęść Boże!" i pomagała, jeśli tego potrzebowali. Żebrała o jedzenie, a że o tej porze roku i chłopi bali się o żywność, czy aby im starczy ich zapasów, chodziła niemal stale głodna. Żałowała, że nie poczekała aż narodzi się jej dziecko, gdyż nie chciała dla niego biedy, ale było już za późno. Nie mogła się teraz wycofać.

W swej drodze przeszła wiele granic, napotykała to nowe języki, nowe zwierzęta, ludzi, roślinność, rodzaje budowli. Z każdym też kilometrem robiło się coraz zimniej i spotykała coraz mniej pomocnych ludzi. Teraz po raz pierwszy w całej okazałości zobaczyła największe zło tego świata – kłamstwo.

Nie było w kraju, do którego dotarła zdrowia, ciepła, które pochodzi od rodziny, tylko balangi, rozpusta i konsumpcja. Nie stał tu ani jeden kościół. W miastach wybudowano mnóstwo karczem, więcej niż domów mieszkalnych. Na wsie nie natykała się prawie wcale, a jak już, to ludzie w nich klepali biedę, zachowywali się jak psy i przejezdni bogacze traktowali ich jak psy.

Siedząc pod drzewem i posilając się połową bułki, którą wzięła od psa jednego gospodarza, dosłyszała rozmowę dwóch wysokich salonowców.

– Głupi chłopi – zaczął jeden z nich, wysoki, chuderlawy blondyn o idealnie wypolerowanych zębach. – No i dziwić się, że uważamy się za lepszych. Ci to nawet czytać pewnie nie potrafią się nauczyć, durnie.

– Masz rację – przyznał drugi, krępy młodzian o oczach łotrzyka i białych rękach człowieka, który nigdy nie zaznał ciężkiej pracy. – Dlatego pracują na nas, ludzi zainteresowanych kulturą wyższą. Nadają się tylko do tego, robienia żywności dla siebie i nas, na czym zresztą tracą, no ale kto ma się poświęcać, jak nie oni? My mamy lepsze rzeczy do roboty. Sztuka i pieniądz to są rzeczy nas godne! Piszmy poezję, prozę, malujmy obrazy, projektujmy budowle i zdobywajmy sławę, bo nic innego na świecie nie jest ważne! Moi panowie, żyjmy, puki możemy!

– Racja! – zakrzyknęli jego towarzysze, wskakując na swoje bogato przystrojone konie.

– Boże... Dzięki ci, że dałeś mi łaskę miłości do Ciebie – wyszeptała Żanna, próbując się zasłonić przemoczoną chustą przed mocnym, zimnym wiatrem, niosącym ze sobą twardy śnieg. – Tylko przez Twe Serce można kochać ludzi... Inaczej, człowiek zakochuje się w tym, co jako dar od Ciebie może być piękne, lecz jako zasłonięcie Ciebie staje się jedną z szat szatana... Panie, uchroń me dziecko przed tym złem, uratuj mojego męża i mnie przed nim, bo tylko Ty coś na tym świecie możesz. Kocham Cię.

I odmówiła różaniec w intencji wszystkich zagubionych, błądzących, staczających się na dno ludzi, żeby odwrócili się od zła. Trzęsące się z mrozu zlodowociałe palce opornie przesuwały się po kolejnych niebieskich koralikach, ale księżniczka była za sprawą Pana dzielna i nie poddawała się. W tym ani w innym dążeniu.

* * *

Żanna szła długo, bardzo długo. Nadeszła Wigilia Bożego Narodzenia, a księżniczka nadal nie odnalazła jeszcze męża. Tuż przed północą jednak zobaczyła wśród bieli śnieżnych zasp warowne, czarne jak noc miasto. Wszystko w nim było czarne. I budulec, z którego je wzniesiono, i wyschnięte drzewa, i drewniane drzwi, i metalowe mechanizmy, i nawet rzeka, przepływająca przez ów gród. Ludzie, których Żanna dostrzegła przez otwartą bramę, ubierali się kosztownie, lecz również tylko w ciemne kolory i bynajmniej nie godnie, a obnażająco. Wszyscy tutaj byli szeroko uśmiechnięci, ale nie radośnie, a szaleńczo. Ich oczy świeciły głodem i pragnieniem co nowego pożywiania się. Każda z osób tu będących była czymś zaślepiona i nie mogła się od tego oderwać. W niektórych z nich księżniczka dostrzegała chęć zapomnienia przez nałogowe, niezaszczytne zabawy, u innych – zwykłe zło i zniewolenie pod przykrywką samowoli. Niektóre z osób, które dostrzegła, wyglądały poza dziwnym wzrokiem zupełnie normalnie jak ludzie, ale inni... wielu przypominało bardziej potwory z najgorszych koszmarów czy dzikie zwierzęta niż ludzi, a zdarzali się i tacy na pół zezwierzęceni.

W przerażeniu zamknęła oczy. Chciała zawrócić i uciec z tego okropnego miejsca, ale coś w duszy powiedziało jej, że ma tam wejść i dalej szukać swego męża, że da radę, że wszystko będzie dobrze, że Jezus i Maryja są z nią. Uspokoiła oddech i uniosła powieki. Nie zastanawiając się dłużej, ruszyła przez bramę.

Została niemal natychmiast zatrzymana przez dwóch strażników w czarnych zbrojach. Przypominali trochę najbardziej potworne ze stworów ludziom podobnych zza bramy, ale jednak byli jeszcze gorsi. Ich oczy spowijał jakiś dziwny, przerażający mrok, który powodował, że patrząc w nie, miało się wrażenie, że spada się w ziejącą otchłań. Szczerzyły w stronę Żanny ostre, brudne, olbrzymie kły, które jakby rosły w oczach. Istoty te śmierdziały też tak paskudnie, że księżniczka miała wrażenie, że się udusi.

– Nie przepuścimy cię – zachrypiał jeden ze strażników, mierząc wierną żonę zaginionego księcia budzącym lęk spojrzeniem.

– Dlaczego? – spytała ta lekko drżącym głosem. Potwór splunął lawą tak, że jej kropelki poleciały tuż przed zdarte pantofelki księżniczki, jednak nie dotykając jej samej.

– Widzisz wszystko takim, jakim jest – rzekł po chwili milczenia drugi wartownik. – Jesteś dziecięciem Niewiasty. Wiesz, co dobre, a co złe. Nie możemy cię zwieść, ale możemy cię nastraszyć. Nie przejdziesz.

– Czy jest tu mój mąż? – odezwała się znowu Żanna po chwili walki wewnętrznej z narastającym w jej sercu strachem.

– Jest – rzekł stwór, który pierwszy zaczął rozmowę. – Ale ty go nam nie zabierzesz!

– Ja nie... – szepnęła księżniczka, wyjmując z torby różaniec. – Ale moja Matka tak.

Złożyła ręce, zamknęła oczy i rozpoczęła modlitwę za wszystkich grzeszników. Z początku drżące słowa z każdym kolejnym stawały się pewniejsze i nabierały mocy. Wokół dziewczęcia pojawiła się jakby świetlista aura. Maryjne korale w jej dłoni żarzyły się jak płonące węgle. Jej serce rozlewało wszędzie dookoła miłość i wiarę. Ona była nietykalna.

Strażnicy zaczęli skamleć i wyć. Wypuścili z łap czarną broń i próbowali zasłonić sobie oczy przed światłem. Poupadali w końcu na ziemię jak drzewa pod toporem drwala, jęcząc i rycząc. Księżniczka weszła w krąg murów.

Wszędzie, gdzie postawiła stopę, brudna czerń ustępowała bieli, a goście czy mieszkańcy miasta albo uciekali przed nią w popłochu, próbując osłonić się przed światłem, albo padali na kolana i czołgali się za nią rzewnie płacząc. Tak wkroczyła do miasta nieprawości Boża posłanniczka.

* * *

Promienie słoneczne ciężko przebijały się przez mroczne, przypominające mury więzienia, zasłony. W pomieszczeniu panowały brud i smętna śmierć, udająca życie. Wszystko było tu matowe, pyszne,, ciemne, głodne i przerażająco martwe. W powietrzu Żanna wyczuła trupi odór. Wszędzie dookoła coś leżało lub stało, całą wolną powierzchnię pozapychano jakimiś gratami, byle zapełnić pustkę. A ludzie? Gdzie oni w tym wszystkim? Leżeli wśród zbytków mokrzy od wina, poszarzali od ciemności i głośno wyrażający to, co im przyszło na myśl, byle nie panowała cisza.

Na przykład ten chyba dość wstawiony młodzieniec, który chyba zapomniał, że jest mężczyzną, właśnie uniósł się ze złotogłowia i dolał sobie i dwóm swoim towarzyszkom o zepsutych spojrzeniach alkoholu, jak najlepiej umiał, żeby nie oblać po raz kolejny swojej koszuli. Nie widział dziewczyny, która od kilku minut stała w drzwiach. Nie dostrzegł jej, bo patrzył tylko na swoje błędy, próbując jednocześnie uciec od nich przez roztrząsanie ich, bo może w końcu coś wymyśli i da to mu spokój, ale zamiast oczekiwanego wytchnienia wpadał w błędne koło i staczał się coraz bardziej. Nienawidził siebie i nie wyobrażał sobie innego spojrzenia na swoją osobę, więc topił je w ułomnych przyjemnościach.

Jednak ktoś jeszcze go kochał i chciał go nauczyć miłości. Żanna ruszyła w stronę męża, zatapiając ciemne stópki w drapiącym, burym dywanie. Delikatnie stąpając po twardym materiale, brodząc w oparach z napitków, przybliżyła się do okna. Schwyciła jedną z ciemnych zasłon i szybkim, mocnym ruchem odsłoniła ją, wpuszczając do środka jasne światło zimowego słońca. Obróciła się do ukochanego. Niektórzy z obecnych w pomieszczeniu uciekli w popłochu przed światłem, inni, a między nimi i książę patrzyli w nie, lekko osłaniając jeszcze oczy rękoma, przyzwyczajając się do dawno niewidzianego blasku. Po ich policzkach popłynęły strumienie łez.

Ta postać, jak z obrazka, lśniąca i jakby przekazująca przez siebie światło, trzymająca w drobnej rączce błyszczący różaniec przypomniała Michaiłowi, kim był. Jednocześnie podziwiał piękno małżonki i rozpamiętywał swoje życie, tym razem w świetle Bożego Miłosierdzia, a przede wszystkim czuł się miłowany jak nigdy. W jego oczach, mimo zmian, Żanna wydawała się nadal niezwykle piękna. Nie mogło mu się pomieścić w głowie, że kochała go tak, że przyszła za nim aż tu, że wędrowała w takim stroju, zimą, z dzieckiem pod sercem. Patrzył na długie do kolan, czarne, potargane i przerzedzone przez twarde warunki włosy i dostrzegał jak lekko falują w rytmie lekkiego wietrzyku, który wpadał przez okno i rozwiewał trupi odór w pokoju. Zaróżowione od mrozu, stwardniałe na mrozie policzki zbierały całusy wschodzącego słońca z wdzięcznością. Usteczka były delikatnie uniesione ku górze, wyrażając wielkie radość i miłość. Śniada dłoń wysuwała się nieśmiało w stronę Michała, czekając, aż on ją miękko złapie. Widział już tą księżniczkę, ale był ślepy i nie wiedział, że stoi przed nim najprawdziwsza święta. I że też on mógł nazywać tą jakby nieziemską istotę swoją żoną, gdy na to nie zasługiwał, wcale. Dziękował Bogu, że dał mu tą łaskę.

Wstał i podszedł do swej małżonki. Wziął jej rączkę w swoją i ucałował z namaszczeniem jej skórę. Piękność położyła mu rękę na policzku.

– Witaj, najdroższy – powiedziała, posyłając mu ciepły uśmiech. Odwzajemnił go. Z ich oczu powoli spływały łzy, które na podobieństwo rosy przygotowywały świat o poranku na jasny dzień

– Witaj, najmilsza – odrzekł, przytulając jej dłoń do swojego policzka. Jak dobrze było poczuć jej dotyk, który był zawsze taki miękki i pełen miłości. Pogładziła jego twarz.

– Mamy dziś Boże Narodzenie – stwierdziła cicho księżniczka.

– Wiem – wyszeptał. – Czyli najodpowiedniejszy dzień, żeby narodzić się na nowo.

– Z Maryi – dodała Żanna.

– Tak, z Maryi – potwierdził szczerze.

* * *

Promienie słoneczne przebijały się przez zwiewne, przypominające czerwcową mgłę zasłony. Niosły ze sobą żywość i świeżość. Zdawały się biec na wyścigi do uśpionych ludzi, następnie obsypywać ich setkami – niosących ciepło – pocałunków, pomiędzy którymi pokrzykiwały "obudź się! obudź się! obudź!". Marzenia senne na te okrzyki z lekkim przestrachem odpływały przez okna, żeby spaść na trawę w postaci porannej rosy. A ludzie? Cóż ludzie mieli zrobić? Otwierali lekko oczy i uśmiechali się, bo czuli w sobie miłość i życie.

Na przykład ta kobieta, która właśnie podniosła się z atłasów i ziewnęła, jak najciszej umiała, żeby nie obudzić leżącego obok młodego mężczyzny. Wstała, zatapiając ciemne stópki w dywanie. Delikatnie stąpając po miękkim materiale, brodząc w słońcu, przybliżyła się do okna. Schwyciła jedwabny szlafroczek i okryła się nim. Zamknęła oczy i wystawiła twarz ku światłu.

Na tą jej postać, jak z obrazka, lśniącą i jakby przekazującą przez siebie światło patrzył książę, leżący w półcieniu pod baldachimem. Podziwiał jej piękno jak nigdy. Patrzył na długie do kolan, czarne włosy i dostrzegał jak lekko falują w rytmie lekkiego wietrzyku. Zaróżowione, opalone policzki zbierały całusy porannego słońca z wdzięcznością. Usteczka były delikatnie uniesione ku górze, wyrażając cichą radość serca. Śniada dłoń zwisała bezwładnie, jakby czekając, aż ktoś ją miękko złapie. Widział już ją, ale był ślepy i nie wiedział, kim prawdziwie była ta, która stała przed nim. Widział oto prawdziwą kobietę, matkę, księżniczkę. I że też on mógł nazywać tą jakby nieziemską już istotę swoją żoną, gdy na to nie zasługiwał, wcale.

Wstał i – obchodząc swoją panią półkolem – zaszedł księżniczkę od tyłu. Wziął jej rączkę w swoją i ucałował z namaszczeniem jej skórę. Piękność otworzyła oczy i spojrzała na niego.

– Witaj, najdroższy – powiedziała, posyłając mu ciepły uśmiech. Odwzajemnił go szczerze.

– Witaj, najmilsza – odrzekł, przytulając jej dłoń do swojego policzka. Jakby mógł, chciałby wiecznie czuć jej dotyk, który był zawsze taki miękki i pełen miłości. Pogładziła jego twarz.

– Jak ci się spało? – zapytała z troską.

– Wspaniale – odrzekł zgodnie z prawdą. – Ale to ja bardziej powinienem pytać ciebie. Dobrze się czujesz? Jak nasze maleństwo? – dopytywał opiekuńczo.

– Dobrze, nawet bardzo dobrze – stwierdziła z uśmiechem. – Śpi sobie. Jestem pewna, że to chłopczyk.

– A ja założę się, że dziewczynka – zaśmiał się Michał. – To, że tyle śpi, tylko potwierdza moją teorię.

– Twierdzisz, że kobiety są leniwsze od mężczyzn? – zapytała, mrużąc oczy.

– Nie! Gdzieżbym śmiał! – zaoponował. – Po prostu dzieci dorastają podczas snu, a dziewczęta zawsze szybciej dojrzewają niż chłopcy, więc wniosek z tego taki, że w dzieciństwie musiały więcej spać.

– Ach, ta twoja logika – westchnęła teatralnie, wtulając się w niego. Objął ją i dość z czułością zaczął jeździć ręką po jej plecach. – Kocham cię. Najmocniej jak potrafię.

– Ja ciebie też. Po Bogu kocham cię najbardziej na świecie – rzekł miękko.

I od tego czasu nad ich księstwem nie zachodziło już tak naprawdę słońce, gdyż miłość władców jaśniała tak, że aż światło to rozeszło się na cały świat. Wielu królów i królowych za przykładem Michała i Żanny sprawowało rządy sprawiedliwie acz z miłością. Nasza para natomiast żyła w cichości, pomagając swoim poddanym i rozsądzając ich sprawy. Księżniczka szczęśliwie powiła osiemnaścioro dzieci i wychowywała je sama w wierze, nadziei i miłości, przy tym nadal mając czas na pomoc mężowi, ubogim i na modlitwę. Z kolei książę sprawował władzę, poświęcając rodzinie tyle czasu, ile mógł. Ich panowanie nazwano złotym wiekiem, no... o ile jeszcze się nie zakończyło.

~*******~

"Na łóżku mojem w nocy szukałam tego, którego miłuje dusza moja: szukałam go, a nie nalazłam.

Wstanę a obieżę miasto: po ulicach i po rynkach szukać będę, którego miłuje dusza moja: szukałam go, a nie nalazłam.

Znaleźli mię stróżowie, którzy strzegą miasta: Zaliście widzieli, którego miłuje dusza moja?

Maluczko odszedłszy od nich, nalazłam tego, którego miłuje dusza moja."

Wyjątek z Pieśni III, z "Pieśni nad Pieśniami"

~***~

Kto kocha i miłuje,

Zaiste szczerze ślubuje.


* * *

W mediach jest obraz przedstaeiający Tristana i Izoldę, za którymi nie przepadam, ale obraz całkiem pasuje do mojego opowiadania i jest ładny, więc oto macie.

To tak á propos, a co do samego shota, to szczerze powiem, że pewnie jeszcze będę go dużo razy korektować. Jest to prosta baśń, ale na temat poważny, więc chciałabym, żeby wypadła jak najlepiej. Tak dla Waszej wiadomości wiem, że żona księcia to księżna, a księżniczka to córka, ale chciałam nadać temu takiego nastroju czysto baśniowego, gdzie mamy księżniczki. No, mam nadzieję, że skoro jesteś aż tu, Kochany/a Czytelniku/czko, to Ci się ta opowiastka podobała. Ufam, że coś z niej wyciągnęliście, szczególnie nadzieję, którą tak bardzo zawsze chcę Wam posyłać, moje Promienne Nutki. Bo wiecie, nic nigdy nie jest bez wyjścia, jeśli Bóg zamyka drzwi, gdzie indziej otwiera okno, jak mawiają. Po prostu trzeba wierzyć, kochać i pod dowództwem Hetmanki Maryi walczyć, a zwycięstwo nadejdzie, naprawdę.

Wasza,

Morgan Jane Maria Claire Emilly Love Juliet etc. Stark

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro