11

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

18.08.1973

Ostatni dzień nieletności. Siedzę przy biurku, lekko znudzona podpieram się ręką. Powinnam sprzątać, co w sumie zaczęłam. Tony ubrań na podłodze, jakieś przypadkowe przedmioty na łóżku.

Wychodzę do kuchni potykając się co jakiś czas o śmieci w moim pokoju. Robię sobie coś do jedzenia, póki mam na to czas. Wieczorem do roboty, wrócę pewnie późno bo klub został wynajęty przez jakieś dzieciaki z liceum na całą noc.

Godzina 17, nie chce mi się nic. Włączam jeden z winyli, które ostatnio kupiłam, Phenomenon czy jakoś tak. Kręcę się w kółko, nie mogę znaleźć sobie miejsca w domu.

- Zajęłabyś się czymś pożytecznym, a nie ciągle tylko chodzisz w tę i spowrotem, gości będziemy mieć - mówi mój ojciec, wchodzący do domu.

Otwieram szerzej oczy ze zdzwienia. Zwykle nikt nas nie odwiedza.

- Jacy goście? - spoglądam na niego.

- Nie zadawaj zbędnych pytań, sprzątaj, raz raz. Masz około godziny, ja muszę ogarnąć sprawy z klubem.

Wzdycham. Jak zawsze wszystko na ostatnią chwilę.

Cicho podśpiewując zmywam naczynia. Staram się nie myśleć o zdarzeniach z ostatnich dni. To wszystko mnie przerasta, nie myślę co robię. Szarpią mną skrajne emocje. Ciężko jest mi stwierdzić co czuję do Stanleya. Raz go kocham, raz nienawidzę. Raz mam ochotę się na niego rzucić i go wycałować, a innym razem mam ochotę go zabić. To nie jest miłość, to nie jest nienawiść, to co czuję jest gdzieś pomiędzy. Przyznanie się przed sobą że czuję do niego coś więcej niż przyjaźń jest dla mnie zbyt ciężkie.

Z moich przemyśleń wyrywa mnie odgłos głośnego pukania do drzwi. Patrzę na zegarek, minęło ledwo pół godziny. Podchodzę do drzwi.

- Dzień dobry, czy zastałem pana Thompsona w domu? - w drzwiach widzę wysokiego, niezbyt szczupłego mężczyznę w skórzanej kurtce, prawie łysego, trochę przerażający.

- Tak, zapraszam - odpowiadam cicho i wpuszczam go do środka.

Wyłączam gramofon i idę do swojego pokoju. Siadam na łóżku, bez większego planu co będę robić później. Stwierdziłam że przejdę się do Thelmy, mam tylko nadzieję że nie zastanę jej w niezręcznej sytuacji.

Schodzę na dół. Jeszcze ze schodów słyszę dialog tego mężczyzny z moim ojcem.

- Nie jestem w stanie dłużej utrzymać tego klubu, ale nie sprzedam go także byle komu. Sprzedam go, tylko jeśli jest pan zainteresowany na poważnie.

Stoję jak wryta. Oczy zachodzą mi łzami. Sprzedaż miejsca, w którym tak wiele się dzialo? Tyle wspomnień, jedno z moich ulubionych miejsc, nagle ma iść do jakiegoś obcego typa? To nie może się tak skończyć...

- Wie pan, ja chciałem założyć tam klub ze striptizem. Nie obchodzą mnie tradycje tego budynku czy inne pierdoły, a klub go-go przynajmniej się lepiej utrzyma, nawet na takim zadupiu.

- Nie pozwolę na to. To miejsce ma dla mnie za duże znaczenie. Już prędzej oddam je moim córkom.

- Baba zarządzająca klubem? Panie, chyba ci się we łbie poprzewracało! - śmieje się szyderczo.

Nie. Nie, nie, nie. Ja przecież nie potrafię zarządzać, a Justine przecież siedzi na drugim końcu Stanów. Nie dam rady tego utrzymać.

Tata widocznie się denerwuje i wyprasza gościa z domu. Siada na kanapie i cicho wzdycha.

Idę spowrotem do siebie. Sama nie wiem co o tym myśleć. Staram zająć się sobą, ale nie mogę. Wieczorem idę popracować w The Popcorn, więc chociaż tyle.

Idę na dół, po prostu się pokręcić tu i tam. Opieram się o zlew i wyglądam przez okno, obserwując przechodzących co jakiś czas ludzi. Tu jacyś ludzie, których kojarzę ze szkoły, tu jakaś parka, jakieś starsze panie, rodzice z dziećmi i nagle dostrzegam Petera po drugiej stronie ulicy. Postanowiłam zapukać w szybę, żeby zwrócić jego uwagę, lecz on nie usłyszał. No trudno.

Słyszałam że niedługo będą wydawać kolejny album, ciekawe czy będzie w miarę słuchalny. Mam nadzieję że będzie lepszy niż poprzedni, bo nie ukrywam, że mi się spodobał.

- Lou, musimy pogadać - z zamyślenia wyrywa mnie głos taty.

- Tak? - odwracam się w jego stronę.

- Byłabyś w stanie ogarnąć jakieś koncerty do naszego klubu żeby wiesz... Troszkę zarobić?

- Myślę że to może być trudne, ale nie niemożliwe - wzruszam ramionami. - Pogadam z Peterem jak będzie okazja.

- Dzięki wielkie. Powoli zaczyna brakować pieniędzy na utrzymanie budynku - odparł z wyraźnym smutkiem.

- Jakoś damy radę, zobaczysz.

19.08.1973

Kończę wycieranie blatu, żeby zaraz zamknąć i iść już do domu. Nie jestem aż tak zmęczona (a przynajmniej staram sobie to wmówić), mimo, że jest grubo po drugiej. Nagle słyszę dźwięk otwieranych drzwi, lekko zdenerwowana krzyczę: "zamknięte!" lecz moim oczom ukazują się Thelma oraz Lilibeth z babeczką, w którą wbita jest świeczka, paczką papierosów, oraz szampanem dla dzieci, po czym zaczęły śpiewać mi sto lat.

- Jesteście walnięte - zaczynam się śmiać.

- Moja droga, dziś do domu nie wracasz, robimy maraton komedii romantycznych - odparła Lili.

- Ej, świeczka dalej się pali, wosk prawie na babeczkę już ścieka, pomyśl życzenie i zdmuchuj! - Thel stawia mi babeczkę na blat.

"Żeby w końcu mieć kogoś bliższego niż tylko przyjaciel" - myślę i zdmuchuję świeczkę.

- I o czym pomyślała nasza jubilatka? - pyta z ekscytacją Thel.

- Nie wasza sprawa. A teraz chodźmy!

Zabieram swoje rzeczy i idę razem z dziewczynami. Gaszę światła i zamykam budynek.

Słyszę, jak ktoś biegnie. Jest ciemno, więc dostrzegam zaledwie zarys sylwetki.

Moim oczom ukazuje się nie kto inny jak święty Stanley.

- Już się bałem, że nie zdążę... Wszystkiego najlepszego Louise! - wręcza mi bukiet róż, białych, moich ulubionych.

- Dziękuję, nie musiałeś - spoglądam na niego. - Idźcie już, dogonię was - spoglądam swoje dziewczyn, na co te tak też robią.

- Słuchaj Lou...

- Teraz sobie przypomniałeś? Nawet nie wiesz jak się przez ciebie czułam! Jesteś bezczelny! Po tamtym incydencie nawet nie raczyłeś przeprosić! No pewnie, przecież po co, lepiej unosić się dumą! - zaczynam się drzeć zirytowana.

- Louise...

- Oj nie nie, skończyło się! Jesteś bezczelnym dupkiem, rozumiesz? Zadufanym w sobie gnojem i egoistą! Ile od tamtego czasu zdążyłeś już zaliczyć dziuń? 10? A może 50?

- Nie, posłuchaj mnie...

- Najpierw ty mnie posłuchaj! Albo traktujesz mnie poważnie, albo mnie olewasz i mówimy sobie do widzenia!

- Coś jeszcze?

- Nie - odpowiadam mu najbardziej chamskim tonem, jakim tylko potrafię.

-  Świetnie. Szczerze? To ja się czułem, jakbyś mnie porzuciła, zaraz po tamtym incydencie za dzieciaka. Byłaś dla mnie najważniejsza, motywowałaś mnie do wszystkiego, zawsze byłaś kiedy tego potrzebowałem. Wiem, zjebałem po całości, rozmawialiśmy, wałkowaliśmy ten temat tyle razy, było już dobrze, nawet spowrotem zaczynałem coś do ciebie czuć. Jasny szlag mnie trafiał, kiedy widziałem cię z Johnnym bądź Sylvainem, ale ty dalej byłaś zaślepiona tym, że kiedyś zrobiłem coś głupiego za co niejednokrotnie przepraszałem. Byłaś smutna, byłaś szczęśliwa, na to wszystko patrzyłem z boku i nawet nie wiesz jak bolało, że nie mogłem czuć i przeżywać tego razem z tobą. Tyle czasu, tyle starań, cała ta znajomość po prostu przepadła, bo szczeniakowi zachciało się popisów. Inni też ci robili świństwa, ale nikogo nie potraktowałaś aż tak. Rozumiem, że znamy się prawie od zawsze, rozumiem że zrobiłem źle, ale mogłabyś ten jeden raz odpuścić. Ten jeden raz. Szkoda że nie dostrzegasz moich starań oraz tego że mi zależy. Rób co chcesz, ale ja nie odpuszczę tak łatwo, jesteś dla mnie zbyt ważna. Zbyt długo nic nie robiłem, mimo że wiedziałem, że straciłem najlepsze co mnie w życiu spotkało, czyli ciebie, Lou...

Stoję jak wryta, znów praktycznie płacząc. Nie wiem co powiedzieć. Chcę się do niego przytulić, wypłakać w rękaw, poczuć tą bliskość.

- No chodź tu - obejmuje mnie ostrożnie, przez co praktycznie się na niego rzucam i rozpłakuję.

Cokolwiek tu się dzieje, jest to co najmniej dziwne, jednakże nie narzekam. Muszę wyrzucić z siebie wszystkie emocje, cały stres i inne takie. Czuję, jakby tu się kończyły moje problemy. Czuję się spowrotem jak ta młodsza ja, ciesząca się nim.

- Dziękuję za wszystko Paul.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro