16

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Charlotte biegła korytarzem, nie przejmując się Gilbertem, który starał się za nią nadążyć. Miała w głowie jedynie jeden cel - odnalezienie zdrajcy i zatrzymanie go na czas.

- Jak mogliśmy się nie domyślić! - krzyknęła, zwalniając, tylko po to, żeby z rozmachem wejść do stadniny. Rozejrzała się po wnętrzu, ale jedyną osobą w środku był Jerry.
- Jerry! Gdzie jest ten mężczyzna od bryczki? Ten, który przyjechał tydzień temu?

Chłopak spojrzał na nią niezrozumiale.

- Nie wiem, rzadko go widuję. Codziennie znika na parę godzin i wraca dopiero na kolację.
- Kiedy ostatni raz go widziałeś?
- Jakieś trzy godziny temu tutaj był. Jak zwykle wziął konia.

Kobieta musiała działać szybko. Nie zastanawiała się więc za długo, kiedy poprosiła chłopaka o konia i miecz dla siebie i Blythe'a. W czasie, w którym Jerry im to dawał Gilbert powiadomił przechodzącą straż, żeby nie wpuszczali nikogo do środka oraz wzmocnili ochronę w mieście.

Pięć minut później już byli w drodze. Jazda konna nie była łatwa kiedy jest się w sukni, koronie i obładowana bronią, ale na szczęście Charlotte nawet nie miała czasu na to narzekać. Przed oczami miała mężczyznę, który ostatnio zawiózł ich do wioski gdzie się zaręczyli. W głowie słyszała piosenkę, która śpiewał podczas drogi. Hiszpańską piosenkę.

Blythe miał małe wyrzuty sumienia. W końcu to on wynajął tego mężczyznę jako woźnicę w porcie. I to on nie dopilnował, żeby był to zaufany człowiek z dworu a nie losowa osoba która może mieć złe zamiary. Wiedział jednak, że jest za późno na żałowanie. Teraz pozostało tylko go złapać i tym sposobem odpokutować za swoje błędy.

Charlotte skierowała ich obrzeżami miasta. Domyśliła się, że to w ten sposób komunikował się on z resztą ludzi, i właśnie dlatego znikał na parę godzin. Jednocześnie nie mógł on jakby nigdy nic iść sobie środkiem rynku, bo jednak był zdrajcą. Musiał zdawać sobie sprawę, że w każdym momencie może zostać przyłapany. W końcu jednak obrzeże się skończyło i trzeba było się zdecydować - albo skręcą w bok na las, albo w drugi na miasto.

Nie była pewna dlaczego, ale skręciła w las. Graniczył on z zamkiem, więc potencjalnie była to droga powrotna dla niego, do stajni, tak żeby przemknąć niezauważonym. Jak się okazało parę minut później, był to dobry wybór. Już w pobliżu zamku zauważyli go, czającego się przy krzewach.

Kiedy mężczyzna tylko ich usłyszał odwrócił się, i chciał wskoczyć na konia do ucieczki. Nie zdążył jednak, kiedy królowa wyciągnęła miecz i przycisnęła go do jego twarzy, tworząc tym strużkę krwi ciągnącą się przez cały jego policzek.

- Co zrobiłeś?! - Zapytała, podczas kiedy Gilbert rozglądał się dookoła.
- Rozpowiedziałeś plotki, żeby zrobić w kraju zamieszanie! Po co?!

Mężczyzna nie odpowiadał, dopóki kobieta nie przycisnęła miecza mocniej.

- Żeby was osłabić. Proszę, mam rodzinę...
- Po co?!
- Żeby ON mógł zaatakować.

Charlotte delikatnie odsunęła miecz.

- Gdzie i kiedy zaatakują?
- Dzisiaj, chcą dostać się do zamku.

- Czyli przebiją się przez miasto - zauważył Gilbert. Królowa jednak nie odpuściła. Nim mężczyzna mógł zaprotestować rozcięła mu szyję.
- Ruszajmy. Nie ma chwili do stracenia.

Blythe jakby nie zwrócił uwagi na to, co zrobiła jego narzeczona. Wiedział, że to konieczność w takich sytuacjach a nie jej wybór. Dlatego też posłuchał od razu jej rozkazów, i ruszył zaraz za nią. Droga przez las była krótsza, niż gdyby musieli wrócić przez tereny zamku do bramy głównej. Mimo to zajęło dziesięć minut, żeby znaleźli się na rynku co mogło być konsekwencją deszczu, który zaczął padać po drodze.

Ku swojemu przerażeniu wjeżdżając na rynek pierwsze co zobaczyli, to krew mieszająca się z wodą. Krew, i ciała. Kiedy podjechali bliżej czekał na nich obraz niczym z koszmaru.

Rycerze Charlotte walczyli z tymi od wroga. Niektórzy już dawno leżeli martwi, a inni byli poważnie ranni. Wojska wroga posunęły się jednak dalej, i oprócz rycerzy zaatakowali także mieszkańców. Bezbronni ludzie byli przez nich łapani i ranieni. Wszędzie panował chaos. Charlotte starała się wyłapać wzrokiem ich przywódcę. Nie miała jednak na to dużo czasu, kiedy zaczęli atakować ją i Gilberta.

Obrona działała, ale nie na dłuższą metę. Doskonale wiedziała o tym Charlotte, która po zabiciu trzech wrogów odciągnęła swojego narzeczonego w boczną uliczkę.

Chciała stamtąd wypatrzyć wroga i obmyślić plan, jak w niego uderzyć. Nim jednak choćby zaczęła się rozglądać, usłyszała głośny płacz dziecka dobiegający z tej samej uliczki. Gilbert również to usłyszał, i bez wachania podjechał do źródła dźwięku. Dobiegało ono z małej kapliczki, stojącej między domami. Kiedy Blythe zajrzał do środka zauważył małego chłopca, zwiniętego w kulkę, tak jakby chciał się obronić przed całym światem. Charlotte w tym czasie zeszła z konia, i również podeszła bliżej, a widząc, że nie ma zagrożenia weszła do środka.

- Co się stało, kochanie?

Chłopiec poderwał głowę do góry, przestraszony. Widząc kobietę zaczął głośniej płakać, ale odpowiedział.

- Chcę do domu... i do mamy.
- Jak się nazywasz? -Zapytała, siadając obok niego. Gilbert w tym czasie pilnował wejścia do uliczki, będąc gotowym do obrony.
- Filip
- A ja Charlotte. Powiedz mi, gdzie jest twoja mama?
- W domu... ale wujek ją zabrał i schował.
- To znaczy?
- Powiedział, że musi ją schować, żebym był bezpieczny.
- Jak nazywa się twój wujek?
- Alfons XIIl

Charlotte zamarła, słysząc imię swojego wroga. Nagle połączyły jej się wątki, a w jej głowie zapaliło się światełko.

- Czy wujek cię źle traktuje?

Chłopiec z łzami w oczach przytaknął niepewnie.

- Zostawił cię tutaj, prawda?
- Tak...
- Nie martw się, teraz jesteś z nami. Jednak twój wuj zagraża nam wszystkim, więc teraz musimy postarać się coś z tym zrobić. Pomożesz nam? Wiesz gdzie jest Twój wujek?

Filip zastanowił się chwilę. Nie musiał jednak odpowiadać. Wszystkie krzyki i odgłosy walki z rynku nagle ucichły, co wywołało zdziwienie i podejrzenia w Gilbercie, który jak najdyskretniej się dało zobaczył co się dzieje. Widząc pseudo króla Włoch na podeście, na którym kiedyś dokonywano egzekucji zdał sobie sprawę, że nic dobrego. Tym bardziej, że obok niego stało osiem kobiet z wioski razem z dziećmi. Charlotte również zaniepokoiła się ciszą i spokojem, więc jak najszybciej się dało wzięła chłopca na ręce i podała go Gilbertowi, sama również wsiadając na konia.

- Wasza królowa - usłyszeli głos wroga, który odbijał się echem od budynków mimo, że zagłuszany był przez deszcz. - Zabiła mojego brata. Moją krew, moją rodzinę, mojego przyjaciela i towarzysza. Nic co jest na tym świecie mi go nie zwróci. Mimo to chce odszkodowania. Może być to albo wasza królowa, albo śmierć tych niewinnych osób. - mówiąc to wskazał na kobiety i dzieci. Jeśli królowa nie pokaże się przez kolejne pięć minut ... możecie się z nimi pożegnać.

Kiedy skończył mówić uśmiechnął się mściwie. Jego rycerze złapali kobiety w swoje brudne łapska, szarpiąc nimi jak zwierzętami prowadzonymi na rzeź. Charlotte miała ochotę odwrócić wzrok. Właśnie stanęła przed decyzją o tym, kto będzie dalej żyć. Tylko Bóg miał prawo o tym decydować, a nie ona, a Hiszpanie cały czas zburzali tą równowagę. Nie miała jednak zamiaru dopuścić do śmierci tych kobiet i dzieci. I tak celem mężczyzny była ona, a nie mieszkańcy miasta, i dopóki on jej nie dostanie to nie spocznie.

- Jaki jest plan? - Zapytał szeptem Gilbert, przytulając do siebie Filipa.
- Upewnij się, że on będzie bezpieczny. Wtedy możesz wrócić. Resztą zajmę się ja.

Charlotte już chciała odjechać, ale chłopak złapał ją za rękę.

- Uważaj na siebie.

Kobieta skinęła głową, i ruszyła przed siebie. Bez słowa zatrzymała się idealnie przed królem łapiąc z nim kontakt wzrokowy. Na usta mężczyzny wstąpił mściwy uśmiech.

- Czujesz zapach zemsty, królowo?! - zapytał sarkastycznie. Kobieta nie miała zamiaru tak po prostu odpuścić bez walki i dać się poniżyć. Dlatego bez zawachania mu odpowiedziała.

- Myślisz, że jesteś potężny, bo siejesz zamęt i śmierć. Mówisz o swoim bracie i rodzinie jakby było to dla ciebie ważne, ale zostawiłeś swojego bratanka który prawowicie dziedziczy tron w bocznej uliczce, bez jakiejkolwiek ochrony. Winisz mnie za śmierć swojego brata, ale jego nie winiłbyś za moją. Jeśli zranisz mnie, ja zranię ciebie. Tą zasadą się kieruje, i ty również ale brakuje ci opanowania żebyś mógł ją wprowadzić w życie. Więc zamiast ranić mnie, próbujesz niewinnych ludzi. To nie jest siła. - Ostatnie zdanie zaakcentowała w sposób, przez który mężczyzna zacisnął zęby. Kobieta była sprytna. Swoją przemową zadbała o to, żeby zdezorientować jego rycerzy, którzy są za Filipem i uważali, że on też. Jednocześnie ruszyła jego pewność siebie i sumienie, co miało jej pomóc uwolnić jego "zakładników". Zadbała także o to, żeby być w dość dogodnej pozycji - Miała się poddać i poniżyć, a zamiast tego pokazała swoją siłę osiągając ten sam cel. Rycerze puścili kobiety i dzieci, które natychmiast uciekły w boczną uliczkę, gdzie inni mieszkańcy byli trzymani przez rycerzy. To jeszcze bardziej obniżyło pewność siebie Włocha.

- Nie martw się. Po twojej śmierci zadbam o to, żeby Filip był dobrym królem Hiszpanii. - Kobieta uśmiechnęła się dumnie. Mężczyznę ogarnął gniew, i niewiele myśląc zaszarżował on na Charlotte. Nie zdążył jednak choćby dotknąć jej mieczem, kiedy powstrzymał go Gilbert. Chłopak jakby nigdy nic odciął mu dłoń, a dźwięk metalu uderzającego o kamień rozniósł się echem. Charlotte wykorzystując moment wyciągnęła swój miecz, i jednym ruchem wbiła go mężczyźnie w brzuch. Nim ten upadł na ziemię popatrzyła mu ostatni raz w oczy, rozkoszując się zwycięstwem.

- Anglia ma jednego, prawdziwego i silnego władcę. Gilberta Blythe'a i Charlotte, królową Anglii! - Kobieta mówiła na tyle donośnie, żeby usłyszeli ją wszyscy w okolicy. - Nie testujcie naszej władzy. - Dodała z sarkastycznym uśmiechem. Żołnierze Hiszpańscy i Angielscy natychmiast upadli na kolana, kłaniając im się, co zaraz po nich zrobił lud.

Blythe złapał dłoń kobiety w swoją, i nawiązał z nią kontakt wzrokowy delikatnie się uśmiechając. Nie potrzebował nic mówić. Wystarczyło mu, że ma przy sobie swoją królową.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro