8. Ten, w którym alfa traci cierpliwość

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wyznanie Harry'ego nie sprawiło, że z jego serca zniknęło poczucie winy i zapomniał o przeszłości. Louis był świadomy tego, że ten uczynił dopiero pierwszy krok w stronę uzdrowienia i przed alfą jeszcze długa droga do osiągnięcia spokoju.

Omega przyglądał się śpiącemu brunetowi, zaś na jego twarzy próżno było szukać napięcia, które na co dzień zdobiło jego oblicze. Niemal przypominał siebie sprzed dziesięciu lat, gdy ich największym zmartwieniem mogła być tylko perspektywa szlabanu za zbyt późny powrót do domu z ich wspólnych wypadów. Jednak teraz czuł, że z Harry'ego, którego znał i pokochał zostało niewiele, ale nie zamierzał z niego rezygnować. Nie zamierzał rezygnować z tego nieśmiałego uśmiechu, roziskrzonego spojrzenia, delikatnego dotyku i słodkich pocałunków.

Za oknem ledwo świtało, gdy palce Louisa niespiesznie wędrowały po odkrytym ciele alfy, a jego ciepło i bliskość niemal otumaniały zmysły szatyna. Po chwili do jednej dłoni dołączyły usta omegi, którymi począł składać pocałunki wszędzie, gdzie tylko mógł sięgnąć w taki sposób, aby nie obudzić Harry'ego. Choć jeszcze kilka tygodni temu nie dopuszczał do siebie tego, że mogą znaleźć się w takiej sytuacji, tak teraz nie mógł wyobrazić sobie, że mogliby inaczej spędzać wczesny niedzielny poranek. Inaczej niż w swoich ramionach, skóra przy skórze, zupełnie nadzy, nie tylko w sferze fizycznej, ale i emocjonalnej. Wiedział, że nie będzie łatwo, ale chciał podjąć to ryzyko. Podjął je już dawno, nie będąc nawet świadomym tego, że Harry nigdy nie opuścił jego serca, choć próbował przekonać siebie, że tak było.

- Mógłbym przywyknąć do takich poranków. – usłyszał tuż nad uchem zachrypnięty, ale ciepły głos alfy. Nie zdążył nawet odpowiedzieć, gdy został przyciągnięty do ciasnego uścisku, a jego twarz została zaatakowana przez usta Harry'ego, który jak szalony zaczął składać pocałunki wszędzie, gdzie się dało.

- Nic nie stoi na przeszkodzie, moje drzwi zawsze będą dla ciebie otwarte. – zdołał powiedzieć między piskami, które uciekały z jego ust.

- Naprawdę? – Harry zamarł, a Louis sięgnął dłonią do jego policzka i przewrócił oczami.

- Naprawdę myślałeś, że teraz tak łatwo dam ci zniknąć? - prychnął z udawanym sarkazmem - Nawet na to nie licz! Wiem, gdzie pracujesz i gdzie mieszkasz, nie uciekniesz ode mnie. - podkreślił wywołując tym uśmiech alfy, ale ten nie dosięgnął zielonych oczu.

- Myślę, że mogłoby być zupełnie odwrotnie. - stwierdził brunet, przekręcając się na bok. - Nic co dobre nie trwa wiecznie, nie w mojej rzeczywistości.

Louis spojrzał na niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Nie chciał, aby Harry tak się czuł. Nie chciał, aby Harry myślał, że nie da rady i podda się od razu, gdy pojawią się jakiekolwiek przeciwności.

- Wiesz, gdy Samuel odszedł i po tych kilku latach zostałem sam, naprawdę nie liczyłem na to, że jeszcze spotka mnie coś dobrego. Ale zapomniałem o tym, że nawet po największej nawałnicy musi wyjrzeć słońce.

- A jeśli żyje się na wyspie, na której panuje wieczna nawałnica? - zapytał pół żartem, pół serio alfa.

- Masz dwa wyjścia: zostać i poddać się jej skutkom, lub zbudować łódź i opuścić ją raz na zawsze. Być może przeprawa nie będzie łatwa, ale w końcu i Ciebie dosięgnął ciepłe promienie słońca. Musisz tylko tego chcieć, Harry. – odpowiedział po chwili Louis, podnosząc się w końcu do siadu z zamiarem udania się do łazienki.

- Nie idź, proszę... - zajęczał przeciągle alfa, ale przerwał mu głośny dzwonek przychodzącego połączenia. Louis zmarszczył brwi, ale sięgnął po urządzenie, które leżało na szafce nocnej po jego stronie łóżka.

- To lekarz twojego ojca.

*

Louis nawet nie myślał puszczać Harry'ego samego do kliniki, w której umieszczono Desa po rozległym zawale serca. Nie zamierzał pocieszać alfy mówiąc, że wszystko będzie dobrze, bo nie był lekarzem i nie wiedzieli jeszcze jakie są rokowania. Przez całą drogę do szpitala nie puszczał jego dłoni i z całych sił próbował nie dopuszczać do siebie czarnych myśli.

Lubił Desa, przez lata był jego mentorem i zawsze mógł liczyć na jego pomoc i dobre słowo. Nigdy nie oceniał go z perspektywy pozycji w wilczej hierarchii, zawsze liczyły się jego kompetencje i zdolności. Nie mógł tak po prostu zostawić wszystkiego, zostawić Harry'ego i firmy, którą zbudował od podstaw.

Nie marnowali czasu, gdy taksówka zatrzymała się pod wejściem do szpitala. Harry podał kierowcy kilkanaście banknotów, nawet nie sprawdzając ich nominałów i wyskoczył z pojazdu jak poparzony. Omega podążył jego śladem i po chwili niemal biegli w stronę izby przyjęć, gdzie miał czekać na nich lekarz.

- Harry! – usłyszeli z boku, a alfa natychmiast się zatrzymał i spojrzał w stronę wysokiego, dość młodego mężczyzny w białym kitlu.

- Liam, co z moim ojcem?! Jak się czuje? – Harry wyrzucał z siebie pytania jedno za drugim, ciężko oddychając i ledwo powstrzymując swoje rozchwiane emocje. Louis stanął za alfą i złączył ich dłonie, chcąc tym samym dać znać brunetowi, że jest obok niego i nigdzie się nie wybiera.

- Chodźmy do mojego gabinetu. – westchnął lekarz i wskazał na windę, która znajdowała się w niewielkiej odległości. Alfa ścisnął mocniej dłoń omegi i ruszyli w jej stronę.

*

- Harry, nie będę owijał w bawełnę. Terapia lekami nie dała prawie żadnych rezultatów, serce Desmonda jest słabe i tylko przeszczep może mu przedłużyć życie. Lista oczekujących nie jest długa i byłaby to kwestia kilku miesięcy oczekiwania, ale on kategorycznie odmawia przystąpienia do procedury.

- Co? Dlaczego? Już ja mu wybiję z głowy te głupoty. Pieprzony samobójca! – wybuchł Harry i zerwał się ze swojego miejsca, choć nawet nie wiedział w której sali Liam umieścił jego chorego ojca. Mógł przetrząsnąć cały szpital od piwnicy aż po strych, nie widział w tym żadnego problemu.

- Harry, zatrzymaj się, proszę! – usłyszał zdecydowany, ale pełny troski głos omegi i zatrzymał się w pół kroku, trzymając dłoń na klamce. Odetchnął głośno i pokręcił głową. To nie było wyjście z sytuacji.

- Muszę się przewietrzyć. Wracam za dziesięć minut. – alfa oznajmił tonem nieznoszącym sprzeciwu i opuścił gabinet lekarza, nie oglądając się za siebie. Louis chciał za nim iść, ale podświadomie wiedział, że alfa potrzebował chwili samotności.

- Przyjął to lepiej niż myślałem. – Payne stwierdził z ulgą, ale całe jego ciało nadal wydawało się być napięte. – Przynajmniej nie zdemolował mi gabinetu tak jak ostatnim razem. – lekarz uśmiechnął się pod nosem i wyciągnął swoją dłoń w stronę młodszego omegi. – Liam Payne, do usług.

- Louis Tomlinson. – szatyn z lekkimi wątpliwościami uścisnął dłoń bety, mając nadzieję, że Harry wróci szybciej niż zapowiadał. – Czy... Czy wiadomo... Czy wiadomo, dlaczego pan Styles nie chce przeszczepu? – zapytał po chwili ciszy, a Payne wzruszył ramionami.

- Takich informacji mogę udzielać tylko członkom jego rodziny, przykro mi.

*

- Nie chcę przeszczepu i nie zmienię swojego zdania, synu. Możesz na mnie krzyczeć, robić mi wyrzuty, grozić mi, ale nie zmienię zdania! – powiedział słabym, acz stanowczym głosem Desmond, gdy w końcu Payne pozwolił młodemu Stylesowi porozmawiać z ojcem.

- To samobójstwo na życzenie!

- Jestem zmęczony, Harry. Ja nie żyję, ja egzystuję i każdy dzień jest dla mnie męką. Ale ty tego nie chcesz zrozumieć, nie potrafisz się postawić w mojej sytuacji. Straciłem żonę, straciłem cały mój świat i muszę... Muszę do niej dołączyć, Harry.

- Ale tato...

- Jesteś silny, poradzisz sobie beze mnie.

- Jesteś pieprzonym egoistą, myślisz tylko o sobie! – wykrzyknął młodszy alfa, ile miał sił w płucach. - Myślisz tylko o swoich przeżyciach, tylko o swoim cierpieniu, nigdy nie obchodziłem cię na tyle, abyś w ogóle wziął moje zdanie pod uwagę. Najprościej było zrzucić na mnie całą odpowiedzialność za śmierć mamy, choć doskonale wiedziałeś i wiesz, że nie przyłożyłem do tego nawet palca!

- Ja nigdy...

- Nie chcę tego nawet słuchać! Chcesz umierać – droga wolna, ale nie będę na to patrzył! Nie będę trzymał cię za rękę, gdy będziesz odchodził! Nie zapłaczę nad twoim grobem, a moje dzieci nigdy nie poznają twojego imienia! Nie mam już ojca!

- Harry. – wzrok obydwu alf powędrował w stronę drzwi, w których stanął drobny omega. Młodszy podszedł do szatyna z załzawionymi oczyma, Louis objął go bez słowa, a ten wybuchł histerycznym płaczem. Omega szeptał alfie kojące słowa do ucha, choć wiedział, że nie będzie miało to wpływu na złagodzenie bólu jaki odczuwał Harry. – Pojedziemy zaraz do domu, dobrze? – zapytał, gdy alfa przestał już tak gwałtowanie szlochać. Brunet kiwnął nieznacznie głową i pociągał nosem, próbując się uspokoić.

Na sali zapadła cisza, przerywania jedynie pikaniem maszyny, która monitorowała stan starszego alfy.

- Pójdę do łazienki. Poczekam na ciebie na zewnątrz. – wyszeptał w końcu Harry i delikatnie wyplątał się z uścisku omegi.

- Zaraz do ciebie dołączę, kochanie. – odpowiedział Louis, po raz pierwszy od wielu lat używając tego określenia. Alfa kiwnął głową i wyszedł z sali bez słowa, ocierając resztkę łez z policzków. Louis spojrzał na swojego przełożonego dopiero w momencie, gdy za Harrym zamknęły się drzwi.

- Wiele mnie ominie, prawda? – zapytał alfa nonszalancko, ale Louis widział, że alfa z trudem powstrzymuje swoje prawdziwe emocje.

- Opłakuje pan żonę od tylu lat, a nie zauważył jednej, bardzo ważnej rzeczy. – oznajmił omega, nie siląc się na pocieszanie starszego alfy. - Anne nigdy nie odeszła. Ona wciąż żyje. W pańskim synu, w jego oczach, w uśmiechu i trosce, którą do tej pory pana otaczał. – dodał po chwili, starannie dobierając słowa. – Harry stracił już matkę, do tej pory obwinia się o jej śmierć. Nie sądzę, aby wytrzymał kolejną stratę. I będzie przeżywał to jeszcze bardziej, wiedząc, że mógł temu zapobiec.

- Już mnie znienawidził. - stwierdził alfa nie powstrzymując już łez, które ciurkiem płynęły po jego policzkach i skapywały na szpitalną piżamę, tworząc mokre plamy. - Nie mam po co żyć, Louis. Harry wykluczył mnie ze swojego życia.

- Harry pana kocha. - stwierdził krótko szatyn. Był tego pewien. - Wykrzyczał te wszystkie słowa, bo chciał panem wstrząsnąć, dotrzeć w jakikolwiek sposób, nawet ten najgorszy z możliwych. Ale kocha pana, tak samo jak pan kocha jego. Nic tego nie zmieni.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro