18 grudnia, niedziela

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

– Na pewno nic ci nie jest? – pyta Błażej, kiedy z jego pomocą udaje mi się znów stanąć na nogach. – Niczego sobie nie złamałaś?

– Nie, chyba nie – odpowiadam, rozmasowując prawy nadgarstek. Trochę boli, ale nie sądzę, aby wymagał medycznej interwencji. – Musisz mnie mieć za straszną ofermę – stwierdzam. – Ratujesz mnie po upadku kolejny raz w tym tygodniu. Czyżbym dorobiła się własnego rycerza?

– Cała przyjemność po mojej stronie – śmieje się Śliwiński. – Chociaż mam nadzieję, że już wyczerpałaś limit upadków na tę zimę.

– Ja również. – Odwzajemniam uśmiech. – Trzy gleby w ciągu kilku dni zdecydowanie starczą mi na najbliższe miesiące.

– Trzy? – dziwi się Błażej. – Byłem świadkiem dwóch.

Cholera! Ja to mam czasami za długi język. Przecież miałam się nie przyznawać do porażki z miodem w roli głównej.

Na szczęście od odpowiedzi wybawiają mnie dzieciaki, które do nas podjeżdżają. Stasiek i dziewczynka mogą się pochwalić płynną jazdą, Jasiek niemrawo wlecze się za nimi. Jego ruchy są niepewne, ale cieszę się, że spróbował samodzielnej jazdy. Tylko czy naprawdę, aby do tego doszło, musiałam zaliczyć bliskie spotkanie z taflą?

– Ale się pani wywaliła – rzuca dziewczynka z grubej rury.

– Zosia! – karci ją Błażej. – Nieładnie tak mówić do obcej osoby.

– Ale przecież to prawda – broni się. – Tata mówi, że nie wolno kłamać.

– Ale nie wolno także nikogo obrażać – poucza ją Śliwiński. – Pani Maja się przewróciła, nie wywaliła.

Zosia przewraca oczami, jakby dla niej to nie miało żadnej różnicy. I w sumie faktycznie nie ma. Nieważne, jakiego określenia się użyje, i tak oznacza ono akt upokorzenia. Stara ze mnie baba, a przydarzają mi się wypadki jak niesfornemu dzieciakowi. A co najgorsze, na własne życzenie, skoro daję się podpuszczać sześciolatkom.

– Ciociu, jesteś cała? – pyta Jasiek, kiedy już do nas dociera.

– Wszystko w porządku – zapewniam chrześniaka. – Ale to nauczka dla nas wszystkich – patrzę po kolei na każde dziecko – tak jak mówiłam, jazda do tyłu jest trudna i niebezpieczna. Dlatego już nikt nie będzie jej próbował.

Mam nadzieję, że z tego mojego nieszczęścia wyniknie chociaż jedna pozytywna rzecz. Oby dzieciaki ten upadek potraktowały jako przestrogę, a nie pretekst do drwin z mojego braku koordynacji ruchowej.

– Ty też, wujku? – pyta zaczepnie Zosia, posyłając Błażejowi uważne spojrzenie.

– Tak, ja też – zapewnia gorliwie. – Maja ma rację, za dużo dzisiaj tu ludzi, żeby się popisywać.

Nie znam się na wychowaniu dzieci, ale chyba lepiej, aby dorośli mieli wspólny front. Cieszę się więc, że Śliwiński trzyma moją stronę. To powinno jednoznacznie dać dzieciakom do rozumienia, że nie czas na brawurę.

– Znacie się? – pyta niespodziewanie Zosia, przenosząc wzrok to na mnie, to na swojego wujka.

– Tak, pracujemy razem – odpowiada Błażej. – A wy skąd się znacie? – Wskazuje na dziewczynkę i bliźniaków.

– Chodzimy razem do przedszkola – mówi Stasiek. – I mieszkamy niedaleko siebie.

No to by wiele wyjaśniało.

– Ty też mieszkasz w pobliżu? – pytam Błażeja.

Byłoby to dość logiczne, skoro po raz drugi wpadam na niego w tej okolicy. Lodowisko, na którym jesteśmy, mieści się tuż przy galerii Libero, po której właśnie buszują Nina i Krzysiek. A ich dom znajduje się zaledwie kilka ulic dalej.

– Nie, wynajmuję mieszkanie na Koszutce[1] – wyjaśnia Śliwiński. – Moja rodzina ma dom na Siennej. Rodzice zajmują parter, a brat z żoną i Zosią piętro.

– Moja siostra z rodziną mieszka na Warzywnej – mówię, wskazując na bliźniaków. – No naprawdę, jaki ten świat mały.

– Rzeczywiście – śmieje się Błażej. – Aż dziw, że wcześniej na siebie nie wpadliśmy.

Cóż, widocznie przeznaczenie chciało inaczej. Ale jak to mówią – lepiej późno niż wcale.

– Ciociu, dlaczego stoimy? – denerwuje się Staś. – Ja chcę jeździć!

– Ja też! – wtóruje mu Zosia.

– Dobra, dzieciaki, ruszamy – zarządza Błażej. – Ale trzymajcie się blisko nas i uważajcie na innych.

Zosia i Stasiek wyrywają się do przodu, Śliwiński podąża za nimi. Zerkam na Jaśka, który znów wydaje się przestraszony. Podaję mu dłoń, którą ochoczo ściska, i w ślimaczym tempie zaczynamy jechać za resztą.

Przez następne dwie godziny bawię się względnie dobrze. Nie przeszkadzają mi nawet lecące w tle świąteczne piosenki. Stasiek i Śliwińscy szaleją na lodzie, a ja z Jaśkiem ledwo za nimi nadążamy. Wolę jednak to spokojne tempo, bo po upadku znów nie czuję się do końca pewnie. Mam podejrzenia, że jedna z łyżew nieco się uszkodziła, bo prawa stopa lekko mi ucieka, ale jakoś daję radę. Podobnie Jasiek, który pomału, ale robi postępy. Pozwala mi nawet się puścić i samemu przejeżdża spory odcinek. Cieszę się, że nabiera odwagi.

Kiedy dobiega godzina, o której Nina i Krzysiek mają odebrać chłopców, z trudem udaje mi się zmusić chłopaków do zejścia z lodu. Jasiek jest bardziej uległy, ale Stasiek uparcie twierdzi, że jeszcze się nie najeździł. Kapituluje w końcu, kiedy Błażej oznajmia, że on i Zosia też już wracają do domu. Przypuszczam więc, że nie chodziło o samą jazdę, a towarzystwo dziewczynki.

– Dziękuję ci za pomoc – zwracam się do Śliwińskiego, kiedy zmierzamy do wyjścia z tafli. – Gdyby nie ty, miałabym problem z upilnowaniem Staśka.

– Żaden kłopot – odpowiada z uśmiechem. – Często spędzam czas z Zosią, a to naprawdę żywiołowe dziecko, więc muszę mieć refleks.

Kiedy o tym mówi, dostrzegam iskierki w jego oczach. Widać, w przeciwieństwie do mnie, lubi dzieci. I pewnie chciałby mieć swoje. Albo nawet już ma. Przecież to, że obecnie nie jest w związku, nie znaczy, że nie jest ojcem.

Boże, o czym ja myślę?! Przecież to w ogóle nie powinno mnie obchodzić! Ale jednak obchodzi. Tyle że nie mam odwagi zapytać wprost, czy nie ma własnych pociech. To jeszcze nie ten etap znajomości.

– Jeśli kiedyś chciałabyś powtórzyć takie spotkanie na lodowisku, daj znać – dodaje po chwili, nieco mnie zaskakując. – Może być też bez dzieciaków.

O, czyżby to było zaproszenie na randkę? W sumie, czemu nie? Przecież on mi się podoba, ja najwyraźniej podobam się jemu. Grzech tego nie wykorzystać.

– Pewnie, ale to już chyba po świętach – odpowiadam. – Został tydzień, a ja wciąż nie mam prezentów – wzdycham ciężko. – I podobno mam zrobić pierogi na wigilię, chociaż dla dobra ludzkości lepiej nie dopuszczać mnie do kuchni.

No i oczywiście wciąż pozostaje kwestia pierników. Ale chyba nie ma się co przyznawać, że wciąż nie udało mi się upiec chociażby względnie zjadliwych.

– Na pewno jakoś to ogarniesz – zapewnia. – A nawet jeśli nie, to świat się przecież nie zawali.

Chciałabym w to wierzyć, ale znając moją matkę, będzie mi wypominać do końca życia, że zniszczyłam jej idealne święta.

Przebranie bliźniakom łyżew na buty okazuje się równie dużym wyzwaniem jak wcześniejsza odwrotna zamiana. Na szczęście i tym razem mogę liczyć na pomoc Błażeja, bo Zosia świetnie radzi sobie z tym sama. Naprawdę, jakim cudem moja siostra wychowała takie dwie sieroty? Ja wiem, że oni mają sześć lat, ale coś tak banalnego jak ubieranie się chyba powinni już ogarniać. A może po prostu dziewczynki w tym wieku są bardziej samodzielne i zaradne niż chłopcy?

Kiedy dzieci mają już na sobie buty, Błażej i ja zabieramy się za przebranie naszych łyżew. Śliwiński wyciąga z szafki swoją torbę, w której dostrzegam wielką, grubaśną książkę. Okładka jest inna niż ta, którą widziałam w czwartek.

– Naprawdę wszędzie taszczysz ze sobą książki? – pytam z lekkim niedowierzaniem. – Nabawisz się przez to skrzywienia kręgosłupa.

– Bardzo możliwe, ale i tak warto. ­– Puszcza mi oczko, na co ja kręcę głową z rezygnacją.

– A co tym razem robi za zakładkę? – Niedyskretnie zerkam na tomiszcze.

– Metka ze swetra. – Pokazuje mi skrawek materiału z logo znanej sieciówki. – Urwała się w praniu i jakimś cudem wylądowała w książce.

– No muszę przyznać, że naprawdę nie brak ci kreatywności.

– Trzeba sobie w życiu jakoś radzić – odpowiada z uśmiechem.

Po chwili już wszyscy jesteśmy gotowi do wyjścia. W oddali dostrzegam zbliżających się Ninę i Krzyśka, więc w duchu oddycham z ulgą, że moja opieka nad bliźniakami dobiega końca. Może i nie było tragicznie, ale nieśpieszno mi do powtórki.

– Nie masz kurtki? – pyta niespodziewanie Błażej.

O, cholera! Zostawiłam ją przecież na ławeczkach! Z tych wszystkich emocji jest mi tak ciepło, że kompletnie o niej zapomniałam. Zostawiam chłopców pod chwilową opieką Śliwińskiego i wracam się do miejsca, gdzie powinna leżeć moja zguba. Nie ma jej tam. Ani nigdzie w pobliżu. Sprawdzam na ławkach, pod ławkami, wszędzie, gdzie się da. I nigdzie jej nie widzę.

No po prostu cudownie. Ktoś musiał ją ukraść. Cytując klasyka – podłość ludzka nie ma granic!

Wzdycham ciężko. To była taka fajna kurtka! W sumie nic dziwnego, że komuś się spodobała. Ale to przecież nie upoważnia nikogo do kradzieży!

Zastanawiam się nerwowo, co tu począć, kiedy niespodziewanie czuję, jak coś ląduje na moich ramiona. Jest to kurtka, ale nie moja. Obracam się i widzę za sobą Błażeja.

– Myślę, że powinniśmy zapytać w punkcie obsługi, czy ktoś jej nie znalazł – proponuje. – A póki co możesz skorzystać z mojej.

Ten gest jest naprawdę słodki. Nie mam więc serca mówić, że jest mi wręcz gorąco, w związku z czym okrycie nie jest potrzebne. Pozwalam sobie po raz kolejny być damą w opałach i dać Błażejowi wykazać się swoją szarmancją. Skoro i tak zrobiłam już z siebie ofermę, chyba nic więcej nie zaszkodzi mojej reputacji.

– A co z dzieciakami? – pytam, zerkając w stronę, gdzie je zostawiliśmy.

– Poczekają z twoją siostrą i szwagrem. Chodź – mówi, wyciągając do mnie rękę. – Idziemy na poszukiwania twojej zguby.

Waham się tylko przez moment. W końcu chwytam jego dłoń i daję się poprowadzić. Wygląda na to, że naprawdę zyskałam swojego własnego rycerza na białym koniu. 

**********************************************

[1] Koszutka – jedna z północnych dzielnic Katowic, położona blisko centrum miasta 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro