Rozdział 11 - Kai

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Obudziłem się i rozejrzałem wokół. Siedziałem na krześle w rezydencji Salvatore'ów. Chciałem się poruszyć, jednak zauważyłem, że byłem skrępowany linami.

- Jak widzę, role się odwracają - zaśmiałem się. - Czego ode mnie chcecie?

Odpowiedziała mi jedynie głucha cisza.

- Wiem, że gdzieś tu jesteście - rzekłem. - I doskonale mnie słyszycie. Ale ja mam czas. Całą wieczność.

Wyciągnąłem nogi z uśmiechem. Wiedziałem, że nie będę musiał długo na nich czekać.

- Jak stąd wyjść? - usłyszałem zza siebie głos Damona.

- I tak wam się nie uda - prychnąłem. - Nie macie jednego ważnego elementu.

Wampir stanął przede mną i zmierzył mnie badawczym wzrokiem, po czym walnął mnie z pięści w twarz. Poczułem krew na ustach i tylko zacząłem się śmiać.

- Jesteś tu po to, aby nam powiedzieć, gdzie znajdziemy ten brakujący element - oznajmił brunet poważnym tonem, patrząc mi prosto w oczy.

- I liczycie na co? - wyśmiałem go. - Że pokażę wam, gdzie to znaleźć, wy sobie uciekniecie i zostawicie mnie tutaj samego, abym gnił w tym piekle na wieki? - zaśmiałem się jeszcze głośniej. - Nie ma opcji - uśmiechnąłem się szyderczo.

- A co powiesz na to - Damon kucnął przede mną. - Jeśli znajdziemy wyjście z twoją pomocą, oszczędzimy twoją kochaną Katerinę - na mojej twarzy pojawił się wyraz złości. - A wiedz, że z tobą czy nie, znajdziemy wyjście.

- Ona nic dla mnie nie znaczy - powiedziałem przez zaciśnięte zęby. - To była tylko jedna, nic nie znacząca noc.

- Oh, Katherine będzie zrozpaczona, jak to usłyszy - powiedział wampir z udawanym smutkiem. - Tuż przed swoją śmiercią.

- Damon - do salonu weszła zdyszana Bonnie Bennett. - Chyba mam trzeci element układanki. - dumnie uniosła rękę, w której trzymała... ascendent. Nie... tylko nie to.

- A jakie są pozostałe dwa? - zdziwił się chłopak.

- Pierwszy to magia - powiedziała mulatka, powoli się do nas zbliżając. - A drugi... - zrobiła krótką pauzę. - Krew wiedźmy z pewnego rodu. - spojrzała na mnie. - Rodu Bennett. Nieprawdaż, Malachai? - uśmiechnęła się dumnie.

- Niech to szlag - powiedziałem sam do siebie i odwróciłem głowę w przeciwną stronę.

- Miłej wieczności, kolego - Damon poklepał mnie po ramieniu. - Przekażę twoje słowa Katerinie.

Wyszli z pomieszczenia, a ja czułem, że już jestem na przegranej pozycji.

***

Wiedziałem, że jeśli Bonnie i Damon się stąd wydostaną, ja utkwię tu na zawsze. Mam magię, ascendent i tak nie przeniesie się z nimi, więc jego znalezienie nie sprawi kłopotu, ale krwi wiedźmy Bennett nie będę w stanie zdobyć.

Dobra, Kai, myśl. Musisz się najpierw wydostać z tych lin. Zacząłem bujać się na krześle, aż w końcu udało mi się je wywrócić. Mebel roztrzaskał się na kilka kawałków, a ja oswobodziłem się z lin. Jednak w ramię wbił mi się drewniany fragment.

- Cholera - powiedziałem przez zaciśnięte zęby i jednym sprawnym ruchem wyciągnąłem intruza z mojego ciała.

Teraz trzeba tylko znaleźć Bonnie i Damona, zanim zdążą opuścić to przeklęte miejsce.

Wybiegłem z rezydencji Salvatore'ów najszybciej, jak mogłem i ruszyłem w stronę jaskini. To z niej doskonale widać zaćmienie.

Kiedy w końcu dotarłem na miejsce, nie zastałem tam nic. Kompletnie nic. Ani śladu Bonnie, ani śladu Damona i nawet ani śladu ascendenta. To niemożliwe. Urządzenie nie może przemieszczać się pomiędzy wymiarami.

- Cholera, Bonnie! - usłyszałem głos Damona dochodzący z lasu nade mną i od razu wybiegłem z jaskini.

Wampir stał obok zirytowanej brunetki, a na ziemi leżał rozwalony ascendent. Świetnie. Kolejne zajęcie do roboty.

- Co poszło nie tak?! - brunet był zdenerwowany zaistniałą sytuacją. - Mieliśmy wszystko. Magię. Twoją krew. I to ustrojstwo - wskazał palcem kawałki urządzenia. - Co my nadal tu robimy?!

Spojrzałem w niebo. Słońce zostanie w całości zasłonięte księżycem dopiero za kilkanaście minut. Czyli w tym tkwi ich problem. Nie zrobili tego w odpowiednim czasie.

- Ale z was idioci - zacząłem się głośno śmiać. - Myśleliście, że wiedzieliście wszystko? Zapomnieliście o jednej ważnej rzeczy. O czasie.

- Czasie? - zdziwiła się mulatka.

- A czego oczekiwaliście? - prychnąłem. - Że rytuał można wykonać kiedy tylko sobie chcecie. Otóż nie, nie ma tak łatwo. A tymczasem - podszedłem do nich i kucnąłem przy częściach ascendentu. - Ja wezmę to, co moje - uśmiechnąłem się do nich, po czym sprawnie zebrałem wszystkie kawałki.

Odwróciłem się i ruszyłem w stronę domu, w którym mieszkałem, odkąd tu przybyłem, jednak nagle drogę zagrodził mi Damon.

- Nie tak prędko, kolego - powiedział, kręcąc głową. - Nigdzie się z tym nie wybierasz. Niedługo będzie zaćmienie, więc będziemy mogli stąd uciec.

- Powodzenia z zepsutym ascendentem - prychnąłem. - Tylko ja wiem, jak go naprawić. Jeśli wam go oddam, ani wy, ani ja się stąd nie wydostaniemy.

Wampir stał przez chwilę z założonymi na piersiach rękoma, rozważając, co zrobić w związku z zaistniałą sytuacją. W końcu podeszła do niego Bonnie i spojrzała mu prosto w oczy.

- Ciężko mi to przyznać, ale Kai ma rację - rzekła. - My nie naprawimy ascendentu, on tak. Dajmy mu szansę.

- Ale nie możemy pozwolić mu zwiać - protestował brunet.

- Nie pozwolimy - zapewniła mulatka.

- Ugh... Skończyliście już te kłótnie małżeńskie? - niecierpliwiłem się, na co Salvatore obrzucił mnie srogim spojrzeniem.

- Może zamiast się kłócić, zacznijmy współpracować? - zaproponowała czarownica. - Jesteśmy tu razem i tylko działając wspólnie damy radę się stąd wydostać.

- Nie jestem co do tego przekonany - zmarkotniał wampir.

- Spójrz na to tak - zaczęła mulatka. - Każdy z nas ma coś przydatnego do wyjścia stąd. Kai umie złożyć ascendent. Ja mam moją krew. A ty... - zastanowiła się przez chwilę, a ja zaśmiałem się pod nosem. - No dobra, ty akurat nie masz nic - dokończyła.

- Jedynie osobisty urok i cięty język - prychnąłem.

- Zamknij się! - krzyknęli oboje w tym samym czasie, a ja jedynie uniosłem ręce w obronnym geście.

- Dobra, dobra, już nic nie mówię - odwróciłem się i zacząłem łazić w kółko, czekając, aż Bonnie z Damonem w końcu dojdą do porozumienia.

- Co jest dla ciebie ważniejsze: wydostanie się stąd czy utrzymanie swojej dumy? - brunetka nie ustępowała i nadal próbowała dawać Damonowi lekcje moralności.

Usiadłem na ziemi i oparłem się o rosnące nieopodal drzewo. Miałem wrażenie, że żadne z nich nawet nie zwróciło uwagi na to, że oddaliłem się od nich o pięć metrów.

Wyłączyłem się z ich rozmowy. Nie miałem ochoty słuchać gadki Bonnie o tym, jak to możemy się wszyscy zjednoczyć we wspólnym celu, jak jedna wielka, kochana rodzinka. Rodzina nigdy nie była moją mocną stroną, tak jak nawiązywanie relacji międzyludzkich. Zawsze wolałem działać sam, a ludziom zwykle to nie przeszkadzało i trzymali się ode mnie z daleka.

Moje myśli zeszły nagle na inny tor. Zacząłem myśleć o Katherine. Katherine była dla mnie... dziwną istotą. Odmienną. Potrafiącą wykrzesać ze mnie jakiekolwiek pozytywne uczucia, chyba po raz pierwszy w całym moim życiu. Zawsze czułem się odrzucony, najpierw przez ojca, potem przez rodzeństwo. Nigdy nie poznałem kogoś, kto by mnie tak w pełni zaakceptował. Ale Katherine... Miałem wrażenie, że ona szczerze się o mnie martwiła. Że zależało jej na tym, abym żył. I nie wynikało to z tego, że mogłem jej pomóc stąd wyjść. Wynikało to ze zwyczajnej... troski. To dziwne uczucie, którego do tej pory nie jestem w stanie w pełni zrozumieć.

Nagle podeszli do mnie Bonnie i Damon, tym samym wyrywając mnie z miłosnych rozmyślań.

- I jak? - zapytałem znużony. - Doszliście do porozumienia?

- Tak - oznajmiła mulatka. - Pójdziemy w trójkę do rezydencji Salvatore'ów, ty naprawisz ascendent, a jutro w porze zaćmienia uciekniemy stąd.

- A przez ,,my" masz na myśli...? - uniosłem brew.

- Mnie i Bon Bon - powiedział krótko wampir.

- Damon, rozmawialiśmy o tym - brunetka spojrzała na niego błagalnym spojrzeniem. - Nie powinniśmy go zostawiać.

- Oszczędźcie mi już proszę tych swoich kłótni - jęknąłem, opierając głowę na ramionach.

- Nie będę wciągał psychopatycznego seryjnego mordercy do mojego świata - chłopak pewny siebie założył ręce na piersi, nie zwracając uwagi na moje słowa. - Nie do świata, w którym do tego jest wkurzona na maksa Katherine Pierce, która się z nim przyjaźni. Czy jakkolwiek nazwać tą ich relację - przewrócił oczami. - Poza tym, spędził tu już dwadzieścia lat. Da radę wytrzymać kolejne tyle. Albo i więcej.

- Ja chyba też mam coś do powiedzenia w tym temacie - wstałem i spojrzałem brunetowi prosto w oczy. - Nie będziecie traktować mnie jak jakąś marionetkę, z którą możecie robić, co chcecie. Ja zadecyduję o własnym losie.

- O ile dobrze się orientuję, nie masz krwi wiedźmy Bennett - odparł pewnie wampir. - Od nas zależy, co się z tobą stanie.

- Mogę to zmienić w każdej chwili - uśmiechnąłem się chytrze.

- Niby jak? - prychnął wampir.

Pstryknąłem palcami i chłopak padł na ziemię.

- Ah, jaka przyjemna cisza - zamknąłem oczy rozmarzony. Już po chwili je otworzyłem, widząc przed sobą przerażoną brunetkę. - No co? - zapytałem. - Nie zrobiłbym tego, gdyby siedział cicho. Idziemy?

- A co z nim? - zapytała.

- Dojdzie - rzuciłem obojętnie. - Jak już się obudzi.

Nie mówiąc nic więcej, ruszyłem w stronę rezydencji Salvatore'ów, a za sobą usłyszałem również kroki Bonnie.

Teraz to oni się dowiedzą, kto tu rządzi.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Tak jak obiecałam, rozdziały będą pojawiać się częściej i na razie udaje mi się dotrzymać obietnicy heh :D

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro