Rozdział 15

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Budzę się i natychmiast zachłystuję się powietrzem. Nie dlatego, że jestem zaskoczony. Skurcz żołądka sprawia, że zwijam się w pół i pluję żółcią. Powinienem zwymiotować. Targają mną spazmy, ale nic się nie dzieje. Po policzkach ciekną łzy. Sam nie wiem dlaczego. Po prostu tam są. 

Słyszę czyjeś przyspieszone kroki, chłodne dłonie zbierają moje włosy z tyłu i uspokajająco gładzą po plecach. Oddycham zdecydowanie za szybko, każde zaczerpnięcie powietrza jest urywane, ale uścisk w klatce piersiowej powoli ustępuje. Staram się opanować. Chcę otworzyć oczy, ale powieki są sklejone. Unoszę dłoń do twarzy i mocno je przecieram. Pewnie nawet za mocno. Ważne, że pomaga - już chwilę potem mrużę je pod wpływam światła, które roztacza stojąca nieopodal lampa. 

Mrużę je, bo Luke jest zdecydowanie zbyt blisko. Jego irytująco gładka cera, oczy które wyglądają, jakby nie spał od kilku dni, zmęczony uśmiech, sposób w jaki opada na swoje własne pięty i chowa twarz w dłoniach. Mrużę oczy, bo nie rozumiem o co chodzi. A cholernie nienawidzę, gdy tak jest. 

- Boże, Jessie - słyszę głęboki głos z drugiego końca pokoju i dostrzegam podnoszącego się z fotela w kącie Jeremy'ego. Mężczyzna podchodzi do nas, a ja mierzę go zaskoczonym spojrzeniem. - Jak się czujesz?

- Jak gówno, dzięki - odpowiadam ochryple i natychmiast się krzywię, bo gardło piecze mnie od niedawnej próby wymiotów i to nie jest najprzyjemniejsze, co mnie w życiu spotkało. - Co się stało?

Kiedy zadaję to pytanie chodzi mi bardziej o to, co się stało, że siedzę sam w pokoju z dwoma wujkami Rowana, bez Rowana, nie o to, jak wpadłem w histerię, zanim zasnąłem. O to nie chcę pytać. O tym nie chcę nawet pamiętać. Pewnie powinienem przeprosić za tą na wpół udaną próbę zarzygania Rowanowi łóżka, ale głos więźnie mi w gardle. Odgarniam włosy z twarzy i ponownie rozglądam się dookoła. Nikogo więcej nie ma w pokoju. Odrobinę mnie to niepokoi. 

Rzucam okiem na Lukasa, któremu Jeremy właśnie pomaga wstać. Brunet trzyma męża tak mocno, jakby obawiał się jego upadku, a tamten nie protestuje. Marszczę brwi i przerzucam nogi tak, by dotykać stopami podłogi, jednocześnie nie brudząc się obrzydliwą wydzieliną z mojego żołądka. 

- Co się stało? - powtarzam pytanie, a mój głos wciąż brzmi tragicznie. Odchrząkuję, ale to tylko pogarsza sytuację. 

Luke nieprzytomnie kręci głową i otacza się ramionami. Posyła mi słaby uśmiech i niemal potyka o własne stopy. Powiedzieć, że jest zmęczony, byłoby niedomówieniem. On jest kompletnie wyczerpany, ma problem z utrzymaniem się na nogach, jego powieki opadają wbrew jego woli i nawet jeśli chciał mi odpowiedzieć, Jeremy mu na to nie pozwala. 

- Spędził tu prawie trzy dni - oświadcza, jednocześnie zatykając Lukasowi usta dłonią. - Wiem, że jesteś zdezorientowany, ale proszę, poczekaj, zawołam Rowana i z nim porozmawiasz. Muszę go odstawić do łóżka, wybacz - spogląda znacząco na męża i nie mogę zrobić nic poza skinieniem głową. Wyraźnie unika spojrzenia mi w oczy. 

Moje myśli pędzą, staram się zrozumieć o co właściwie chodzi, o jakich trzech dniach mówił Jeremy, dlaczego moje ciało jest tak obolałe, dlaczego jestem tak osłabiony i głodny. W milczeniu obserwuję jak wychodzą, a kiedy znikają za zamkniętymi drzwiami, wgapiam się w ciemne drewno i czekam. Nie wiem na co. Może na koniec świata, tak, to całkiem niezła rzecz, na którą można czekać. Na koniec świata i na Rowana. Chociaż może to jedno i to samo. 

W ciszy jaka zapadła po wyjściu mężczyzn, słyszę odgłosy z dołu. Słyszę głosy, pośród których wyróżnia się jeden, wysoki, kobiecy, bardzo zdenerwowany i nie mam najmniejszych wątpliwości, że to pani Connolly. Wsłuchuję się lepiej, odróżniam następne, rozpoznaję słowa. Przymykam oczy. 

- ...nie pozwolę, żeby to tak wyglądało. Jesteś potworem skoro możesz myśleć o czym takim...

I wtedy drzwi się otwierają. Nagle, jakby ktoś uderzył w klamkę z całą posiadaną siłą, jakby spodziewał się, że drzwi będą zablokowane od drugiej strony. Unoszę głowę i spoglądam prosto na Rowana, który niemal zatacza się pod ciężarem mojego wzroku. 

Nigdy jeszcze nie widziałem go w takim stanie. Nie wiem nawet co to za stan, ale wygląda na tak dogłębnie zdruzgotanego, że nabieram powietrza do ust, by zapytać, czy aby na pewno wszystko w porządku. Unosi rękę, jakby nakazując mi milczenie i zauważam, że po palcu wskazującym spływa mu cieniutka strużka krwi. Oddycha spokojnie, ale patrzę w jego oczy, w oczy, które doprowadzą mnie kiedyś do zguby i po raz pierwszy nie potrafię wyczytać z nich niczego. Nie dlatego, że nie zdradzają nic, ale dlatego, że zdradzają za dużo. Emocje kłębią się w nich, widzę iskrę dzikiej radości, widzę strach, widzę ulgę, wstyd, wszystko na raz i nie potrafię tego zinterpretować. 

Mimo wszystko postanawiam przerwać ciszę. 

- Zarzygałem ci łóżko - mówię, starając się brzmieć jak ktoś, komu jest smutno. Prawda jest taka, że jestem tak skołowany, że wyrażanie emocji przychodzi mi z trudem, o ile w ogóle jest możliwe. 

Patrzę na chłopaka i mój mózg powoli odmarza, wybudza się z odrętwienia. Odzyskuję tą marną resztkę energii potrzebnej do przeżycia. Posyłam mu nieśmiały uśmiech. 

- Przepraszam? - bardziej pytam, niż mówię, ale jest to już szczersze. 

- Odezwiesz się jeszcze raz i cię uderzę - ostrzega mnie zdławionym głosem i powoli podchodzi. 

Ogarnia wzrokiem bałagan na łóżku, skłębioną pościel i jedynym co robi jest otwarcie okna. Zero złośliwych komentarzy, zero kuksańców, uwag. Obserwuję to wszystko z nieustępującym niepokojem, bo wszyscy zachowują się delikatnie mówiąć, cholernie dziwnie. Kurewsko dziwnie. Tak dziwnie, że brakuje mi na to słów. I przekleństw. A przede wszystkim siły. 

Świeże, chłodne powietrze wpada na poddasze dokładnie w tym samym momencie w którym Rowan siada na skraju łóżka. Zachowuje odległość, nie ma w tym nic z tej nagłej swobody, z jaką był w stanie traktować mnie jeszcze niedawno. Nie rozumiem i obawiam się, że nie chcę zrozumieć. Nie łapię, dlaczego żaluzje są zasłonięte, nie łapię, dlaczego Luke słaniał się na nogach. 

- Jessie, dobrze się czujesz? - pyta, wyraźnie zmartwiony i spogląda mi w twarz z mniejszą obawą niż wcześniej. 

Wywracam oczami. 

- Tak, ale nie rozumiem, dlaczego wciąż o to pytacie - wzruszam ramionami. - Musiałem się czymś zatruć, nic więcej. Jestem potwornie głodny. 

- To całkiem zrozumiałe - mruczy cicho Rowan i przygryza wargę. - Przyniosę ci kanapki i herbatę, zostały z kolacji. Wolałbym, żebyś nie schodził teraz na dół - wyjaśnia i nie umiem się zdecydować, czy jego ton jest przepraszający, czy może czai się w nim nutka groźby. 

Nie pasuje mi jednak coś innego. 

- Kolacji? - pytam, zdezorientowany, ale kiedy nie doczekuję się odpowiedzi, nie próbuję go zatrzymać. 

Z jakiegoś powodu jest bardzo spięty. Może kolejna kłótnia z ojcem? Tylko o co tym razem? Przecież nie rozmawiałem z Henrym od ostatniego incydentu, to nie może być moja wina. Przynajmniej nie ten jeden raz. 

Nie mając pojęcia, co innego mógłbym zrobić, zbieram brudną pościel i ściągam ją z łóżka. Na wypadek, zupełnie na wypadek. Czuję się winny, za nic nie chcę się Rowanowi tłumaczyć, ale nawet gdybym chciał, nie mam pojęcia jak. Wygląda na to, że przespałem odrobinę dłużej, niż mi się wydawało i jestem dużo mniej zorientowany w sytuacji niż reszta. Dużo mniej zorientowany w sytuajci niż kiedykolwiek, prawdę mówiąc. 

Chłopak wraca dużo szybciej niż się spodziewałem, otwiera drzwi kopniakiem. Trzyma w rękach tacę z koszyczkiem pełnym chleba, talerzem z warzywami, dżemem, kubkiem z herbatą i czymś, co wygląda jak kawałek ciasta. Wytrzeszczam na niego oczy, ale on tylko robi minę w stylu "spróbuj coś powiedzieć, a część twojej twarzy spłynie wraz z gorącą herbatą, uważaj". Bardzo lubię swoją twarz, więc się powstrzymuję. Choć z trudem. 

- Dzięki - dukam, kiedy kładzie wszystko na szafce nocnej i wciąż bez słowa schyla się po pościel, którą ściągnąłem. 

Przeraża mnie taki Rowan. Milczący i spokojny. Robiący bez słowa skargi to, co w normalnych okoliczności skwitowałby wybuchem złośliwego śmiechu. Chciałbym, żeby kazał mi wstać i po sobie posprzątać, ale on robi to, nawet się nie krzywiąc. Obserwuję każdy jego najmniejszy ruch, jednocześnie pochłaniając kanapkę i myślę. Nie spodziewałem się, że będę aż tak głodny. 

Nie mogę jednak bez końca ignorować tego, że coś jest wyraźnie nie w porządku i pomiędzy przełykaniem ostatniego kęsa pierwszej kromki, a smarowaniem masłem drugiej, w końcu zdobywam się na zabranie głosu. 

- Jeremy obiecał mi, że wytłumaczysz, dlaczego Lukas niemal wybuchnął płaczem, kiedy się obudziłem - informuję go, starając się nie brzmieć zbyt poważnie. 

Nie chcę robić problemów, dopóki nie wiem o co chodzi. 

- Podziwiam go, że się powstrzymał - mówi Rowan takim tonem, że na chwilę zapominam jak się oddycha, nawet jeśli nie rozumiem. 

Chłopak wygląda jakby już żałował tych słów, a kiedy otwieram usta, niemal natychmiast protestuje. 

- Jedz - nakazuje stanowczo, wskazując na stertę chleba. - Już. 

- Ale o co wszystkim... - zaczynam, powoli zirytowany unikaniem tematu. Jeśli zrobiłem coś dziwnego, mam prawo wiedzieć.

Nie pozwala mi dokończyć. 

- Przestań - przerywa mi niemal natychmiast, wciąż nie podnosząc głosu. - Nie będę o tym z tobą teraz rozmawiał, jak zjesz, wyjdziemy na zewnątrz. Przejdziemy się. Musisz się przewietrzyć - oświadcza, jakby najlepiej wiedział czego mi akurat potrzeba. - Ja zresztą też. 

Duma każe mi zaprotestować, ale intuicja okazuje się silniejsza i w końcu nie mówię nic. Prycham tylko, żeby nie wydawało mu się, że nie jestem oburzony, bo owszem jestem i w spokoju kończę kolejną kanapkę. Potem wypijam kubek herbaty, cały na raz i niemal umieram, bo rzeczywiście jest na tyle gorąca, by po wylaniu jej na moją twarz, spłynąć razem z resztkami skóry. Otrzepuję ręce, celowo nad jego i tak nadającym się do prania prześcieradłem i spoglądam na niego wyczekująco. 

Staram się krzyczeć zwróć na mnie uwagę, bez odzywania się i chyba rozumie, bo wzdycha ciężko i schyla się do mojej walizki. Sekundę później rzuca we mnie kupką ubrań, składającą się ze spodni, swetra, który ukradłem Sethowi i pierwszej lepszej koszulki. Nie mam pojęcia jak znalazł to wszystko tak szybko, ale przebieram się bez narzekania, bo to co mam na sobie, śmierdzi wymiocinami. 

Wychodzimy z pokoju i czuję, jakbym nie ruszał się od wieków. Chciałbym zapytać Rowana, jaki miało sens przynoszenia mi jedzenia na góre, skoro teraz schodzimy na dół, ale skoro on nie chce ze mną rozmawiać, ja nie będę się prosić. Dopiero gdy jesteśmy na pierwszym piętrze, chłopak skręca w korytarz, którego wcześniej nie widziałem i otwiera tajemniczo wyglądające drzwi. Za nimi jest tylko noc. 

- Tylne wejście? - nie mogę się powstrzymać przed okazaniem zdumienia. 

Rowan uśmiecha się po raz pierwszy, odkąd zobaczyłem go po przebudzeniu. 

- Genialne do uciekania przed rodziną, każdy powinien mieć przynajmniej jedno prywatne, przysięgam - wzdycha i zbiega po stromych, metalowych stopniach, bardziej przypominających drabinę niż faktyczne schody. 

Ja sam niemal się z nich szczołguję, przerażony wizją upadku z tej wysokości. Gdy czuję pod stopami trawę, orientuję się, że nie włożyłem butów, ale decyduję się nie wspominać o tym Rowanowi. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że kazałby mi wrócić, a chodzenie po schodach to moja najmniej ulubiona rzecz na świecie. Szczególnie po tych konkretnych, kurewsko niebezbiecznych schodach śmierci. 

Znajdujemy się w ogrodzie, ogrodzie, którego wcześniej nie widziałem. Rozglądam się, bo nawet taki laik jak ja, nie może całkowicie zignorować piękna tego, co nas otacza. I może krzewy, całkowicie ogołocone z liści, zupełnie nagie, nie są tak zjawiskowe jak powinny, może zmarznięta trawa sprawia wrażenie nieco żółtawej. Może drzewka owocowe nie rodzą owoców. Ale rozwieszone na gałązkach papierowe lampiony wynagradzają mi wszystko. 

Zastanawiam się, kto je tu powiesił, kto dba o to, by małe świeczki w środku wciąż się paliły, jednocześnie czuwając nad ogniem. Kto gasi je każdej nocy. Wcześniej ich nie zauważyłem, ale nie wychodziliśmy po zmroku. Zachwycony patrzę na światełka i dopiero lekki dotyk Rowana na ramieniu mnie otrzeźwia. 

- Zamknij usta - radzi, jakby całe to surowe piękno nie robiło na nim wrażenia. - Zjesz komara. Albo się przeziębisz. 

Niemal wyrywa mi się, że jestem bez butów. Gryzę się jednak w język i nic nie wychodzi na jaw, przynajmniej nie teraz. Trzeba szukać plusów. Śnieg stopniał. Jakimś cudem stopniał. Gdyby wciąż tu był, trząsłbym się z zimna, na razie jest mi tylko nieprzyjemnie chłodno. Zawsze może być gorzej. 

Prowadzi mnie ścieżką wytyczoną przez lampiony, a ja uważam, by nie nadepnąć na żaden kamień, bo wytłumaczenie mu, dlaczego wrzeszczę po nastąpieniu na kawałeczek skały byłoby trudne. Cholernie trudne, znając jego dociekliwość. 

Idziemy może przez kilka minut, nie więcej niż pięć, ale nie mniej niż trzy. Uśmiecham się sam do siebie na myśl, że tak dokładnie odmierzam długość tego spaceru, ale nie mam do siebie o to żalu. Chcę go zobaczyć w różnych sytuacjach, nawet jeśli jedną z nich jest przedzieranie się przez nagie krzewy, unikanie pozostałych tam kolców i mamrotanie pod nosem, że co to właściwie za beznadziejna sytuacja w jakiej się znaleźliśmy. Bo mamrocze, brzmiąc przy tym jak siedemdziesięcioletni staruszek, którego łamie w krzyżu. 

Chodzenie za nim z notatnikiem byłoby ostatnią głupotą, staram się więc po prostu zapamiętać. Zapamiętać Rowana, jego durne miny, piękną twarz, głupie komentarze, włosy, bransoletki, tajemniczość i sekrety poukrywane w tak nieprawdopodobnych zakątkach duszy, domu, przestrzeni. Nacieszyć się tym małym, zranionym chłopcem zanim znów wszystko wróci do normy.

A ja do pracy. 

Wszystko to brzmi tak kretyńsko, tak płaczliwie, tak potwornie kiczowato, ale nie potrafię myśleć o tym w inny sposób. Zbieram informacje o pierwszej osobie, w której się zakochałem. Zbieram informacje o byciu zakochanym. Zbieram informację o tym, jak powinna wyglądać miłość, obserwująć Lukasa i Jeremy'ego, babcię Rowana i jej dobrotliwe spojrzenie, ukryte za cieniutką maską surowości. Szukam podstawowych informacji o funkcjonowaniu wśród ludzi, bo nikt nie chciał i nie miał czasu mi tego wcześniej pokazać. Nawet jeśli ta rodzina nie jest idelana to jest lepsza od mojej. 

Istnieje. 

I nawet jeżeli rozpłakałem się tutaj po raz pierwszy od bardzo dawna, nawet jeśli pod wpływem chwili niemal bezpośrednio wyznałem miłość małemu socjopacie, dałem się pogryźć koniowi i prawdopodobnie pokazałem się ze wszystkich możliwych najgorszych stron, to hej, czy nie było warto? 

- Jesteśmy - oświadcza w końcu Rowan, a ja natychmiast sie zatrzymuję. 

Potrząsam lekko głową, by zamyślenie zniknęło i rozglądam się wokół. Ciemność, gwiazdy, gałązki drzew, już nie owocowych i jeziorko. Pieprzone jeziorko. 

Nie myśląc zbyt wiele podchodzę do niego i spoglądam na swoje odbicie. Spontanicznie, nie czekam, aż Rowan to zrobi, bo nie jestem pewien, czy nastąpi to kiedykolwiek. Ktoś inny pewnie zastanowiłby się, skąd wzięło się tak maleńkie jezioro akurat tutaj, w środku niczego, ale ja nie chcę nad tym myśleć. Ważne, że jest i wygląda tej nocy naprawdę nieziemsko.

- Bardzo ładne - chwalę i wychodzi to trochę płytko, bo zawsze byłem równie genialny w prawieniu komplementów. Pewnie mam to po Jules. Natychmiast się poprawiam. - Mówię poważnie. Naprawdę piękne. Cholernie ujmujące. Jeśli jesteście na tyle bogaci, by mieć jeziorko, to kupujesz mi kawę do końca roku. 

Rowan parska śmiechem i obejmuje się ramionami. Jest ubrany jedynie w cienki sweterek, musi marznąć jeszcze bardziej niż ja, nawet jeśli ma buty. A ma. Sprawdziłem. Zakłada kosmyk za ucho i wbija wzrok w taflę wody, wciąż deliaktnie uśmiechnięty. 

- Czy to jakaś gra w "nie patrz na Jessiego?" - pytam pogodnie, bo czuję się już o wiele lepiej, a on wygląda jak nimfa, która przed chwilą wynurzyła się z tej idelanie niemal przejrzystej wody. Nie byłby szczęśliwy, gdyby dowiedział się, o czym myślę. - Niezłe. Sam nie mogę na siebie patrzeć. 

Tym razem się nie śmieje. 

- Chciałeś pytać - zauważa cicho, wbijając wzrok w horyzont, gdzie drzewa się przerzedzają. - Pytaj. Odpowiem, powiem ci wszystko co wiem. 

Wyczuwam, że spoważniał. Przygryzam wargę. 

- W porządku - zaczynam z krótkim westchnieniem. - Dlaczego wszyscy traktują mnie jakbym zmartwychwstał? Przecież wszystko jest dobrze. Zaspałem - wzruszam ramionami. 

Rowan otwiera usta, a potem je zamyka. A potem powtarza to jakieś pięć razy, zanim w końcu zmusza się do spojrzenia mi w twarz. Wzdrygam się, bo okej, to nie jest wyraz twarzy, który spodziewałem się zobaczyć. Żadnego znanego mi grymasu, żal miesza się z niepewnością. 

- Jessie - bierze wdech i chrząka krótko. - Jest wtorek. 

- Słucham? - mrugam kilkukrotnie. Nieprzyjemne uczucie rozlewa się po moim ciele - Powtórz.

- Jest wtorek, Jessie, jest wtorek, nie niedziela wieczór - unosi dłoń do twarzy i przez chwilę trzyma ją przy ustach, jakby chciał powstrzymać słowa, które mu się na nie cisną. - Po tym jak poszedłem po proszki, straciliśmy z tobą kontakt, nie mogliśmy... 

Nie słucham go. Patrzę i staram się dostrzec w jego zachowaniu coś nienaturalnego, coś co mogłoby wskazywać na to, że kłamie, że się ze mnie nabija, że po prostu żartuje. Ale on jest poważny i albo jest świetnym aktorem, albo coś jest bardzo nie tak. 

- Nie rozumiem - mówię powoli. - Nie rozumiem - powtarzam, tym razem głośniej i w moim głosie brzmi coś, czego jeszcze nigdy nie słyszałem. 

Gdyby nie to, że wiem, że sam nie mógłbym sobie zrobić krzywdy, przestraszyłbym się. Samego siebie. Rowan nawet nie drga, jakby był na to przygotowany. Jakby spodziewał się mojej rekacji. W pewnym sensie wydaje mi się to zabawne. Nie znałem siebie z tej strony.  

- Luke i Jeremy powiedzieli, że to apatia. To, co się z tobą działo - tłumaczy takim tonem, jakby mówił do trzyletniego dziecka, którego matka właśnie zginęła w wypadku. - To trwało ponad dwa dni, nie chciałeś jeść, pić, tylko leżałeś, patrzyłeś i kręciłeś głową, przeżuwałeś to, co wsadziło ci się do ust, ja... - macha bezradnie rękami i opuszcza je z powrotem, jakby nawet one nie mogły mu pomoc w wyrażeniu tego, co chce przekazać. - Ja byłem... Byliśmy przerażeni. Nie odezwałeś się przez dwa dni. 

Przełykam ślinę. 

Jeszcze nigdy, nigdy tak bardzo nie miałem ochoty się rozpłakać. 

- O czym ty mówisz? - kręcę lekko głową. - Kłamiesz. 

- Jessie...

- Kurwa, kłamiesz - powtarzam, tym razem pewniej, bo musi kłamać. Musi. 

Nie mogę sobie pozwolić na coś takiego. Nigdy nic podobnego się nie działo, nigdy nie musiałem mierzyć się z informacją o tym, że przez ostatnie kilka dni byłem bezwolnym kawałkiem mięsa. Nie wiem, co mnie bardziej przeraża. To, że coś podobnego miało miejsce, czy to, że nic z tego nie pamiętam. Owszem, po przebudzeniu byłem rozkojarzony i głodny, ale przecież... Nie. Nie, nie, nie, nie, nie. 

- Jessie, nie kłamię - Rowan spogląda na mnie błagalnie i nie mogę nic poradzić na to, że mam ochotę go uderzyć. Żeby przestał patrzeć w ten sposób, jakby chciał się rozpłakać za mnie, zrozumieć za mnie. Bo ja nie chcę rozumieć, a przede wszystkim nie chcę płakać. - Kiedy postawiło się ciebie na nogi, szedłeś, ale nie patrzyłeś gdzie. Dawałeś się prowadzić. Miałeś tak potwornie puste oczy, przysięgam, przysięgam, że mówię prawdę - głos łamie mu się gdzieś w połowie zdania i nie wiem, co mam mu odpowiedzieć. 

Bo wiem, że prawdopodobnie nie kłamie. Wiem, że nie kłamie, wiem, że nie skłamałby w takiej sprawie, nawet jeśli wolałbym, żeby tak było. Czuję to. Widzę to w tych drobnych, drżących dłoniach, błyszczących oczach i wolałbym móc się na niego złościć nieco dłużej. Ufam mu na tyle, by wiedzieć, że tym razem nie chce doprowadzić mnie do płaczu. Nawet jeśli dałbym wszystko, by nie mieć tej wiary w niego. Wtedy miałbym nadzieję. I byłoby sto razy lepiej. 

Wciąż jednak próbuję. 

- Więc miałem słabszy dzień - tłumaczę sam sobie. - Każdemu się zdarza. 

- Jesse - Rowan powtarza moje imię po raz kolejny, nie wiem który już z kolei i czuję, że moje ręce się trzęsą. Zatykam kciuki za szlufki spodni, żeby odzyskać nad nimi kontrolę. - Musisz się uspokoić. Wtedy możemy dalej rozmawiać. 

Kręcę głową z ponurym uśmiechem. Jakbym mógł się uspokoić. Nie wiem, czego ode mnie wymaga, ale nie sądzę, bym mógł tym wymaganiom sprostać. Przygryzam wargę, zaciskam powieki i liczę do pięćdziesięciu. A potem do stu. I jeszcze dalej, aż liczby zaczynają mi się mieszać i powtarzać, a Rowan kładzie mi dłoń na ramieniu. 

- Dobrze się czujesz? - pyta, wyraźnie zmartwiony. 

- Nie - przyznaję zgodnie z prawdą, powoli otwierając oczy. - Nie mam pojęcia, co mógłbym powiedzieć, żeby się wytłumaczyć, bo sam tego nie rozumiem - wzruszam ramionami. - Nic podobnego się wcześniej nie działo.

Chłopak powoli kiwa głową, jakby zamyślony i tym razem on przymyka oczy. Wygląda jakby szykował się do powiedzenia czegoś, co zatrzęsie Ziemią, a jeśli nie Ziemią, to całym wszechświatem i wszystkim, co istnieje. Łącznie ze mną. Nie chcę wiedzieć co to za słowa, ale równie rozpaczliwie chcę zrozumieć i nie wiem, które pragnienie jest w tym momencie silniejsze, więc po prostu czekam, aż zdecyduje się odezwać. Jeśli coś powie, w porządku, jeśli nie, postaram się to zaakceptować. Decyzja należy do niego. 

- Miałeś już wcześniej takie wahania nastrojów? - pyta w końcu i orientuję się, że przez cały ten czas wstrzymywałem oddech. 

Wywracam oczami, bo to pytanie nie ma najmniejszego sensu. Zna mnie zaledwie kilka tygdni, ale wie, że tak. Doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Jestem niestabilny emocjonalnie, całkowicie rozechwiany, a w ostatnich dniach jest gorzej, ale to przez esemesy, to przez to, że kiedy wrócę do Londynu, będę musiał włóczyć się po ulicach całymi nocami, by odpracować ten tydzień przerwy. Wszystko jest w normie, cóż, przynajmniej na tyle, na ile może być. 

- Pytasz, czy stwierdzasz? - uśmiecham się lekko, spokojniejszy już o dalszy przebieg rozmowy. 

- Pytam i mam nadzieję, że zaprzeczysz - Rowan nie jest takim optymistą. Spogląda na mnie niemal błgalnie. - Zaprzecz. 

- Jestem modelem, Rowan. Słudzy sztuki mają wahania nastrojów - teatralnie odrzucam włosy do tyłu i puszczam mu bardzo przerysowane oczko, ale wyraz jego twarzy się nie zmienia ani odrobinę. - Taki już ich urok. 

Rowan stoi i patrzy na mnie, jakby chciał przeprosić za coś, czego jeszcze nie zrobił i nie podoba mi się to. Staram się jednak wciąż uśmiechać, bo ma prawo być zdezorientowany po tym, co działo się ze mną przez ostatnie trzy dni. Usprawiedliwianie go w ten sposób wydaje mi się głupie, podczas gdy ja sam powinienem być najbardziej zszokowany, ale próbuję. Bo jeśli on robi taką minę, to mogę być pewien, że coś się stało. Coś musiało się stać. 

Przezwyciężam obawy i robię krok w jego stronę. Chcę go sprowokować do jakiegoś ruchu, unoszę dłoń do jego twarzy, ale on jest jak wrośnięty w trawę. Gładzę lekko jego policzek, starając się wywołać jakiekolwiek emocje, po chwili nachylam się, by go pocałować. 

Muskam delikatnie jego usta, a on ujmuje moją twarz w dłonie i delikatnie oddaje pocałunek. Jego usta są słone, zupełnie jakby płakał. Szorstkie palce łaskoczą moją szczękę, Rowan gładzi ją kciukami, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie. Jakby tylko czekał, aż go pocałuję. Ponownie zachłystuję się jego zapachem, ale tym razem wiem już, jak się zachować. Jestem zaskoczony tym, jak łatwo mu to przyszło, jak bez zastanowienia odpowiedział na dotyk, nawet jeśli wszystko trwa zaledwie kilka sekund. Chłopak bardzo szybko się wycofuje. Nie patrzy mi w oczy. Kiedy odsuwa się na krok, zawiesza się na chwilę, jakby wyłączył na moment wszystkie funkcje życiowe, ale w końcu to mówi. Mówi to, co tak długo go gnębiło. 

- Możesz być chory, Jessie - jego głos jest cichy, ale czysty, zaskakująco spokojny na to, jak wiele podchodów robił, by wypowiedzieć to krótkie zdanie. 

Marszczę brwi. 

- Nie mam HIV - odpowiadam niemal odruchowo, bo ile razy to już słyszałem podobne oskarżenia. Jestem zbyt zaskoczony, by zirytować się tą insynuacją. - Nie wiem, za kogo mnie uważasz, ale wiem, że istnieje coś takiego jak laboratoria. I lekarze. Nawet jeśli jestem odrobinę upośledzony. 

Chłopak wciąż się we mnie wpatruje, nie wyglądając na przekonanego. Odgarnia włosy z twarzy, zakłada kosmyk za ucho i otwiera usta, by powiedzieć coś jeszcze, ale wcinam się, jeszcze zanim udaje mu się westchnąć. 

- Używam prezerwatyw, a przynajmniej się staram - kręcę lekko głową. - Ale badam się Rowan, badam się. Kiedy tylko mogę - wzruszam ramionami. - Nie zarazisz się przez pocałunek. 

Rowan milczy. Nie mam pojęcia dlaczego, może naprawdę boi się kontaktu ze mną. Może źle odczytał ten dziwny stan w jaki wpadłem, może połączył je z czymś, z czym nie powinien. Jestem jednak pewien, że jestem zdrowy. Nie mam HIV, nie mam rzeżączki ani żadnego innego gówna, które teoretycznie zagraża mi przy takim trybie życia. Uśmiecham się do niego lekko, próbując nie myśleć o tym, jak krzywdzące, nawet jeśli rozumiałe, są jego sugestie. Wszystko będzie dobrze, skoro nie udaje, że mnie nie zna. 

Noc jest naprawdę piekna, ale tak potwornie zimna, że tracę czucie w palcach stóp. 

Dreptam w miejscu, czekając, aż Rowan postanowi wrócić. Nie chcę niczego mu narzucać, bo nie wydaje się być w dobrym nastroju. Mi również dobrze zrobiło świeże powietrze. Co innego jeśli chodzi o śnieg, a raczej tą cholerną, oblodzoną trawę. Mam nadzieję, że coś ją kiedyś spali. 

- Chcesz jeszcze o czymś porozmawiać? - pytam, szczękając zębami. - Zaraz umrę. 

- Choroba afektywna dwubiegunowa, psychoza maniakalno-depresyjna - mówi, zamiast odpowiedzieć na moje pytanie, uważnie mnie obserwując. Unoszę brwi. - Charakteryzuje się nagłymi wahaniami nastroju i samopoczucia. Mogą występować epizody mieszane, maniakalne i depresyjne, trwające od kilku dni do kilkunastu miesięcy - recytuje, jakby celowo nauczył się tej formułki na pamięć. - Objawami mogą być wymienione wcześniej wahania nastroju. Gadatliwość. Gonitwa myśli. Zawyżona energia, trudności z koncentracją, lekkomyślne działania. To poważna choroba psychiczna, ale nie prowadzi do śmierci. Cóż, przynajmniej dopóki się nie zabijesz. 

Nie wiem jak zareagować. Gdybym potrafił uniósłbym brwi jeszcze wyżej, ale nie mogę, więc przekrzywiam głowę i przyglądam się mu uważnie, szukając śladów obłędu na jego twarzy. On jednak nie wydaje się szalony, co najwyżej szalenie smutny i patrzy na mnie tymi swoimi wielkimi, niebieskimi oczami, których kolor uderza we mnie nawet teraz, kiedy jest zupełnie ciemno. 

- Czy to artykuł z wikipedii? Chcesz zostać psychiatrą? - pytam i choć nie chcę, by tak było, brzmi to całkiem poważnie. Głos przestaje się mnie słuchać, więc odchrząkuję i powtarzam wcześniejszą skargę. - Zaraz zamarznę. Umrę. Możemy wrócić do domu? 

Rowan nie rusza się nawet o centymetr. 

- Nie umrzesz - zapewnia mnie cicho, nie odpowiadając na żadne z moich pytań. - Są leki. 

- Jakie leki? - wciąż nie rozumiem, choć Bóg mi świadkiem, że bardzo się staram. 

Chłopak bierze głęboki oddech. 

- Możesz być chory, Jessie - powtarza słowo w słowo zdanie, którego użył już kilka chwil wcześniej, tym razem bardziej zdecydowanie. - Bardzo chory. I nie mówię o HIV. Bipolarność...

Mrugam szybko, usiłując przyswoić informację, którą mi przekazał. 

Przepraszam, co?

- Uważasz, że jestem psychopatą? - pytam, ciągle jeszcze zdezorientowany, choć gdzieś głęboko w środku zaczynam być wściekły. - Myślisz, że oszalałem? 

- Myślę, że masz problem i należy rozwiązać go jak najszybciej - tłumaczy się Rowan, unosząc obronnie ręce i powoli do mnie podchodzi. 

Krok po kroku. Krok po kroku. Jakby bał się, że mogę się na niego rzucić, wybuchnąć płaczem albo uciec gdzieś w zarośla, na tyle daleko i zaszyć się na tyle głęboko, by musieli wzywać policję w sprawie o zaginięcie. Ale ja nie chcę uciekać. Za kogokolwiek mnie nie uważa, nie biegam jeszcze na czterech łapach, nie ślinię się i nie mam wścieklizny. Z każdym jego krokiem ja cofam się o jeden, aż w końcu i on się zatrzymuje. Zauważa, że to nie ma sensu. Opuszcza ręce. 

- Jessie...

- Jam mam problem? - kręcę głową. - Nie wydaje mi się, bym to ja miał tutaj problem. 

- Możemy spokojnie porozmawiać? - próbuje ponownie chłopak i dziwię się, że ma jeszcze na tyle cierpliwości, by nie użyć bardziej dosadnych słów. - Spróbuj przez chwilę nie krzyczeć, dobra? 

- Jak mam nie krzyczeć? - niemal mnie to bawi. - Kurwa, twierdzisz, że jestem psychiczny, Rowan!

Chłopak przygryza wargę i ucieka wzrokiem w bok, nie tyle po to, by uniknąć mojego spojrzenia. Robi to jakby potrzebował chwili przerwy od patrzenia na mnie w ogóle, jakby nie mógł jasno myśleć i to wydaje mi się niemożliwe. Rowan nawet jesli nie jest zawsze spokojny, zawsze jest opanowany. Myśli na tym co robi, myśli nad tym co mówi i za wszelką cenę stara się nie okazywać niepewności, zupełnie, jakby mogła go ona zabić. Przeczesuję włosy dłonią, ciągnę za nie nieco zbyt mocno, pojedyncze pozostają pomiędzy moimi palcami. Klnę pod nosem. 

- Nie będę słuchał twojej kretyńskiej diagnozy - oświadczam mu twardo, starając się nie unosić głosu.

 Pamiętam, jak niemal błagałem go, by na mnie nie krzyczał, jak w panice zatykałem uszy i nie chcę być hipokrytą, naprawdę, to ostatnia rzecz, na której mi w tym momencie zależy. Jestem wściekły, bo kiedy w końcu Rowan zaczął wydawać mi się nieco bardziej dostępny, natychmiast znalazł pretekst, by się mnie pozbyć. Choroba psychiczna? Mógł bardziej się postarać. Albo mniej. Odwala mi na kilka dni, a on przewiduje najgorsze i najwyraźniej naprawdę w to wierzy, bo emocje na jego twarzy są całkiem szczere. Znam go na tyle, by móc to stwierdzić, znam go na tyle, że wiem, że nie panikuje, kiedy nie ma takiej potrzeby. A teraz jest na skraju paniki. 

- Gdybyś dał mi coś powiedzieć, zrozumiałbyś, że diagnoza nie jest moja - mówi cicho i choć słyszę, puszczam to mimo uszu. 

Decyduję się na powiedzienie tego wszystkiego, co kłębi się teraz w mojej głowie, bo w innym wypadku mógłbym go utopić. Mam ochotę go popchnąć, jakoś otrzeźwić, przekazać, jak bardzo jest dla mnie obce i niezrozumiałe to, o co mnie posądza, jak bardzo mnie zaskoczył. Jak potwornie chwiją mną te słowa. Ale nie popycham go, bo nigdy bym sobie tego nie wybaczył. Otwieram usta i potem nie ma już odwrotu. 

- Jeśli chcesz się mnie pozbyć, wystarczy powiedzieć - cedzę. - Nie jestem ci już potrzebny, namalowałeś swój obraz, przeżyłeś swoją wielką, gejowską przygodę, powiedziałeś kilka ładnych rzeczy - z każdym moim słowem, jego oczy otwierają się coraz szerzej. - Obroniłem cię, kiedy tego potrzebowałeś, ale teraz rozumiem. Byłem kimś z fajną dupą, całkiem niezłym, doświadczonym materiałem na pierwszy numerek, ale nie pozwolę ci wykorzystać się w ten sposób. Masz ten obraz, wygrasz konkurs, przynajmniej się na coś przydałem. Nie mam do ciebie pretensji i tak zasługiwałem na mniej - wzruszam ramionami i sam jestem zaskoczony, że mój głos się nie łamie. - Wrócę do domu, kiedy tylko będę mógł. 

Chłopak stoi z uchylonymi ustami i patrzy na mnie, jakby chciał podbiec i mnie przytulić, a potem uderzyć mnie z całej siły i wygarnąć wszystko, co powinien. Nie robi jednak tego i zaczynam się poważnie zastanawiać, czy on naprawdę wierzy w to, co mówi. Mam nadzieję, że nie. Chcę jednak sądzić, że wierzy w to, co powiedziałem ja, nawet jeśli w głębi serca, bardzo liczę na to, że zaprzeczy. 

- O czym ty mówisz? - jest tak zszokowany, że słowa ledwo przechodzą mu przez gardło. - Co ty pieprzysz, Jessie? 

- Czy ja wiem? - parskam złośliwym śmiechem. Sam nie wiem, dlaczego zachowuję się w ten sposób. To nie jest jeden z tych przypadków, kiedy nie mam nad sobą kontroli, wciąż myślę chłodno i wciąż staram się wybierać takie słowa, które zranią go najbardziej. Nie wiem, co się ze mną dzieje. - Wymyśliłeś mi chorobę psychiczną, musisz być bardzo zdesperowany, by się mnie pozbyć. Swoją drogą, nauczyłeś się nowego słowa, czy patrzysz na mnie i "pieprzyć" samo ciśnie ci się na usta? - opieram dłonie na biodrach, czekając na jego reakację. 

Śmieszne jest to, że kiedy zobaczyłem po po przebudzeniu, nie spodziewałem się, że już niedługo będę na niego wrzeszczeć nad jakimś dziwnym, małym jeziorkiem, że wybiegnę z domu bez butów na śnieg, że będzie próbował wmówić mi, że jestem chory psychicznie. Bipolarność? 

- Jeśli to twoja reakcja obronna, to chcę, żebyś wiedział, że jesteś okrutny - szepcze Rowan, a kiedy na niego spoglądam, widzę, że w oczach ma łzy. 

Cudownie. Wściekłość powoli zaczyna ze mnie uchodzić, parować wraz z przyspieszonym oddechem, bo nie powinienem mówić mu tych wszystkich rzeczy, nawet jeśli zasłużył. Nawet jeśli część z nich jest prawdziwa. Zbyt mocno nienawidzę oglądać jak płacze, by celowo doprowadzić go do łez, nawet jeśli chwilę temu sądziłem inaczej. Przeceniłem swoje możliwości. 

- Bo gadasz głupoty - wzdycham, zakładając ręce na piersiach.

- Ja gadam głupoty? - chłopak jest zupełnie wytrącony z równowagi. - Jessie, ty właśnie powiedziałeś, że chciałem się z tobą przespać i wykorzystać, masz tego świadomość? - obejmuje się ramionami. - Boże, jak mogłeś coś takiego powiedzieć? Jak mogłeś w ogóle o tym pomyśleć? 

- Przypominam ci, że jestem tutaj, bo ktoś mnie zaszantażował - przypominam mu, wciąż z założonymi rękami. Trzęsę się z zimna. 

- Nie będę teraz rozmawiać z tobą na ten temat - Rowan zaciska zęby i wbija we mnie twardy wzrok. Wygląda na to, że powoli wraca do siebie. - I nie gadam głupot. Jeśli nie chcesz słuchać mnie, porozmawiaj z Jeremym. Albo Lukiem. Powiedzą ci dokładnie to samo. 

Wywracam oczami. 

- Dlaczego miałbym ich słuchać?

- Jeremy jest psychiatrą, Luke psychoterapeutą, spędzają sporo czasu z... - waha się przez chwilę, ale po chwili kończy. - Chorymi psychicznie. I ostrzegam cię, jeśli teraz palniesz coś podłego na ich temat, dostaniesz w twarz. Nie żartuję. 

Nie musiał tego dodawać, widzę, że jest poważny. Zastanawiam się, dlaczego właściwie tak bardzo stara się mi wmówić, że jestem chory, ale nie mam żadnego pomysłu, więc szybko przestaję się zastanawiać. Kiedy zasugerowałem, że chce się mnie pozbyć, wydawał się zszokowany, ale nie wyglądał na kogoś, kogo niejasne zamiary zostały ujawnione. Bardziej jakbym najpierw go przytulił, a potem kopnął z całej siły w brzuch, wciąż się uśmiechając. Właśnie tak zachowuje się Rowan. Nawet jeśli nie zrobiłem żadnej z tych rzeczy. 

- Spróbuj mnie przekonać - mówię wyzywająco, nie spuszczając z niego wzroku. 

Chłopak przełyka ślinę i chwilę patrzy w taflę jeziorka. Chmury zasłoniły księżyc, więc jedynym żródłem światła są wątłe świeczki w lampionach i nie potrafię stwierdzić, co w tym momencie dzieje się w tej pięknej głowie. Rowan tylko patrzy i milczy, wygląda jakby zamienił się w posąg. Jego włosy lekko drgają na wietrze, ale poza tym jest całkiem nieruchomy. Przynajmniej do momentu, w którym w końcu się odzywa. 

- Twoje dziwne zachowanie przy koniach w piątek - zaczyna powoli. - I to klejenie się do Josha chwilę potem. Wcześniej w ogóle z nim nie rozmawiałeś - splata dłonie, jakby chciał powstrzymać przed czymś swoje palce. Jakby chciał je uwięzić, w obawie, że zrobią coś złego. Rozumiem ten odruch, robię dokładnie to samo. - To, że płakałeś, kiedy nazwałem cię kurwą, choć wcześniej cię to nie obchodziło. To, jak, ponownie, poszedłeś z Joshem na spacer i byłeś taki... Nieprzewidywalny. Dziwny, nagły, Jessie, musisz mi uwierzyć - patrzy na mnie i kręci lekko głową. - Potem ten wybuch histerii, rzucanie telefonem, błaganie, żebym nie krzyczał. Ja nawet nie podniosłem głosu... 

Słucham tego wszystkiego z rosnącą niepewnością, bo kiedy mówi o tym na głos, rzeczywiście wydaje się to opisem zachowań kogoś, kto nie jest zrównoważony, ale z drugiej strony, czy nie miałem powodów? Nie miałem powodów do płaczu, nie miałem powodów do ucieczki, do towarzystwa Josha? Miałem do tego wszystkiego nie tylko powody, ale też prawo. 

Mam prawo do płaczu, kiedy jestem smutny lub zły, choć nienawidzę płakać. Mam prawo do śmiechu i żartów, nawet jeśli on nie widzi ich sensu. Nic z tego o czym powiedział nie jest czymś, co mógłbym uznać za dziwne, wiedząc, że mój nastrój istotnie często się zmienia. Jeśli wierzyć Sethowi, jestem małą, tykającą bombą zegarową. Nierozbrojona na czas wybucha, a dużo trudniej jest posprzątać, niż temu zapobiec. Seth jednak zawsze mi wybacza. Rowan najwyraźniej nie posiadł jeszcze tej umiejętności i teraz skutki są dość opłakane. 

- Jestem jaki jestem - mówię po prostu. 

- To, jak mnie pocałowałeś - nie daje za wygraną. - Nie wmówisz mi, że się tego po sobie spodziewałeś. 

Uśmiecham się ponuro. 

- Och, uwierz mi, o tym akurat myślałem od dłuższego czasu - zapewniam go i mój głos jest bardziej ochrypły niż przedtem. 

To go na chwilę ucisza. Uchyla lekko usta, jego wargi drżą i w innych warunkach już trzymałbym go w ramionach. Na warunki nie mam jednak wpływu, a przynajmniej nie tak dużego, jak chciałbym mieć. Bycie w tym momencie tak daleko od niego jest torturą, ale może tak jest lepiej. Może zaklejanie każdej dziury w naszych relacjach pocałunkiem, ucieczką lub unikaniem tematu musiało w końcu się tak skończyć. Może musimy przedyskutować pewne rzeczy. 

- Jesteś zaskoczony - szepczę, by jakoś przerwać ciszę. 

Robię to tylko dlatego, by ruszyć na przód z tym wszystkim, co za sobą ciągnę. Nie chcę do tego dołączyć kolejnego nieporozumienia. Bardzo nie chcę, żeby to co mam z Rowanem było nieporozumieniem, nawet jeśli ja nim jestem. 

- A ty nie masz butów - odparowuje, wlepiając wzrok w moje stopy. 

Cudownie. 

- Zapomniałem włożyć - wzruszam ramionami, mając nadzieję, że nie wydrapie mi oczu. 

- Widzisz? - widzę, że stara się być poważny, ale uśmiech ciśnie mu się na usta tak bardzo, że ogarnia mnie niechętny podziw do tego, że wciąż nie wybuchnął śmiechem. - Nieprzemyślane decyzje, o tym mówiłem. 

- Upośledzenie to nie coś, z czego można się śmiać - upominam go i prycham, bo wyraz jego twarzy jest więcej niż bezcenny. 

- Nie będę płacił za wizytę lekarza, kiedy złapiesz zapalenie płuc, nie myśl sobie - brzmi na skrajnie oburzonego i co najważniejsze, to oburzenie jest całkowicie szczere. 

Wydaję z siebie bliżej niesklasyfikowany odgłos, coś pomiędzy chichotem i warczeniem. Odgarniam włosy. 

- Pierdol się - posyłam mu swój markowy uśmiech i puszczam oczko. - Zajmę Joshowi godzinkę i sam zapłacę. 

To go zaskakuje i choć nie chcę tego przed sobą przyznać, żałuję, że to powiedziałem. Starałem się przy nim odcinać od tego, co robię wieczorami, nawet jeśli doskonale zdawał sobie sprawę z natury mojej pracy. Trochę z szacunku dla niego, trochę dla własnej wygody. Czasami udawało mi się zapomnieć i nie było to złe uczucie. Dlatego teraz bezpośrednie nawiązywanie do seksu z jego bratem wydawało mi się głupie. 

Rowan jednak nie wygląda na szczególnie urażonego. Obejmuje się ciaśniej ramionami i spogląda na mnie z łagodnym uśmiechem. To ostatni wyraz twarzy, jaki spodziewałbym się zobaczyć na jego twarzy w tej chwili. 

- Dopóki myślisz o całowaniu mnie, możesz zarabiać jak chcesz  - szepcze i przysięgam, że robi mi się gorąco. 

Jestem cholernie pewien, że się rumienię, choć przestałem się rumienić już dobrych kilka lat temu. Głupi, mały, piękny socjopata, do czego on mnie doprowadza? 

- Więc wszystko ci jedno, kto mnie dotyka? - dopytuję, nieświadomie obniżając głos, używając podobnego tonu, jak ten, którym rozmawiam z klientami, kiedy jest już po wszystkim i opieram się o ich bardziej lub mniej atrakcyjne klatki piersiowe, a oni palą papierosa, czując się, jakby coś wygrali. Durni skurwiele. - Kto mnie ma?

Rowan mruży lekko oczy, jakby nad czymś intensywnie myślał, po czym powoli kręci głową. 

- Oczywiście, że nie - marszczy brwi. - Ale tak długo, jak jestem w stanie zajmować twoje myśli, jestem szczęśliwy. Mniej więcej w trzydziestu procentach, ale to i tak w
lepiej niż zazwyczaj - unosi na mnie oczy i po raz pierwszy od jakiegoś czasu widzę w nich coś poza smutkiem. 

To niesamowite, jak zmieniły się jego oczy, odkąd po raz pierwszy go spotkałem. Z zimnych, niebieskich oczu nastolatka, który pojawił się tam, gdzie nie powinien, z oczu bezimiennego brata mojego znajomego, zamieniły się w coś, o czym mógłbym pisać eseje. I wiersze. Byłbym bardziej tkliwy niż Keats, bardziej oryginalny niż Cummings, byłbym kimś, kto opisał coś, czego nie powinno się opisywać. Każdy kto przeczytałby o tych wielkich, błękitnych ślepiach, które bardziej przypominały galaktyki i inne światy, niż nudną część ciała, zwątpiłby. Jestem pewien, że by zwątpił. Bo po co żyć, skoro nie można zobaczyć czegoś tak pięknego? 

- Bardzo intensywnie myślę nad pocałowaniem cię - wyrywa mi się nagle i nie mogę się powstrzymać przed przygryzieniem wargi. Zupełnie jak zakochana nastolatka. Co za wstyd. - Mówię to na wypadek. Jakby przypadkiem cię to interesowało. 

Chłopak wydaje z siebie cichutkie westchnienie i ten dziwny, może odrobinę śmieszny dźwięk, uderza prosto w moje logiczne myślenie. Może w serce, może w mózg, nie jestem w stanie tego określić, nie jestem w stanie się zdecydować, którego organu powinienem nienawidzić bardziej. 

- Może to ja jestem chory psychicznie - mamrocze Rowan, pociągając nosem. 

- Ten dźwięk był inspirujący - przyznaję, jednocześnie robiąc krok w jego stronę. 

Potem to on robi nastepne i w końcu stoi całkiem blisko. Pochyla się lekko i opiera czoło o moją klatkę piersiową, jego włosy rozsypują się na mojej koszulce i bluzie. Chcę go objąć, ale powstrzymuję się, bo to by mnie doszczętnie zgubiło. 

Skupiam się na tym, że po raz pierwszy to on szuka kontaktu ze mną, po raz pierwszy to on niemal błaga o dotyk, szuka mnie w tym całym gównie, w jakie się wpakowaliśmy i doceniam to, naprawdę to doceniam. Muskam ustami czubek jego głowy i robię to tak delikatnie, by nie poczuł. Niech sobie dupek nie myśli, że ma nade mną jakąkolwiek władzę. 

- Mam ochotę cię podeptać - mówi i orientuję się, że musi mieć teraz doskonały widok na moje nagie stopy, teraz zapewne całe czerwone, o ile już nie sine. 

- Więc jesteś tym, który lubi zadawać ból, co? Sadysto? - droczę się z nim, wbijając paznokcie pod jego żebra, na tyle mocno, by podskoczył, ale na tyle płytko, by go nie zabolało. - Myślę, że mógłbym się przyzwyczaić. 

Chłopak parska i przez chwilę stoimy tak w bezruchu. Faktycznie udaje mi się go nie obejmować i jestem pod całkiem dużym wrażeniem swojej silnej woli. Wiem, że takie zachowanie nie ma większego sensu, bo obydwoje zdajemy sobie sprawę, że w myślach przytuliłem go już setki tysięcy razy w przeciągu kilku ostatnich sekund, ale trudno. Zawsze można starać się zachować pozory. 

- Powinienem ci to przekazać w inny sposób, ale Jesse... - Rowan nie unosi głowy, zmienia się jednak ton jego głosu. - Mówiłem poważnie. O tym, że możesz być chory. 

- Nie zaczynaj - ostrzegam go. - Nie jestem czubkiem. 

- Ja ze swoim stresem pourazowym nie mam prawa cię oceniać, po prostu - zaczerpuje powietrza. - Całe to twoje zachowanie, wszystko wpasowuje się w objawy. Nawet ostatnie dwa dni, ta apatia, to wszystko jest jak podręcznikowy przykład - odsuwa się lekko, by spojrzeć mi w oczy. - Moi wujkowie, oni siedzieli przy tobie cały czas, starali się to wykluczyć, uwierz mi. Luke odchodził od zmysłów, nie mogliśmy nigdzie zadzwonić, bo przewiezienie cię gdziekolwiek wymagałoby zgody twojej prawnej opiekunki - czuję, jak jego dłoń odnajduje w ciemności moją, podczas gdy ta druga zakłada kosmyk włosów za jego ucho.  

Zaciska palce, ale ja nie odwzajemniam uścisku. 

- Rowan, nie zrozum mnie źle, ale w tej sprawie nie chcę ci zaufać - mówię w końcu. - Nie wierzę w to co mówisz, bo znam siebie lepiej niż ty i twoi wujkowie. I wolałbym, żebyśmy już nie wracali do tego tematu. Jak, nigdy, rozumiesz? - mrużę oczy i spoglądam prosto w jego, szeroko otwarte. - Rozumiesz? - powtarzam, chcąc wymusić na nim odpowiedź. 

Chłopak milczy. Widzę, że zastanawia się, co powiedzieć, widzę, że ma ochotę zaprotestować, ale jednocześnie zdaje sobie sprawę, czym to się skończy, że odwrócę się i odejdę, więc milczy. Czuję się okropnie, wymuszając na nim podporządkowanie się moim przekonaniom, wykorzystując ten niewypowiedziany jeszcze do końca szantaż.

 Ten jeden raz nie mogę jednak odpuścić, nie mogę pozwolić mu chodzić za mną, mówić o chorobach, psychiatrach, lekach, dziwnych zachowaniach i problemach, o których wymiarze nie ma pojęcia. Stara się mnie zrozumieć, ale trudno zrozumieć kogoś, kto jest gwałcony przynajmniej trzy razy w miesiącu i nastepnego dnia przychodzi do szkoły. Jak gdyby nigdy nic. Sam siebie nie rozumiem i nie chcę, by on próbował zrozumieć. Dla nikogo jeszcze nie skończyło się to dobrze i prawdopodobnie nigdy nie skończy, a nie chcę, by miał na głowie więcej niż ma. 

Nie chcę też zacząć zastanawiać się nad tym, co powiedział o moim zachowaniu. Nie chcę wiązać na siłę faktów, a jestem pewien, że zacznę, gdy nie urwę tematu mojej wyimaginowanej choroby psychicznej raz na zawsze. Zanim usłyszy o tym ktokolwiek poza nami, zanim usłyszy o tym Seth lub, co gorsza, w ogóle społeczność szkolna. Zanim zainteresują się mną nieodpowiedni ludzie, zanim wyciągną moją przeszłość i zainteresują się teraźniejszością. Trzeba to urwać. 

- Jak uważasz - zgadza się, słabo kiwając głową. - Nie będę o tym wspominać, ale gdyby coś się działo... 

- Nic nie będzie się działo - urywam, zanim udaje mu się skończyć. - Nic się nie stanie. Miałem po prostu cięższy okres, to wszystko. 

Ponownie kiwa głową, tym razem nieco pewniej, jakby sam próbował siebie przekonać, że to co mówię jest prawdą. Widzę, że idzie mu to raczej kiepsko, że wciąż patrzy na mnie z niepokojem, ale nie stawia się, nie bawi się w zbawiciela i ten jeden raz jestem mu za to wdzięczny. 

Nie wszystkich da się zbawić, mimo wszystko. 

- Kiedy będę chciał się zabić, zgłoszę się do ciebie, przysięgam. Wiem, jak dużo radości sprawi ci pomoc - obiecuję mu, by nieco rozluźnić atmosferę i działa, bo dostaję kuksańca w brzuch. Widzę uśmiech, ten uśmiech, nawet jeśli nie tak szeroki, jak powinien być, to całkiem szczery i piękny jak zwykle. - Uznam to za przyzwolenie - kąciki moich ust również się unoszą. - Mogę zrobić coś jeszcze, żebyś był szczęśliwy?

Rowan stoi całkiem blisko i jest niezaprzeczalnie, absolutnie piękny, nawet jeśli jego nos jest już całkiem czerwony, a usta popękane. Musiał obgryzać paznokcie, bo widzę ranki na palcach i mam wrażenie, że jest w tym sporo mojej winy. Przypominam sobie, jak Jules całowała moje skaleczenia i natychmiast się karcę, bo co to ma wspólnego ze skaleczeniami Rowana? Nie mam prawa ich pocałować, to by było zbyt wiele. Dla nas obu. Jestem tego całkowicie pewien. 

- Właściwie to tak - przyznaje, poważniejąc lekko. - Jedną rzecz. 

- Słucham. 

- Nie śpij z Joshem - mówi, jednocześnie zerkając w stronę domu, którego światła przebijają przez gąszcz krzaków róży. - Nie mogę ci tego zakazać, ale proszę. I ostrzegam, jeśli to zrobisz, nie zbliżaj się do mnie. Nie zbliżaj się, choćby to miało uratować ci życie. Zrozumiano? 

Przygryzam wewnętrzną stronę policzka. Nie jestem pewien, czy to była prośba, obietnica, czy może groźba, ale nigdy nie słyszałem równie dosadnej. Nawet jeśli on nie zdaje sobie z tego sprawy, właśnie zagroził mi odebraniem czegoś cennego, czegoś, czego nie chcę stracić. Za nic. 

- Zrozumiano - mówię tylko, bo nie chcę rozwijać tego tematu. 

On najwyraźniej też nie chce, bo staje na palcach, splata dłonie na mojej szyi i ciągnie mnie w dół, do siebie. Może na tym polega to wszystko? Na wzajemnym ciągnięciu się w dół, aż w końcu oboje dotkniemy dna i będziemy tam leżeć, niechciani i zmęczeni, ale razem, wczepieni w siebie tak rozpaczliwie, jak teraz wczepiają się w moją skórę nierówne paznokcie chłopaka. 

- Dziękuję. 

Tylko tyle mówi, zanim w końcu dosięga moich ust i dociera do mnie, że moja odpowiedź z jakiegoś powodu była dla niego ważna. 

W momencie w którym mnie całuje, przestaję czuć chłód i pieczenie stóp, przestaję czuć cokolwiek, poza jego ustami. Przed oczami przewijają mi się te wszystkie podłe słowa, które dzisiaj do niego powiedziałem, wypisane wyraźnie i zdecydowanie, jak białą kredą na tablicy. Nie zmarzę ich, zostaną tam, ale może po pewnym czasie kreda zblednie. Może zamaluję je czymś innym, zasłonię innymi słowami. Chciałbym. Chciałbym móc to zrobić. 

W tym pocałunku jest coś innego, niż w tym wcześniejszym, który wymieniliśmy jeszcze przed kłótnią. To coś w rodzaju zmieszania tych skrajnych uczuć, tego wszystkiego i może czegoś jeszcze, o czym nawet nie mam pojęcia. Nie wiem jakim cudem przeszedłem tak szybko drogę od marzeniu o dotknięciu go, do wsunięcia dłoni pod jego sweter, przesunięcia palcami po jego biodrach. Nie wiem, jakim cudem on tak szybko nauczył się mnie nie odpychać. 

Odrywam usta od jego ust i wędruję niżej, przygryzam lekko skórę na jego szyi i ssę, a on odchyla głowę do tyłu i zacieśnia uścisk. Wciąż nie wiem, o czym myśli, nie wiem co czuje, ale wiem, że Rowan jest tu dla mnie, nawet jeśli w swój dziwaczny, specyficzny sposób. Nawet jeśli ma dziwne podejrzenia i okazał się nadopiekuńczy. 

Chciałbym, żeby usłyszał moje myśli, bo było by prościej. Przynajmniej nie mięlibyśmy złudzeń. 

Kochamciękochamciękochamciękochamciękochamciękochamciękochamciękochamcię. 

Kocham go. 

* * * 

Ja nawet nie wiem co tu pisać, tak zmęczona jestem. Napiszę wszystko, co obiecałam, że napiszę, wszystkie spóźnione prezenty urodzinowe i inne. Serio. Mam nadzieję, że wam się podobało, a jak nie to trudno. Życie 

Dobrej nocy wam wszytskim 

All the love,

Call xx












Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro