Rozdział 1 - Kai

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Właściwie, określenie ,,czarownik" nie określa tak dokładnie tego kim jestem. Nie mam własnej magii, ale mogę ją pobierać od innych. Ta odmienność sprawiła, że nie czułem się kochany w swojej rodzinie. Wszyscy mnie przez to odrzucali, najbardziej chyba ojciec, który nazywał mnie abominacją. Dla niego zawsze liczył się tylko sabat. Chyba przez to, że byłem taki odtrącony, stałem się tym, kim jestem - psychopatycznym zabójcą.

Portland - miasto, w którym się urodziłem, wychowałem i w którym nadal mieszkam. Właściwie kojarzy mi się ono z dzieciństwem, a dzieciństwo z odrzuceniem. Odrzucało mnie nawet rodzeństwo, chociaż specjalnie lubiłem moją siostrę bliźniaczkę Josette. Spędziłem z nią całe moje fatalne dzieciństwo przygotowując się do połączenia. Jedno z nas, to silniejsze, miało zacząć rządzić sabatem.

Z racji, że 22 urodziny moje i Jo były coraz bliżej, miało dojść do połączenia. Ktoś z naszej dwójki zacznie rządzić sabatem, a druga osoba umrze, taki rytuał. Josette nie bardzo chyba chciała się na to zgodzić. Wszyscy bali się, że nie dam sobie rady z zarządzaniem sabatem. A przecież jeżeli ktoś mówi ci, że nie dasz rady, najlepiej udowodnić mu, że się myli. I ja właśnie to zrobiłem.

9 maja 1994r. - tą datę chyba zapamiętam już na zawsze.

Zapowiadało się normalnie - dzień jak każdy inny. Ale ja byłem pewny tego, co zamierzałem zrobić. Zamierzałem pokazać wszystkim, jaki się przez nich stałem. Zamierzałem zabić tych, na których moim rodzicom najbardziej zależy. Ich dzieci. I przy okazji wyeliminować osoby, które będą mogły stanąć mi na przeszkodzie do zdobycia władzy nad Sabatem Bliźniąt.

Zacząłem od ataku na trójkę mojego najmniej lubianego rodzeństwa.

Moja jedenastoletnia siostra Laina darła się, jakby nie wiadomo co się działo, kiedy mnie zauważyła. Dlatego musiałem ją uciszyć, podcinając jej gardło nożem myśliwskim.

Jej starsza siostra Claire chciała ją obronić, ale popchnąłem ją i wpadła na kawałek wystającej rury. To był wypadek, ale przecież i tak bym ją zabił. Chociaż mniej cierpiała. Chyba.

W kącie stał przerażony do szpiku kości siedmioletni Martin. Powoli do niego podchodziłem, kiedy ten zaczął uciekać. Oczywiście zacząłem go gonić i bez problemu go złapałem i przebiłem mu serce nożem.

Potem natknąłem się na mojego brata Joeya, którego nawet lubiłem. Chociaż ten irytujący malec cały czas wygrywał ze mną w Dr Mario. Ale i tak moim ulubionym wspomnieniem związanym z nim było to, kiedy go biłem. I tak zrobiłem i tym razem. Pobiłem go. Tylko tym razem na śmierć.

Musiałem znaleźć jeszcze trójkę mojego rodzeństwa - Jo, Lucasa i Olivię. Gdy zobaczyłem moją siostrę bliźniaczkę, stwierdziłem, że nie chcę jej zabijać. Zbyt bardzo ją lubię. Postanowiłem jedynie wbić jej w brzuch nóż myśliwski, który jeszcze miał na sobie krew Lainy i Martina. Dzięki temu nie będzie w stanie ochronić bliźniaków. Wiedziałem, że nic jej nie będzie, jedynie mogła stracić śledzionę. Ale przecież bez śledziony da się normalnie funkcjonować.

Zostawiłem Josette i zacząłem szukać reszty rodzeństwa. Chodziłem po domu, rozglądając się, ale nie przyniosło to żadnych skutków. Nagle zauważyłem na podłodze krwawy ślad. Byłem pewny, że zostawiła go Jo, czołgając się. A gdzie indziej mogła iść, jak nie do Luke'a i Liv?

Wziąłem do ręki kij baseballowy, leżący na podłodze i dalej szukałem rodzeństwa.

- Lucas! Olivia! - zacząłem nawoływać moje rodzeństwo. - Gdzie jesteście? - podążałem dalej krwawym śladem Josette i wszedłem do pokoju bliźniąt. - Lucas! Olivia! Wiem, że tu jesteście. - mówiąc to, podniosłem łóżko, gdzie zastałem moją siostrę bliźniaczkę z wielką czerwoną plamą na bluzce. - Gdzie oni są?! - krzyknąłem i uderzyłem siostrę kijem baseballowym.

- Uciekajcie! - krzyknęła siostra, a ja domyśliłem się, że Jo rzuciła na dzieci zaklęcie maskujące.

Poszedłem za dźwiękiem, jaki wydawali Luke i Liv, ale nie mogłem ich nigdzie znaleźć. Chodziłem pare minut po domu bezskutecznie ich szukając, aż w końcu postanowiłem wyjść na zewnątrz. Zastałem tam Josette siedzącą obok pniaka ściętego drzewa.

- Zgadzam się - wyjąkała. - Zgadzam się na połączenie, tylko przestań szukać Olivii i Lucasa. Proszę.

Postanowiłem odpuścić bliźniakom, w końcu osiągnąłem swój cel. Jo zgodziła się na połączenie, co oznacza, że już wkrótce zacznę rządzić tym przeklętym sabatem. W końcu nie ma takiej opcji, aby to moja siostra ze mną wygrała.

Do rytuału miało dojść następnego dnia. Ustawiliśmy się w kręgu stworzonym przez członków sabatu i zaczęliśmy szeptać słowa zaklęcia. Nie mam pojęcia czemu, ale nic się nie wydarzyło. Powtórzyliśmy zaklęcie, niestety z takim samym skutkiem. Wiedziałem, że coś jest tak.

- Co wy zrobiliście?! - krzyknąłem wkurzony. - Czemu to zaklęcie nie działa?

W tym momencie odkryłem, że to podstęp. Do połączenia wcale nie miało dojść. To było zaplanowane od początku przez moją świetną rodzinkę.

Nagle poczułem pulsujący ból w głowie i usłyszałem, jak mój ojciec szepcze jakieś nieznajome mi zaklęcie. Złapałem się za głowę i zacząłem krzyczeć.

Po jakimś czasie ból zelżał. Otworzyłem oczy i rozejrzałem się. Stałem dokładnie w tym samym miejscu - w środku lasu - ale byłem sam. Wszyscy zniknęli - Josette, ojciec, Liv i Luke - i zostałem kompletnie sam. Wstałem i udałem się do naszego domu. Wszedłem do środka w oczekiwaniu, że zastanę tam kogokolwiek, ale ku mojemu zdziwieniu nie było tam nikogo. Wyszedłem na ulicę, gdzie również zastałem jedynie pustkę i ciszę.

- Halo? - krzyknąłem. - Jest tu ktoś?

Nikt nie odpowiadał, co znaczy, że jestem tu sam. Spojrzałem w niebo i zobaczyłem, jak księżyc zasłania słońce. Zaćmienie. I wtedy zrozumiałem, co się stało. Ojciec zamknął mnie w więziennym wymiarze.

***

Nie wiem, ile lat już minęło. 15? 20? Straciłem rachubę. Dla mnie i tak to cały czas jest 10 maja 1994. A ja cały ten czas spędziłem w tym tajemniczym mieście - Mystic Falls. Mam już dość tego cholernego zaćmienia, które w kółko się powtarza. Ono jedynie przypomina mi o tym, że utknąłem tu na wieczność.

Nie raz próbowałem się stąd wydostać, ale potrzebna jest do tego magia, której niestety nie posiadam, i krew wiedźmy z rodu Bennett, o którym istnieniu nawet nie miałem pojęcia.

Stwierdziłem, że w takim wypadku jedynym sensowym wyjściem jest samobójstwo. Nie raz próbowałem się zabić w jakikolwiek sposób, ale za każdym razem wracałem do życia.

Podsumowując, utknąłem w świecie, w którym się nie starzeję, nie mogę się zabić, z którego nie mogę się wydostać i w którym jestem totalnie sam.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro