Rozdział 20

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Pierdolenie - oświadczam, zanim w ogóle dociera do mnie co się właściwie dzieje. 

Pan Lee nawet się nie krzywi, ale pedagog wygląda jakby po raz pierwszy w życiu usłyszała przekleństwo. Nie zaszczycam ją jednak większą uwagą, skupiając się na dyrektorze. Staram się nie wyglądać na zbytnio spanikowanego, ale to trudne. Naprawdę trudne. Byłem przestraszony tak wiele razy, że zliczenie tego jest niemożliwe, ale teraz jestem sparaliżowany. Jeśli tak czuje się Rowan podczas ataków, to powinien dostać order. 

- Słownictwo, panie Owens - prosi mężczyzna, garbiąc się nieco. - Rozumiem, że nic nie wiesz na ten temat?

Natychmiast kręcę głową. 

- Kto doniósł o czymś takim? - pytam, obejmując się ramionami. - Panie dyrektorze, ja bym nigdy... 

- Mówiłem już, nikt nie chce cię oceniać - przerywa mi, uspokajająco unosząc rękę. - Musimy jednak to sprawdzić, nawet jeśli to jedynie plotka. Informator pozostanie anonimowy. Twierdził, że jeśli się nie przyznasz, a twoja argumentacja mnie nie przekona, ma dowody. Zdjęcia - wzdycha ciężko. - Dlatego zapytam jeszcze raz. Czy masz cokolwiek wspólnego z prostytucją? 

Nie wiem jak powinienem się zachować. Wpatruję się w niego, bezgłośnie błagając o pomoc, bo lodowaty wzrok pedagog przeszywa mnie na wskroś. 

Kto mógłby zrobić coś takiego? Rowana eliminuję od razu, nigdy by mi czegoś takiego nie zrobił. 

Seth? Nienawidzę siebie za te podejrzenia, Seth mógł być na mnie wściekły, ale nie zniszczyłby mi życia tylko dlatego, że jest rozgniewany. Nigdy nie upadłby tak nisko. A może? Marzę o tym, żeby pobiec do niego i zapytać, ale to nie jest w tym momencie najlepsza strategia. Po pierwsze, zostałoby to uznane za przyznanie się do winy, po drugie wątpię, by chciał ze mną teraz rozmawiać. Nie wiem co zrobiłbym w jego sytuacji, może chciałbym się odegrać, może jakoś się skrzywdzić. Nasza przyjaźń była jednak oparta na tym, że wierzyłem, że nie zechce mnie zranić ani odegrać się za żadną głupią odzywkę czy zachowanie. 

 Spuszczam wzrok na swoje kolana. W takim razie kto? 

Oczy pieką mnie nieznośnie, gula w gardle rośnie. Jeszcze nigdy nie byłem tak przyparty do ściany. Po raz pierwszy jestem tak bardzo bezradny. Zawsze uważałem, że osiągnąłem perfekcję w unikaniu kłopotów, ludzi i sytuacji z jakimi nie chcę się mierzyć. Zazwyczaj wystarczyło skręcić w boczną uliczkę i przyspieszyć kroku. Znałem boczne uliczki Londynu. 

Nie znałem za to sposobu, by wykręcić się z czegoś takiego. 

- Brakuje ci słów, Jesse? - pedagog udaje zmartwioną, ale wiem, że jest przeszczęśliwa. - Jeśli chcesz możemy porozmawiać w obecności twoich rodziców. 

Parskam śmiechem, bo mimo wszystko, tak propozycja jest nieco komiczna. Wciąż chichoczę, kiedy dyrektor zwraca się do kobiety, wyraźnie wyprowadzony z równowagi. 

- Rodzice pana Owensa nie żyją - oświadcza, wyraźnie artykułując każde słowo. - Dziękujemy, panno Turner. Poprowadzę tę rozmowę sam. 

Przez chwilę mam ochote uścisnąć staruszka, ale uznaję, że to raczej kiepski pomysł. Przełykam ślinę i staram się wyglądać jak ktoś normalny. Całkiem normalny, ktoś, kogo wszyscy znajomi nie podejrzewają o bycie niezrównoważonym psychicznie. Zakładam, że mój niedawny wybuch śmiechu nie pomógł w kreowaniu podobnego wizerunku. 

- Nie szkodzi panie dyrektorze - mówię, siląc się na słaby uśmiech i jeszcze bardziej żałosną strategię. - Nie każdy wie. Chociaż minęły lata, to wciąż trudne. Szczególnie w obliczu ostatnich wydarzeń... 

Pan Lee odchyla się w fotelu, uważnie mi się przypatrując. 

- Co masz na myśli, mówiąc o ostatnich wydarzeniach?

Waham się jeszcze tylko przez moment. Pójdę za to do piekła. 

- Bo widzi pan - zaczynam, a mój głos drży dokładnie tak, jak powinien. - Myślę, że wiem, skąd informator może mieć podobne... Przypuszczenia. 

Turner poprawia okulary na nosie i przykłada długopis do pierwszej kartki notatnika. Czeka na moje pierwsze słowa, pewnie po to, by potem przyglądać im się przed pójściem do łóżka i wmawiać sobie, że komuś pomogła. Czasami żal mi takich ludzi. 

- Słuchamy. Cóż, przynajmniej ja słucham - mężczyzna bawi się spinką w mankiecie, z premedytacją ignorując obecność pedagog. - Możesz mówić Jessie. 

- Chodzi o to - zaczynam. - Że znałem Jamesa Petersona. 

- Kogo? - dyrektor jest zdezorientowany. - To chyba nie jeden z naszych uczniów? 

- Nie, skąd - zaprzeczam szybko, rozpaczliwie zastanawiając się, jak pociągnąć tą historyjkę, by całkowicie odwróciła uwagę od obciążających mnie zarzutów. - Kilka tygodni temu został zamordowany chłopak. Policja połączyła go ze światem prostytucji - ostatnie kilka słów mówię półgłosem, zupełnie jakbym się nimi brzydził. 

Melancholia uderza we mnie w zupełnie niespodziewanym momencie. Czuję się potwornie, zasłaniając się martwym kolegą przy pierwszej lepszej okazji, ale jemu i tak to już nie zaszkodzi. Znając mentalność i poczucie humory Jamesa, pogratulowałby mi spontaniczności i zaproponował piwo. Problem polega na tym, że nie zrobi żadnej z tych rzeczy, bo został pobity na śmierć w jakimś ciemnym zaułku, że umarł sam i nikt dokładnie nie wie co się stało. 

Cała ta szopka, którą aktualnie odstawiam jest podła i zdaję sobie z tego sprawę. Nie jestem nawet pewien, skąd do głowy tak szybko wpadł mi podobny pomysł, ale na razie jest jedynym. Przygryzam wargę, starając się wyglądać na smutniejszego niż jestem. Najchętniej zdemolowałbym jednak cały ten pieprzony gabinet, a potem sam się zastrzelił. 

- Rozumiem - mówi powoli pan Lee. - Sądzisz, że ktoś znajomy powiązał cię z ulicą przez to, że znałeś tego chłopaka, tak? 

Potakuję. Zbolały wzrok, oczy wbite w mosiężną figurkę tygrysa stojącą na biurku. Muzealny przykład niewinnego, niesłusznie oskarżonego chłopca, który stracił przyjaciela. 

- Przyjaźniliśmy się - precyzuję, wciąż słabym głosem. - Ktoś mógł coś pomylić. 

- Skoro go znałeś, dlaczego nie zeznawałeś po jego śmierci? - pedagog odzyskuje rezon i prostuje się na krześle. - Unika pan policji, panie Owens? 

Niemal wywracam oczami, ale przypominam sobie, że jestem załamany. Nie wściekły. W żadnym wypadku wściekły. 

- Nie rozmawiałem z nim od dłuższego czasu, nie sądziłem, że mogę mieć coś ważnego do powiedzenia - wzruszam ramionami. - Zerwaliśmy kontakt jakieś dwa lata temu. Widywałem go tylko na ulicy, gdy przechodziłem. Mieszkam niedaleko. Kiedyś próbowałem z nim o tym rozmawiać - kłamię jak z nut, by brzmieć bardziej wiarygodnie. - Kilkanaście miesięcy temu. Odszedł bez słowa i nigdy później się już do mnie nie odezwał. 

Mam niemal wyrzuty sumienia, kiedy dyrektor patrzy na pedagog z "A nie mówiłem" w oczach, bo naprawdę lubię tego staruszka. Wolałbym jednak nie wylądować z sądzie i żyć dalej bez nadzoru kuratora. 

- Myślę, że w takim razie wszystko jest jasne - mężczyzna uśmiecha się z ulgą i kiwa głową. - Wierzę panu, panie Owens. Chciałbym jednak, byś wiedział, że skontaktuję się z informatorem jeszcze raz, by okazał mi zdjęcia, o których była mowa. Muszę się upewnić. Mam nadzieję, że zrozumiesz. 

Rozumiem, co nie znaczy, że to akceptuję. Wiem jednak, że to najlepsze na co mogę w tym momencie zrobić. Przytakuję ponownie, starając się wyglądać na niesprawiedliwe oskarżonego o coś niewyobrażalnego, o coś, czym nigdy bym się nie parał. Najwyraźniej działa, bo mam wrażenie, że dostrzegam wyrzuty sumienia w wyrazie twarzy pedagog. Rychło w czas. 

- Panna Turner jest do twojej dyspozycji, w razie czego - mówi jeszcze na pożegnanie pan Lee. - Gdybyś czegokolwiek potrzebował. Do widzenia Jessie. 

- Na pewno się zgłoszę - mówię, półprzytomny z ulgi i gniewu jednocześnie. Wstaję z krzesła - Gdybym czegoś potrzebował. 

* * * 

Ulga znika w momencie w którym opuszczam gabinet dyrektora. Niemal odruchowo spoglądam na zegar wiszący nad drzwiami sekretariatu i orientuję się, że siedziałem tam ponad pół godziny. 

Robię pierwszych kilka oddechów, a potem ogarnia mnie kompletna panika. 

Zawsze wiedziałem, że coś się kiedyś sypnie. Że nie można jednocześnie sypiać z połową miasta i pozostać nierozpoznawalnym, że moi szkolni koledzy nie siedzą wieczorami w domach, że prędzej czy później ktoś zauważy mnie w niedwuznacznej sytuacji z jakimś oblechem i będę przechodził przez dokładnie to, czego przedsmak miałem okazję poznać przez chwilą. Bezwiednie opieram się o biurko sekretarki i chowam twarz w dłoniach. Boże. 

Rowan, na którego wcześniej nawet nie zwróciłem uwagi, podbiega do mnie, wyraźnie przestraszony i kładzie mi dłoń na ramieniu. 

- Jessie - potrząsa mną lekko, a sekretarka zrywa się ze swojego krzesła obrotowego, zrzucając papiery z biurka. - Jesse, o co chodziło?

Zaciskam zęby i kręcę głową, bo sekretarka obchodzi biurko i nieubłaganie się zbliża. Jeśli jeszcze nie wie, dlaczego zostałem wezwany do dyrektora, to nie zależy mi na tym, żeby nagle ją uświadamiać. Nie potrafię zrozumieć dlaczego, ale ogarnia mnie nagła złość na chłopaka. Nie rozumiem tego uczucia, odsuwam się więc, walcząc z zawrotami głowy. Nie chcę na niego krzyknąć. 

- Spokojnie - mamroczę, uciskając nasadę nosa pomiędzy palcami. - Tylko spokojnie. Nic mi nie będzie, ale chodźmy stąd. 

Nie czekam na zdanie Rowana. Ruszam w stronę drzwi, rozpychając uczniów zgromadzonych w sekretariacie. Jakiejś dziewczynie wypada z rąk teczka, ale nie jestem w stanie się odwrócić. Emocje buzują we mnie, miotam się między histerycznym płaczem, a wrzaskiem i ciśnięciem Rowanem o ścianę. 

Chłopak zamyka za sobą drzwi, ale nie potrafię na niego spojrzeć. Jestem wściekły, jestem tak strasznie zły i zawiedziony, że nie mogę się kontrolować. Obiecał, że nikt się nie dowie. Obiecał, obiecał, obiecał, obiecał. Nawet jeśli to nie on doniósł, nawet jeśli to nie on poszedł do dyrektora, na pewno po części przyczynił się do tego wszystkiego. Do całej tej sprawy z szantażem, z wiadomościami, z tym, że boję się wyjść wieczorem na miasto. Gdyby nie on... Nie, nie, nie. Nie wolno mi tak myśleć. 

Jesse, do kurwy nędzy. Opanuj się. Wracaj. 

Po omacku docieram do ściany i z zamkniętymi oczami przyciskam do niej czoło. Jest chłodna i być może właśnie to pomaga, bo odrobinę się uspokajam. Zaciskam mocno pięści, niemal miażdżąc sobie kciuki, ale kiedy słyszę głos Rowana, nie robię mu krzywdy. 

- Dobrze się czujesz? - pyta, wyraźnie zaniepokojony. Nie widzę jego twarzy, bo wciąż mam zamknięte oczy. 

Nie wiem dlaczego, decyduję się na powiedzenie mu prawdy. 

- Nie - przyznaję. - Jest mi strasznie duszno, kręci mi się w głowie i mam ochotę cię uderzyć. 

Ciche sapnięcie i stukot obcasa o posadzkę. Cofnął się o krok, uświadamiam sobie z zawodem. Cofnął się. Z drugiej strony nie mogę mieć do niego o to pretensji. 

- Zrobiłem coś nie tak? - tym razem jest ostrożniejszy. Mówi ciszej, dyskretniej, jakby wyczuwał, że zaraz oszaleję i za wszelką cenę chciał zdążyć odskoczyć, kiedy mi odbije. - Jesse, musisz ze mną rozmawiać. Musisz na mnie spojrzeć, proszę. 

Kręcę głową. Nie chcę na niego patrzeć. Uśmiecham się jednak i nawet nie mam złudzeń. Ten uśmiech jest szalony. Coś jest bardzo nie w porządku. 

- Jesteśmy sami na korytarzu? - pytam, zanim zdobywam się na wyjaśnienia i przełykam ślinę. Zaschnięte gardło protestuje, a on wciąż milczy. Przygryzam wargę. 

- Tak, nikogo nie ma. Powiesz mi o co chodzi? - niemal błaga i choć jestem o krok od ucieczki, nie mam serca zostawić go bez odpowiedzi. 

Powoli otwieram oczy. Rowan zdążył związać włosy w niedbały kok i patrzy na mnie tak przerażająco zmartwionymi oczami, że momentalnie pokornieję. Całe napięcie znika, pozostawiając po sobie jedynie smutek, przygnębienie i przytłaczające wprost zmęczenie. Osuwam się w dół po ścianie, a on kuca przy mnie i po chwili milczenia opada na podłogę tuż obok. Krzyżuje nogi i wzdycha ciężko. 

- Dwa dni spokoju to za dużo, co? - pyta ze smutnym uśmiechem i wyciąga do mnie dłoń, ale nie daję mu nic, za co mógłby złapać. Chowam palce w rękawach i wbijam wzrok w ścianę naprzeciw. Jedyne o czym w tym momencie marzę, to zapadnięcie się pod ziemię. Rowan nie cofa ręki, zakłada mi kosmyk włosów za ucho, z taką naturalnością, jakby od początku planował to zrobić. - Jeśli chcesz, możemy iść porozmawiać gdzie indziej. Albo wrócić do domu. 

Kręcę głową. 

- Nie sądzę, bym potrafił się teraz ruszyć. 

Łagodny uśmiech na twarzy chłopaka drga lekko i w końcu znika. Widzę, że jest zmęczony sytuacją. Nie mogą powiedzieć, że go nie rozumiem. 

- Po prostu powiedz, Jesse. Nie wiem, czy jest coś, co może mnie jeszcze zaskoczyć - przechodzi na bardziej stanowczy ton. - Później ja powiem coś tobie. Jeśli nie będę zbyt przerażony. Przysięgam. 

Przełykam ślinę i zaczynam mówić, bo doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że nie ucieknę przed tą chwilą. Kiedyś w końcu będę musiał mu powiedzieć. Poprosić o pomoc. 

- Dyrektor dostał informację o tym, że się puszczam - mówię z gorzkim uśmiechem. - Nie chce mi powiedzieć kto doniósł, ale podobno ma dowody, których jeszcze nie pokazał. Jeśli nie blefuje, powinienem zacząc pakować walizki i dzwonić do Jules - prycham i zerkam na Rowana, by sprawdzić jego reakcję. 

- Jakim cudem wypuścili cię z gabinetu? - pyta, marszcząc brwi. 

Dziwi mnie, że nie wydaje się szczególnie zaskoczony. Pomiędzy jego brwiami pojawia się mała zmarszczka i mam ochotę siłą ją wyprostować.

 Zmartw się bardziej, chcę go prosić, przytul mnie, pociesz mnie, jestem przerażony. JESTEM PRZERAŻONY. 

- Zmyśliłem coś o Jamesie - mówię, przymykając oczy. - Że był moim przyjacielem, że próbowałem go odciągnąć od prostytucji, że widywano nas razem, że ktoś musiał się pomylić. Że bardzo przeżyłem jego śmierć - przykładam dłoń do czoła. Jest gorące. - Tylko część z tego to prawda, ale pan Lee to dobry człowiek, wciąż we mnie wierzy - prycham z ponurym rozbawieniem. - Zapowiedział, że poprosi tego anonimowego informatora o dowody, a jeśli niczego nie udowodnią, jestem wolny. Pozostaje mi tylko czekać i mieć nadzieję, że kimkolwiek jest ten dupek, blefował - krzywię się. 

Nie jestem nauczony mieć nadzieję na cokolwiek. 

Rowan chowa twarz w dłoniach i nie wiem, czy chłopak po prostu nie chce, żebym widział jaką mam minę, czy potrzebuje chwili do namysłu. Kiedy słyszę słowa, które wydostają się z jego ust, na chwilę zapominam jak się nazywam. 

- Wiem kto to - chłopak nie pyta. On nawet nie sugeruje. Jest pewien tego co mówi, nie waha się, nie słyszę w jego głosie żalu, tylko chłodny rachunek, dawno uśpioną wściekłość, pretensję, zastąpioną czymś bardziej przerażającym. - Przepraszam. Tak bardzo cię przepraszam.

- Co? - marszczę brwi, nie mogąc pojąć o czym mówi. Chcę się odsunąć, ale siedzę pod ścianą, więc nie mam możliwości wycofania się. - O czym ty mówisz? Za co przepraszasz?

- Mogłem temu zapobiec - chłopak wplata palce we włosy i ciągnie za nie, jakby bólem chciał przywołać się do porządku. - Byłem samolubny. Przepraszam.

Wpatruję się w niego, niepewny jak powinienem zareagować. Jeśli faktycznie wiedział, kto mnie prześladuje, nawet jeśli tylko się domyślał, jego pieprzonym obowiązkiem było mi powiedzieć. Z drugiej strony widzę poczucie winy i niewyobrażalny ból w jego oczach, że nie mam odwagi choćby drgnąć, tym bardziej krzyknąć.

- O co chodzi? - pytam po raz kolejny, tym razem odrobinę głośniej. Pamiętam gdzie jesteśmy, jeśli ktoś usłyszy o słowo za dużo, skończę bardzo, bardzo źle. - Musisz mi powiedzieć.

Chłopak kręci głową. Otwiera usta, ale od razu je zamyka. Moje mięśnie spinają się i zaczynają boleć, w gardle zasycha, ale nie umiem przełknąć śliny. Jeśli okaże się, że Rowan wiedział, kogo tak potwornie się boję od kilku tygodni i mi nie powiedział, nie chcę o tym słyszeć. Boję się słów, które próbują wydostać się z jego ust.

Nie rozumiem dlaczego myślę w ten sposób, ale jestem przerażony. Jeśli zdradził mnie w ten sposób, nie chcę go znać. Nie chcę na niego patrzeć. Wszystko będzie lepsze od tego. Myślę o wszystkich obietnicach, które sobie nawzajem złożyliśmy i mam ochotę złamać każdą z nich. Do głowy przychodzą mi tylko czarne scenariusze, scenariusze w których Rowan wszystko zaplanował, w których bawi się mną i moimi uczuciami, scenariusze, gdzie posunął się dalej niż tylko do szantażu i...

Gwałtownie potrząsam głową.

O czym ja myślę?

Nie zrobiłby czegoś takiego.

Rowan by nigdy...

- Jessie, oddychasz? - jego głos jest słaby, ale przebija się przez moje rozpędzone myśli. - Jessie, proszę, nie rób takiej miny. Wszystko ci wytłumaczę, tylko nie patrz na mnie w ten sposób. I nie płacz - ponownie wyciąga dłoń w moją stronę, ale tym razem nie po to, by chwycić mnie za rękę.

Kładzie ją na moim policzku, jakby chciał zetrzeć wszelkie wątpliwości, ale napotyka na moje oczy i ją ściąga.

- Nie osądzaj mnie pochopnie - prosi i podnosi się z podłogi. Otrzepuje spodnie i chce pomóc mi wstać, ale zbieram się sam, wciąż nic nie mówiąc. - Spróbuj się uspokoić. Wszystko ci powiem, kiedy tylko będziemy całkiem sami.

- Jesteśmy sami - dukam z trudem, walcząc z nudnościami. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek tak bardzo bał się tego, co ma się wydarzyć.

Ten lęk jest nieporównywalny z niczym, co wcześniej czułem. Czułem obrzydzenie, czułem ból, strach też nie był mi obcy. Ale nie taki. Jeszcze nigdy nie byłem tak sparaliżowany. Jedyną ważną dla mnie osobą był Seth, a on nigdy mnie nie skrzywdził. Teraz pojawił się Rowan ze swoimi humorami, tajemnicami, Bóg wie czym jeszcze i trzyma mnie w niepewności.

Mam ochotę rozdrapać sobie żyły.

- Ale jesteśmy w szkole - protestuje chłopak. - To nie jest dobry pomysł. Ktokolwiek może usłyszeć.

- Jeśli nie powiesz mi teraz, wpadnę w histerię - mam świadomość tego, jak idiotyczne jest to co powiedziałem, ale jednocześnie wiem, że Rowan zdaje sobie sprawę z tego, że to nie groźba. Obydwoje wiemy, jak rozchwiany emocjonalnie jestem ostatnio. - Proszę. Słabo mi, jeśli za chwilę nie dowiem się o co chodzi, oszaleję - niemal otwarcie go błagam, ale nie dbam w tym momencie o swoją dumę. - Proszę - powtarzam jeszcze raz i tym razem jest to niemal jęk.

Kiwa głową i rusza przed siebie, a ja nie mam innego wyjścia, jak tylko podążyć za nim.

* * *

Kiedy wychodzimy na dach, wiatr uderza mnie w twarz z taką siłą, że kulę się, zupełnie wbrew sobie. Na Rowanie pogoda nie robi wrażenia. Nie odezwał się do mnie ani słowem odkąd podjął decyzję o wejściu na dach, choć wyraźnie żądałem wyjaśnień.

Wciąż ich oczekuję.

Włosy Rowana rozwiewa kolejny lodowaty podmuch, ale i tym razem chłopak nawet się nie krzywi. Zaczynam zastanawiać się nad objęciem go, bo wygląda na to, że tylko determinacja wciąż trzyma go na ziemi. Odleciałby jak piórko, latawiec, papierowy samolocik. Zniknąłby, gdyby nie upór, żeby stać twardo na nierównym, brudnym dachu. Czuję irracjonalną obawę, że zaraz straci do mnie cierpliwość i uniesie się w powietrze.

Robię kilka kroków w jego stronę. Może bez przyczyny, może po to, by w razie czego go łapać. Głupie, dziecinne myśli, ale w tym momencie wszystko wydaje mi się jak najbardziej prawdopodobne.

- Teraz możemy rozmawiać? - upewniam się, kiedy chłopak w końcu się do mnie odwraca.

Nie chcę go pytać skąd ma klucz na dach. Odkąd jakiś chłopak próbował się zabić, woźny strzegł tych drzwi jak oka w głowie. Gdyby ktoś nas tutaj zobaczył, staruszek najprawdopodobniej straciłby pracę.

- Tak - zgadza się i podchodzi bliżej barierek. Zamontowano je dopiero niedawno, ale dzięki temu teraz Rowan może się o nie oprzeć i wyglądać tak zjawiskowo, że po raz kolejny wątpię w sprawiedliwość na świecie. - Chodź bliżej. Nie chcę krzyczeć.

Nie mówię tego głośno, ale mam przemożne wrażenie, że obydwoje nakrzyczymy się podczas tej rozmowy, niezależnie od tego, jak daleko od siebie będziemy stać. Spełniam jego prośbę, powłócząc nogami, ścieram podeszwy znoszonych trampek. Wyciskam swój strach w betonie, ale beton nie chce go przyjąć. Nie zostają żadne ślady.

Kiedy jestem już na tyle blisko, żeby móc słyszeć Rowana, zatrzymuję się i obejmuję ramionami, by ogrzać się choć odrobinę. Kiedy chłopak zaczyna mówić, nie patrzy na mnie.

- U nas w domu panuje dziwna zasada - wbija wzrok w jakiś punkt za moimi plecami. Mówi przerażająco monotonnym, wypranym z uczuć głosem. - Jeśli nienawidzisz, nienawidź po cichu.

Trochę mnie zatyka, bo nie spodziewałem się, że zacznie w ten sposób, cokolwiek ma do powiedzenia. Marszczę brwi, ale nie przerywam mu, bo mam wrażenie, że choć brzmi jakby mówił o czymś zupełnie nieważnym, kosztuje go to bardzo wiele.

- Nawet kiedy byliśmy dziećmi, złość i niechęć była zakazana. Kiedy mały chłopiec przychodzi do rodziców i mówi, że nienawidzi swojej siostry, rodzice powinni zrobić coś, by zmienił zdanie - uśmiecha się gorzko. - Nie pozwolić na to, by zazdrość przerodziła się w coś niebezpiecznego.

Rowan przygryza wargę, jakby intensywnie nad czymś myślał i w końcu spogląda prosto na mnie. Po plecach przebiega mi dreszcz, czuję się niemal winny, że wciąż nie rozumiem, że musi mówić dalej. Bo wygląda na dziesięć lat starszego, niż jest w rzeczywistości. Zupełnie jakby każde z słów odbierało mu dni, miesiące życia. Przyciskało do ziemi.

- Rodzice powinni zauważyć, kiedy chłopiec zainteresował się swoim młodszym bratem, gdy dorośli, że zazdrość zmieniła się w coś chorego - spuszcza oczy i zakłada włosy za ucho. - Młodszy brat powinien zareagować ostrzej. Młodszy brat powinien zrozumieć, że cokolwiek się dzieje, jest złe i nie pozwolić sobie na błędy, które popełnił. Młodszy brat powinien być ostrożniejszy. Wciąż ma z tym problem - naciąga rękawy na swoje dłonie, nie wiem czy po to, by schować się przede mną choć trochę, czy dlatego, że mu zimno. Może jedno i drugie? - Ja mam z tym problem. Wmawiam sobie, że rzeczy, które są oczywiste, nie mogły się wydarzyć. Wierzę w cuda i nienawidzę siebie za to, Jessie - kręci lekko głową. - Przepraszam.

Nie mogę się powstrzymać i robię kolejne trzy kroki w jego stronę. Nie może się bardziej cofnąć, ale próbuje i barierka wbija się w jego plecy. Krzywi się lekko, więc zatrzymuję się i pozwalam mu mówić dalej. Wszystko mówi mi, że nie powinienem słuchać, jeśli jeszcze kiedykolwiek chcę spojrzeć na świat z choć odrobiną nadziei, ale nie mogę mu przerwać. Nie teraz, kiedy powoli zaczynam łączyć fakty i pierwsze, potworne podejrzenia stają się całkiem prawdopodobne.

Rowan zbiera się w sobie i kontynuuje.

- Kiedyś wybuchła awantura. Josh wrzeszczał jak opętany, bardziej, niż ty kiedykolwiek. Pokłócił się z Thetis. O mnie. O to, kto powinien pójść ze mną do galerii. Dla mnie było to oczywiste, ale on nie potrafił zrozumieć słowa nie. Widziałeś nagranie, mój ojciec je puścił. Nasze ostatnie wspólne wyjście - kręci głową, jakby z niedowierzaniem. Jakby wciąż nie uświadomił sobie, że naprawdę mówi mi o tym, o czym mówi i wciąż próbował obudzić się z koszmaru. - Dwa tygodnie później nie żyła.

Rowan wygląda jak ktoś, kto mógłby rozsypać się, gdybym tylko spróbował musnąć go palcem. Tylko dlatego jeszcze go nie przytulam.

- Miał zostać z nią w domu. Powiedział, że nie zostanie, ale ojciec nie chciał słuchać. Josh się wściekł. Kiedy wróciłem do domu tamtego popołudnia, wszędzie była policja. Matka siedziała w karetce, ojciec próbował dodzwonić się do Josha, którego nie było w domu - słowa, które wibrują w powietrzu. - Wszedłem do środka, bo nikt mnie nie zatrzymał. Ojciec nawet nie próbował. Najwyraźniej syn pedał zasługiwał na to, by zobaczyć zwłoki ukochanej siostry w nieludzkiej pozycji - głos mu się łamie i nie jestem w stanie dłużej siedzieć cicho.

- Rowan... - zaczynam, ale macha ręką, by mnie uciszyć.

- Daj mi jeszcze chwilę - prosi, pociągając nosem.

- To nie ma nic wspólnego z tym donosem. Nie zmuszaj się - próbuję jeszcze raz, ale tym razem reaguje ostrzej.

- Wiesz, że upadła w ten sposób, że na pogrzebie musieli zakryć jej twarz chusteczką? - pyta, jednocześnie zaciskając dłonie w pięści. - Zupełnie jakby ktoś strzelił jej w czoło. Tylko dziura była większa. I podłużna. Marmurowy stopień rozłupał jej czoło.

- Dlaczego mi o tym mówisz? - przyłapuję się na tym, że mój głos jest niespodziewanie niepewny, jakby wilgotny od łez, które jeszcze nie popłynęły i przełykam ślinę. - Dlaczego się krzywdzisz?

- Bo to Josh ją zepchnął! - Rowan podnosi głos, choć wcale nie musi. Same te słowa uciszyłyby mnie na długo. - Jeszcze nie rozumiesz? To Josh ją zepchnął, bo był zazdrosny o mnie. Bo jest chory. Nienormalny. To on zabił moją siostrę, on zabił Petersona. On ci grozi. Jessie, pomyśl, proszę - tym razem to on się zbliża i chwyta moją twarz w dłonie, zmuszając mnie, bym na niego spojrzał.

Ale rozumiem. Nawet jeśli on sądzi, że ignoruję fakty, zrozumiałem. Próbuję za to przetrawić to, że Rowan wiedział. Rowan wiedział, kto zabił jego siostrę i mieszkał z nim pod jednym dachem. Rowan wiedział, jak i przez kogo zginął James i mi nie powiedział, choć miał świadomość, że chłopak był jednym z moich nielicznych kolegów. Był kolegą, z którym się nie pieprzyłem. Kolegą o którego planach na przyszłość wiedziałem, z którym rozmawiałem, któremu porzucałem ubrania, kiedy przychodzili pod moje drzwi umazany błotem, spermą, z obtarciami i płaczem.

Nie muszę nawet pytać, co spotkało Jamesa. Rowan mówił mi, że to jego miał z początku malować, ale potem chłopak przestał przychodzić. Mogę się tylko domyślić, że zbyt długo ignorował wiadomości. Że przekroczył granicę, na której ja wciąż stoję, skręcił w ciemną uliczkę. Wpadł na kilka osób, jednego z chłopaków znał.

Może błagał go o pomoc, kiedy tracił przytomność, kiedy jedno z jego połamanych żeber przebiło płuco. Kiedy krztusił się i płakał, kiedy zaczynało mu się kręcić w głowie przez wstrząs mózgu. Może czołgał się jeszcze przez kilka metrów, zanim całkiem omdlał. Może próbował dzwonić. Może miał w kieszeni papiery na uczelnię.

Rowan ukrył przede mną o wiele za dużo. Rowan powinien wstydzić się stanąć przede mną, Rowan powinien bać się tej rozmowy. Stoi jednak tuż przede mną, ze zbolałymi oczami, z ciężarem swojej winy na barkach i czeka na wyrok, jaki na niego wydam.

Chcę być dla niego surowy. Chcę i zamierzam. Wcześniej jednak chciałbym usłyszeć wszystko, co ma do powiedzenia, zrozumieć to, co zrobił. A raczej czego nie zrobił.

- Dlaczego nikomu nie powiedziałeś, skoro wiedziałeś, że jest niebezpieczny? - nie potrafię zrozumieć jego postępowania. Cofam się o krok. Ręce Rowana opadają po bokach.

Kolejny gorzki uśmiech.

- Myślisz, że nie próbowałem? - parska. - Mówiłem rodzicom. Błagałem ich. Mówiłem, że to Josh, mówiłem, że kocha mnie nie tak jak powinien. Mówiłem, że jest zazdrosny...

- Kocha nie tak jak powinien? - przerywam mu, nagle uświadamiając sobie, co Rowan próbuje mi przekazać. - Czy Josh coś ci zrobił?

Chłopak prycha i zakłada ramiona na piersiach.

- Nie. Ale nie o to chodzi. Nikt mi nie uwierzył. Ojciec mi zagroził, że jeśli spróbuję gdzieś zgłosić swoje podejrzenia, pogrąży mnie. Policja sprawdziła Josha, miał alibi, był u kolegi. Przy rodzicach odgrywał załamanego, przy mnie rzucał znaczącymi komentarzami. Kiedy zadawałem się z Jamesem, raz niemal otwarcie nam zagroził - zbliża się do mnie. Cała ta rozmowa to naprzemienne zbliżanie się i uciekanie od siebie nawzajem, ale nie mam ochoty się nad tym zastanawiać. - Zignorowaliśmy ostrzeżenie. Peterson pożył jeszcze tydzień.

- Dostawał wiadomości? - pytam krótko, nie chcąc przeciągać, czy narażać go na więcej bólu.

Chcę wiedzieć.

- Jessie... - Rowan błagalnie wyciąga do mnie ręce, ale nie reaguję.

- Dostawał wiadomości? - powtarzam pytanie, tym razem bardziej stanowczo.

Jeśli liczył na to, że zapomnę o wszystkim i rzucę mu się w ramiona, to bardzo się pomylił. Nie zrobię tego. Ten jeden raz.

- Tak - przyznaje chłopak, całkiem zrezygnowany. Już nawet nie próbuje do mnie podejść. - Dostawał. Ale gorsze niż ty. Przysięgam, nie jesteś w takim niebezpieczeństwie jak James...

Wybucham śmiechem.

Boże. Boże. Boże. Czy on chociaż wie, o czym mówi? O kim mówi?

- Chyba sobie żartujesz - moje słowa są przepełnione jadem, ale nawet nie próbuję wywołać w sobie wyrzuty sumienia. - Może twój ojciec ma rację. Może masz paranoję. Może Josh jest niewinny.

- Nie mów do mnie w ten sposób - Rowan niemal płacze. - Proszę. Bałem się, że tak zareagujesz.

- Mogłeś mnie ostrzec, wszyscy obok mnie mogą być w niebezpieczeństwie przez twojego brata psychopatę! - mimowolnie zaczynam krzyczeć. Moje prognozy się sprawdzają. - Jesteś gorszy od twojego ojca! On przynajmniej jest szczery!

- Nie myślisz w ten sposób! - chłopak pochyla się do przodu, jakby utrzymywanie się w pionie było dla niego za trudne. - Proszę, powiedz, że mi wierzysz. Proszę, Jessie. Jessie, postaram się o jakiś dowód, tylko błagam, nie wątp we mnie! - chrypnie, brzmi jakby każde słowo sprawiało mu fizyczny ból. - Bałem się, że się wściekniesz...

- No i proszę, spełniłem twoje oczekiwania! - już mam zrobić obrót na pięcie i odjeść, kiedy uświadamiam sobie, że to byłby koniec.

Koniec mnie i Rowana, koniec nas razem. Może nawet więcej? Może koniec całego mnie? Jeśli zerwę kontakt z Rowanem, okaże się, że konflikt z Sethem był niepotrzebny. Okaże się, że wyjazd do USA nie jest już najgorszą możliwą opcją. Zgubię gdzieś siebie, zgubię gdzieś wszystko, na czym mi zależało. Zapomnę o rzeczach, których nienawidziłem.

Zapomnę o zimnych, niebieskich oczach, o smaku żółtej farbki w ustach. Zapomnę o chłopcu, który jako jedyny zaakceptował mnie i pokochał takiego, jakim jestem. Zapomnę o najpiękniejszym, najdelikatniejszym człowieku na świecie. Nie chcę tego robić. Nie chcę go stracić. Zranił mnie, naraził mnie na niebezpieczeństwo, nawet jeśli próbował mnie ostrzec, to zrobił to zbyt niepewnie. Mieszkam w domu z kimś, kto być może zamordował mojego przyjaciela i swoją siostrę.

Z kimś, kto mi grozi.

Z kimś, kto jest zakochany we własnym bracie.

- Gdyby nie to, że poszedłem do dyrektora, mógłbym zginąć za kilka dni. Zdajesz sobie z tego sprawę? Dostałem szansę, żeby trzymać się od ciebie z daleka, kolejne ostrzeżenie - celuję palcem w Rowana, choć wiem, że to podłe. Jest roztrzęsiony bardziej niż ja. - O jedno ostrzeżenie więcej niż James.

Rowan przygryza wargę tak mocno, że po chwili widzę na niej kropelki krwi.

- Przepraszam - mówi. - Tak bardzo cię przepraszam. Nie chciałem, żebyś mnie zostawił.

- Dlaczego miałbym cię zostawić? - nie rozumiem jego obaw, nie rozumiem, jak informacja o tym, że jego brat jest psychopatą, miałoby mnie zniechęcić do samego Rowana. - Nigdy bym tego nie zrobił. Mogłeś powiedzieć mi prawdę!

Chłopak wygląda na zdruzgotanego. Zupełnie jakbym w kilka sekund zrujnował wszystko na czym oparł swoją argumentację. Patrzy na mnie wielkimi oczami i widzę, że jest szczery w tym co mówi. Widzę, że niemal płacze, że się martwi, że chciałby mnie przytulić i usłyszeć, że mu wierzę. Że mu wierzę mimo tego, że wszystko to brzmi jak domysły, że kocham go i mu wierzę, choćby tylko i wyłącznie przez tą miłość.

Chciałbym mu to powiedzieć. Bo to po części prawda. Kocham go i chciałbym bez pytań zaakceptować wszystko co powiedział, bezgranicznie w to uwierzyć, przebaczyć mu i zapewnić, że wszystko jest w porządku.

Gdyby tylko w tym wszystkim nie chodziło o dwa morderstwa, kazirodztwo, groźby, szantaż i moje życie, nie wahałbym się nawet sekundy. Ale to zbyt ważne, bym mógł polegać tylko i wyłącznie na jego słowie.

- Kocham cię, Jessie - Rowan przerywa ciszę. - Kocham cię, kocham, naprawdę, bałem się.

- Gdybyś mnie kochał, zaufałbyś mi - syczę. - Gdybyś bardziej obstawał przy tym, że to Josh zabił Thetis, być może ten pojeb już by siedział. Twój brat zabił mojego przyjaciela!

Rowanowi puszczają nerwy.

- Mój brat zabił moją siostrę! - wrzeszczy i głos łamie mu się w połowie zdania. - Zabił najcenniejsze co miałem. Zabił coś, co kochałem najbardziej na świecie, a teraz próbuje skrzywdzić ciebie. Zrozumiałem swój błąd! - wczepia paznokcie w swój sweter i ciągnie, zupełnie jakby chciał rozerwać go sobie na piersi. - Nie mogę cię stracić - cichnie. - Mogłem ci powiedzieć i cię stracić, albo przemilczeć i mieć nadzieję, że nic ci się nie stanie, a to niemożliwe. Niemożliwe, bo Josh jest nienormalny. Chociaż na końcu zrobiłem to, co powinienem - wzdycha, ale to nie jest westchnienie ulgi. Jest urywane, jakby stracił oddech na bardzo długo, a potem nagle go odzyskał.

Uświadamiam sobie, że ma rację. Że zrobił jedyne co mógł. Uświadamiam sobie, że zignorowałem wszystko, co wiedziałem o nim. Jakbym zapomniał, jak bardzo boi się ojca. Jak uzależniony jest od jego opinii. Jak kochał Thetis i jakim ciosem musiała być jej śmierć, jeśli wciąż miewa ataki stresu pourazowego.

Przypominam sobie jak pogruchotanym, połamanym, smutnym chłopcem jest Rowan, jak bardzo go kocham i że nie wybaczenie mu byłoby podłe. Podłe. Okrutne, potworne, ale sprawiedliwe. Nawet jeśli wybaczył mi to, że przespałem się z Sethem, nawet jeśli zaakceptował mnie z moimi ubytkami i brakami, z moim wstrętnym ciałem i brudnym sercem. Kiedy weźmie się pod uwagę to wszystko i zestawi z tym, że przez jego bierność straciłem przyjaciela, wygląda to źle. Bardzo źle.

Rachunki jednak zawodzą, kiedy dociera do mnie, że niewybaczenie mu równałoby się tym, że znów doprowadziłbym go do płaczu. Znów płakałby przeze mnie. Szloch i płacz, krzyk i wrzask i to wszystko, na co pozwala sobie człowiek, kiedy jest porzucony, wściekły, zawiedziony. Zobaczyłbym to wszystko i odpowiedziałbym identycznie. Zdarłbym sobie gardło. Zrujnował wątrobę. Może ocaliłbym serce od lodowatych oczu, ale ocalenie serca nie jest warte stracenia miłości swojego życia.

Kiedy ma się siedemnaście lat, mnóstwo awantur, zarwanych, przepłakanych nocy i niezliczoną ilość numerów do obleśnych facetów na koncie, każdą miłość należy docenić. Nawet najmniejszą. A ta konkretna, nasza miłość, jest ogromna. I bardzo, bardzo ciężka.

Kiedy ma się siedemnaście lat i kilkukrotnie było się ofiarą gwałtu, należy docenić każdy najdelikatniejszy dotyk. Bo tak, dziwkę można zgwałcić. Można sprawić, żeby człowiek poczuł się jak nic nie warte gówno, jak najgorsze ścierwo, można go uderzyć na odlew, a potem poprawić pięścią.

Może to dlatego teraz podchodzę do Rowana z otwartymi ramionami, czując się, jakbym przyjmował w serce rozpędzony pocisk. Jakbym strzelał sobie w głowę. Jakbym zgadzał się na coś, na co mogę się zgodzić tylko, jeśli wcześniej uznam, że jestem szalony.

Może jestem.

W końcu diagnozował mnie psychiatra.

Może powinienem przestać się wypierać.

Kiedy chłopak wpada w moje ramiona, czuję, jakby brał na siebie część tego wszystkiego, co teraz czuję. Łzy napływają mi do oczu, bo dopiero teraz zaczyna docierać do mnie, jak wiele czasu powinniśmy mieć, żeby porozmawiać o tym wszystkim i o tym, jak mało go dostaliśmy.

- Pójdziemy na policję, dobrze? - chowam twarz w jego włosach. - Powiem im wszystko. Powiem o prostytucji, o szantażu. Coś wymyślimy, tylko przestań się bać. Przestań się trząść, Rowan, nic mi nie będzie, tak? - gładzę go po plecach, schylam głowę, by pocałować go w szyję i chłopak odchyla lekko głowę, by dać mi lepszy dostęp.

Przygryzam lekko skórę i wyciskam kolejny pocałunek. I następny.

- Zrobię wszystko co chcesz - obiecuje Rowan, zaciskając ramiona na mojej szyi, wtulając się we mnie, jakby chciał wrosnąć w moje ciało na stałe. - Tylko nie zostawiaj mnie. Błagam, nie musisz wybaczyć mi od razu, ale nie zostawiaj mnie. Nie chcę, żebyś znikał. Nie pozwolę ci zniknąć - niemal krztusi się tymi słowami, dziwię się, że coś takiego przeszło mu przez gardło. - Zrobię wszystko.

Przeraża mnie ta desperacja, ale nie dziwi mnie. Czuję dokładnie to samo, z tą tylko różnicą, że oprócz tego jest jeszcze przeświadczenie, że mogłem skończyć z rozwaloną głową gdzieś na rogu. Gdyby tylko Josh miał mniej cierpliwości - jeśli to rzeczywiście on - mogłem już nie żyć.

Przypominam sobie Josha pojawiającego się w różnych miejscach, Josha przed hotelem, kiedy byłem umówiony z klientem. Wziąłem to za zazdrość, ale może to było coś innego? Może już wtedy zamierzał mi coś zrobić? Przypominam sobie spojrzenia pełne złości, to, jak za wszelką cenę próbował odciągnąć mnie od brata. Przypominam sobie okrutne komentarze o mojej pracy i chorobach wenerycznych. Przypominam sobie, że może powinienem mieć odrobinę więcej wiary w to, co mówi ktoś, kogo kocham.

Bo chyba na tym polega miłość.

Odsuwam się lekko, by pocałować go w usta, ale w momencie w którym nasze usta się stykają, czuję wibracje w kieszeni. W obu kieszeniach jednocześnie. Wziąłem w końcu dwa telefony, mówiłem o tym dziś rano. Powtórzyłem kilkukrotnie. Kto mógł usłyszeć? Rowan, zamiera, mocno do mnie przyciśnięty.

Spoglądam w jego oczy i uświadamiam sobie, że jest przerażony.

Boję się sięgnąć do kieszeni.

Chłopak zaczyna płakać.

* * *

Dobranoc! Jeśli są błędy to proszę mi je wytknąć.

Pokój, miłość i Salvador Sobral dla wszystkich dobrych ludzi!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro