Rozdział 7 - Kai

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Patrzyłem oszołomiony na mojego brata.

- Co ty tutaj robisz? - zapytałem. - Wszyscy myśleliśmy, że nie żyjesz.

- To była wersja oficjalna - odpowiedział brat. - Naprawdę ojciec zesłał mnie tutaj. To ja byłem odpowiedzialny za masakrę w Portland w 1992.

Nadal nie mogłem w to uwierzyć. Raphael... żyje. Jedyna osoba, która tak naprawdę mnie rozumiała.

- Bracie - powiedziałem, podszedłem do niego i mocno go objąłem.

Tęskniłem za nim przez te dwadzieścia lat. A teraz okazało się, że on cały czas tu był.

- Kai Parker okazuje uczucia - zaśmiała się Katherine.

No cóż, mnie też to dziwiło.

- To twoja dziewczyna? - zapytał brat.

- Yyy... Powiedzmy - odparłem z uśmiechem.

- Chodźmy na górę. Tam wszystko sobie opowiemy.

W trójkę poszliśmy do salonu Salvatore'ów. Raphael rozsiadł się wygodnie w fotelu, a Pierce usiadła na kanapie. Zająłem miejsce koło niej.

- A więc - zacząłem. - Masakra w Portland, tak?

Pamiętam to. Miałem wtedy 20 lat. Pewnego dnia tata wrócił do domu roztrzęsiony. Powiedział nam, że w Portland terrorysta zaczął strzelać do ludzi. Zginęli matka i Raphael. Jednak to Raphael był tym atakującym. I ojciec zamknął go w więziennym świecie.

- Tak - przyznał niezbyt chętnie. - Miałem zły dzień - uśmiechnął się.

Moja krew. Złe dni jeszcze gorzej się kończą.

- Czyli fizycznie masz 23 lata? - zapytałem, na co on skinął głową.

- A co z wami? - spytał brat. - Jak się poznaliście? Jak się tu dostaliście? Ty, Kai, wyglądasz dość młodo, musiałeś się tu dostać dość dawno.

- Dokładnie w 1994 - sprecyzowałem. - Zabiłem prawie całe nasze rodzeństwo. Oprócz Luke'a, Liv i Jo. Dobrze wiesz, jak mnie traktowali.

- Tak, pamiętam - odparł ze smutkiem. - Mnie matka traktowała strasznie. Uważała, że skoro jestem najstarszy, biorę za was odpowiedzialność. Każdą waszą krzywdę zwalała na mnie. Uważała, że jestem beznadziejny. W końcu nie wytrzymałem.

- Zaraz - przerwałem mu. - Ta napaść... To nie był przypadek? Zaplanowałeś to? Ze względu na mamę?

- Tak - przyznał. - Ojciec się o tym dowiedział. Udawał, że przeprowadzi na mnie jakiś ważny rytuał. Wtedy zamknął mnie tutaj - westchnął.

Siedzieliśmy przez parę chwil w milczeniu.

- Przejdźmy do przyjemniejszych tematów - Raphael nagle się rozweselił. - Czas poznać dziewczynę brata. W końcu udało ci się wyrwać Katherine Pierce. To jest coś.

- Znasz mnie? - zdziwiła się szatynka.

- Ojciec coś mówił o bezwzględnej wampirzycy Katherine Pierce. Chyba wszyscy o tobie słyszeli.

- Widzę, że moja popularność mnie wyprzedza - uśmiechnęła się dumnie dziewczyna.

- I to jak - zaśmiałem się.

- A więc - kontynuował Raphael. - Za co tu jesteś?

- Zabiłam Luke'a - odpowiedziała wampirzyca. - Wkurzyłam się. A potem wasz ojciec zamknął mnie tutaj. I wtedy poznałam Kaia. - uśmiechnęła się do mnie.

Przez ostatnie 20 lat chciałem stąd wyjść. To było moje jedyne i największe pragnienie. Ale teraz? Po co stąd wychodzić? Mam tu jedyne osoby, które kiedykolwiek coś dla mnie znaczyły - mojego brata i moją dziewczynę. Powiedzmy, że dziewczynę.

- Mam pomysł - odezwała się nagle Katherine. - Wypijmy. Za nasze spotkanie.

Wstała i podeszła do jednej z niewielkich szafek po drugiej stronie pokoju. Wyciągnęła z niej butelkę wina, a z drugiej wyciągnęła trzy lampki. Podeszła z powrotem do nas, postawiła lampki na stole i każdą z nich napełniła.

- Jesteśmy tu w trójkę uwięzieni na zawsze - zaczęła szatynka. - Bez możliwości wyjścia. Dlatego powinniśmy trochę zaszaleć. - uniosła swoją lampkę do góry. - Za nas.

- Za nas - powiedzieliśmy razem z bratem, unosząc swoje lampki. Stuknęliśmy się nimi wszyscy i opróżniliśmy je do pełna.

Jak dla mnie - naprawdę może tak zostać.

***

Następnego dnia Katherine postanowiła pójść na zakupy. Znowu.

- Po co znowu idziemy na zakupy? - zapytałem znużony. - Przecież byliśmy wczoraj.

- Nie mam ciuchów na zmianę - odparła dziewczyna, a ja tylko przewróciłem wymownie oczami.

Poszliśmy do najbliższego centrum handlowego. Chodziłem zmęczony za Katherine, która do tej pory wzięła trzy pary spodni i pięć bluzek. Po co kobietom tyle ciuchów?

Szatynka udała się w stronę kolejnego sklepu, gdzie zaczęła przeglądać kurtki. W końcu wzięła ciemnoszarą zamszową, przymierzyła i zwróciła się do mnie:

- Ta chyba będzie odpowiednia.

- Chyba tak - potwierdziłem. - Coś jeszcze?

- Hmm... - zastanowiła się.

Proszę, tylko nie mów, że idziemy gdzieś jeszcze, błagałem ją w myślach.

- Właściwie to nie - dokończyła, a uśmiech od razu zawitał moją twarz. - Ale... chodźmy jeszcze do marketu.

Na to mogłem się zgodzić. Skinąłem głową i skierowaliśmy się do marketu.

Już po kilku minutach tam byliśmy. Pierce od razu poszła na dział z alkoholami. No tak. Co innego może chcieć wampirzyca?

Przez chwilę się zastanawiała, aż w końcu wzięła dwie butelki burbonu, whisky i czerwone wino.

- Czyli to wszystko? - zapytałem.

- Prawie - powiedziała z szelmowskim uśmiechem.

Odłożyła koszyk ze wszystkimi zakupami na ziemię i pociągnęła mnie za rękę na koniec sklepu. Zatrzymała się w zacisznym miejscu tuż przed zapleczem, gdzie walały się różne graty. Rozejrzałem się wokół.

Gdy się do niej odwróciłem, pocałowała mnie. Najpierw delikatnie, potem coraz namiętniej i namiętniej. Oddałem pocałunek równie namiętnie i objąłem ją w talii. Po chwili posunąłem ręce niżej, aż dotknąłem jej tyłka. Podniosłem ją lekko, a ona objęła mnie w pasie nogami. Czułem, jak jej paznokcie wbijają mi się w ramiona, ale nie zwracałem na to uwagi. Podobało mi się to.

- Tutaj chyba będą... - usłyszałem za nami damski nieznajomy głos. - Co do diabła?

Delikatnie opuściłem Katherine na ziemię i spojrzałem w stronę nieznajomej. Była mulatką o ciemnobrązowych włosach. Patrzyła na nas zadziwiona.

- Co jest? - podszedł do niej ciemnowłosy chłopak. Po chwili spojrzał na nas równie zaskoczony, co jego towarzyszka.

- Proszę, proszę - odezwała się Katherine ze złowrogim uśmieszkiem. - Damon Salvatore i wiedźma Bennett we własnej osobie. Tego się nie spodziewałam.

Czyli szatynka zna naszych nowych przybyszy. Ale po chwili dotarło do mnie coś ważniejszego. Wiedźma Bennett. Do wyjścia stąd potrzebna jest krew kogoś z rodu Bennett. Mamy ostatni element układanki.

- Katherine... - wyszeptałem. - Ród Bennett... to ten ród.

Miałem nadzieję, że dziewczyna zrozumie, co mam na myśli. Nie chciałem mówić wprost o co chodzi, bo wtedy przybysze mogliby również dowiedzieć się, jak się stąd wydostać. A tego nie chciałem.

Katherine spojrzała na mnie porozumiewawczo.

- Och, wybaczcie - powiedziałem. - Jestem Kai - uśmiechnąłem się do nieznajomych.

Oboje spojrzeli na siebie, po czym brunetka znowu spojrzała na nas.

- Co to za miejsce? - zapytała.

- Pewnie piekło - odpowiedział jej towarzysz. - Skoro jest tu z nami Katherine Pierce. Najgorsza suka wszechczasów. - prychnął.

- Jakoś trzeba przeżyć - odparła wampirzyca.

- Jak wy się tu znaleźliście? - zapytałem. - Mój ojciec też was skazał?

- Joshua? - zapytał Damon. - Niee. Był dla nas bardzo uprzejmy. - na te słowa czarownica omal się nie zaśmiała. - No, może nie do końca - dodał z uśmiechem. - Aczkolwiek - kontynuował. - Nie miał powodu, aby nas tu zamknąć. Po prostu... umarliśmy.

Umarli? I tak się tu znaleźli? To nie ma sensu.

- Jesteście pewni, że to nie jest piekło? - zapytał ironicznie chłopak.

- Tak - odpowiedziałem. - Ale nie dużo mu brakuje do piekła.

Przez chwilę staliśmy wpatrzeni w siebie nawzajem. Ten Damon wyglądał dość podejrzanie. Jakby coś knuł. Tylko co?

- Idę coś sprawdzić - ciszę przerwała Katherine. Poszła w stronę wyjścia ze sklepu i zostawiła nas samych.

Para spojrzała na mnie. Uśmiechnąłem się do nich lekko, na co Damon przewrócił oczami.

- My też możemy wyjść - zaproponowałem.

Po chwili zaczęliśmy iść w stronę wyjścia, gdzie przed chwilą zniknęła Katherine.

- Widzicie to zaćmienie? - zapytałem.

Damon spojrzał w górę.

- Ślepy by zauważył - skomentował.

- To dzięki niemu ten wymiar istnieje - wyjaśniłem, nie wracając na niego uwagi.

Pomyślałem, że jak zdobędę ich zaufanie, będę miał szanse dostać trochę krwi Bennettówny. Na pewno nie dobrowolnie, ale jakoś podstępem musi się udać. Wtedy ja i Katherine się stąd wydostaniemy, a oni tu zostaną i niech sami się martwią o wszystko. No i jeszcze Raphael. A co do Katherine... jakoś nie chcę jej tu zostawiać. Może po opuszczeniu więziennego świata nie rozstaniemy się tak szybko? Mam taką nadzieję.

- Bonnie, patrz - powiedział nagle brunet. Spojrzałem w ich stronę.

Chłopak podnosił z ziemi gazetę. Domyślam się, co ich tam zaciekawiło.

- ,,10 maja 1994. W Portland zamordowano prawie wszystkie dzieci z rodziny Parker. Przeżył tylko jeden syn - Malachai" - czytała Bonnie.

- Malachai. Kai - kalkulował Damon. - Zabiłeś swoje rodzeństwo? - zapytał zszokowany.

- Może tak, może nie - odpowiedziałem wymijająco. - W każdym razie zasłużyli na to.

Oboje wpatrywali się we mnie przez chwilę i chyba nie wiedzieli, co powiedzieć. Chyba zaczęli myśleć, że mogę być niebezpieczny. Albo przynajmniej tak mi się wydawało.

W końcu Damon postanowił się ruszyć. Podbiegł do budynku, wziął stojącą przed nim siekierę i rzucił nią we mnie.

~~~~~~~~~~~~~~~

A więc, niespodzianka! Rozdział na pierwszy dzień szkoły. Życzę wam wszystkim, abyście jakoś przeżyli ten kolejny rok szkolny xD <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro