Rozdział 24

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Psycholog wpatruje się we mnie niemal błagalnie. Bawię się całkiem nieźle, przeszkadzają jedynie wyrzuty sumienia, gdy kobieta po raz kolejny zrozpaczona spogląda do swojego notatnika. 

- Mam wrażenie, że mnie nie lubisz, Jesse - informuje mnie i nie mogę nic poradzić na to, że parskam śmiechem. 

- To nie pani wina - tłumaczę jej szybko, nie chcąc, by straciła powołanie. - Ja nikogo nie lubię. 

Zerkam na zegar, chcąc sprawdzić, jak wiele czasu zostało do osiemnastej. Dziewięć minut. Popołudnie jest deszczowe, , a ja bardziej zmęczony niż zwykle. Mam ochotę wyciągnąć telefon, tu i teraz, natychmiast zadzwonić do Setha i poprosić, żeby zorganizował grupę terrorystyczną, która wyciągnie mnie z tej smutnej Filadelfii. Potem przypominam sobie, że jest piątek, w Londynie dochodzi dwudziesta trzecia, a on ma życie i znajomych. Nie musi pamiętać, żeby zadzwonić. 

Nawet jeśli przypadkiem mam dzisiaj urodziny. 

Wzdycham. 

- Nie mam ochoty z panią rozmawiać - przyznaję szczerze i zakładam ramiona na piersiach. - Moja siostra panią oszukała, mam się jak najbardziej w porządku. A przynajmniej tak źle, jak zazwyczaj. Nic się nie zmieniło. 

Kobieta nie wygląda na przekonaną. 

- Nie tak dawno zmieniłeś środowisko, obydwoje dobrze wiemy, jak reagujesz na stres, więc...

Wywracam oczami. 

- Mogę już iść? Zostały trzy minuty. 

- Jesse, terapia... 

- Trwa już od kilku miesięcy, a ja dotychczas się nie zabiłem. Świetna robota, te niedorzeczne pieniądze, które pani płacimy nie poszły na marne. Coś jeszcze? 

Kobieta przygryza wargę i przebiega dłonią po włosach, bezpowrotnie niszcząc idealnie związany, ciasno zebrany z tyłu głowy kok. Luźne kosmyki opadają jej na twarz i przez moment mam ochotę powiedzieć jej, że takie uczesanie pasuje jej o wiele bardziej, że wygląda bardziej ludzko. Powstrzymuję się. Jeszcze zaczęłaby mnie lubić. 

- Idź - zgadza się w końcu. - Tylko nie mów siostrze, że ci pozwoliłam. 

Uśmiecham się i salutuję. 

- Jasna sprawa. 

Trzy sekundy później wybiegam z gabinetu. Ktokolwiek projektował wnętrze tej poradni psychologicznej, za wszelką cenę starał się uniknąć kątów ostrych i wszelkich kantów. Podłogi wyścielone są dywanami, jakby miało to powstrzymać młodocianych samobójców przed rzuceniem się z kanapy. Wygląda to wszystko tak komicznie, że parskam (bywam tu przynajmniej raz w tygodniu, jeszcze nigdy nie obyło się bez parsknięcia) i zupełnie ignorując zbyt miłą recepcjonistkę, wybiegam z budynku.

Przed przychodnią stoi już samochód Jules. Zbiegam po schodkach, szarpię za klamkę i i wskakuję do środka, zatrzaskując za sobą drzwi. Na szczęście Jules nie jest zbyt miła.

- Oszalałeś? - warczy, krzywiąc się na hałas. - Nie rozwalaj mi samochodu.

- Wszystkiego najlepszego braciszku! - mówię piskliwie, nieudolnie imitując jej głos, a potem dodaję już po swojemu. - Dzięki Jules, kocham cię.

Jules pociąga nosem i kręci z niedowierzaniem głową.

- Nigdy byś tego nie powiedział - przygryza wargę, wyglądając na odrobinę skonsternowaną. - Poza tym całkiem zapomniałam, że dzisiaj twoja osiemnastka.

Nawet nie mam ochoty udawać, że jestem zaskoczony, nie spodziewałem się niczego innego. Mały zawód wkrada się jednak do moich myśli, więc szybko potrząsam głową. To tylko Jules. Tylko Jules. Jako osiemnastolatek mam już pełne prawo do wyprowadzki i na zawsze pozbycia się problemu starszej siostry. Problem polega na tym, że jedynym miejscem gdzie chciałbym mieszkać jest Anglia, a nie mam pieniędzy na nic. Chowam twarz w dłoniach i pocieram palcami wskazującymi skronie. Jestem taki zmęczony. Wszystkim.

- Powinienem się rozpłakać? - upewniam się, opuszczając ręce.

- Lepiej nie, rozmaże ci się make up.

- Nie noszę makijażu.

- Może powinieneś - uśmiecha się uszczypliwie. - Wyglądasz jakbyś nie spał od tygodni.

Może nie spałem. Nie musi wiedzieć, że ostatnie trzy noce przesiedziałem na parapecie i wypalając osiem paczek papierosów. Może dziewięć? Nieważne. W Anglii tyle nie paliłem. Nigdy tyle nie paliłem.

- Dobrze, że dziecko nie sprawiło, że jesteś miła, bo nie wiedziałbym jak się zachować - spoglądam na jej wciąż rosnący, ciążowy brzuch.

Wstyd się przyznać, ale nie zauważyłem kiedy się pojawił. Kilka miesięcy temu, w okolicach czerwca Jules stała się bardziej milcząca, częściej jej nie było, a potem już tylko na przemian przytrzymywałem jej włosy, kiedy wymiotowała i sprawdzałem, czy żyje, gdy zalegała na kanapie dłużej niż cztery godziny. Była tak nieporadna, tak słaba, że nie starczało jej sił na bycie wredną. Nigdy nie powiedziała mi, kto jest ojcem, ale jeśli dziecko... Jeśli chłopiec, bo to przecież chłopiec, urodzi się skośnooki to wezmę to za cudowny powrót Koreańczyka, z którym Jules przyjechała kiedyś na święta do Londynu. Nie przeszkadzał mi, ale może tylko dlatego, że nie potrafił mówić po angielsku.

- Dobrze, że ciąża siostry nie sprawiła, że stałeś się dla niej mniej uciążliwy - gasi mnie szybko Jules, ale jej twarz nieco łagodnieje. - Jak terapia?

Wywracam oczami. Jules doskonale zdaje sobie sprawę, że miewam epizody, w których nie potrafię się zmusić do kompletnie niczego, ale teraz nic podobnego nie miało miejsca. Wie też, że nawet jeśli miewam takie epizody, jestem wtedy zupełnie niegroźny. Po prostu siedzę i patrzę, nie przeszukuję szafek w poszukiwaniu leków nasennych i noży. Czasami nawet przynosi mi herbatę. Wie więc też, że terapia jest niepotrzebna. Niepotrzebna i obrzydliwie kosztowna. I wie, że przez większość czasu staram się wmówić terapeutce, że moim wewnętrznym zwierzęciem jest gołąb. Dotychczas mi nie uwierzyła, ale kiedy usłyszała o tym po raz pierwszy, wydawała się nieco przestraszona.

- Wciąż nie uwierzyła w gołębia - odpowiadam, starając się brzmieć na szczerze zawiedzionego. - Dlaczego jedziesz na około?

- Żeby dodać twojemu marnemu życiu odrobiny pikanterii. Przerwanie rutyny podobno zapobiega Alzheimerowi na starość - coś w jej głosie każe mi sądzić, że wcale nie o to chodzi, ale nie mam zamiaru się kłócić.

Jest w za dobrym humorze i tak bym nie wygrał.

Rozpieram się wygodniej w fotelu i przymykam oczy. Mógłbym zacząć śpiewać Requiem Mozarta na melodię hymnu narodowego USA, ale nie mam do tego głowy. Mam urodziny, a jedyne, o czym mógłbym zamarzyć, jedyny człowiek, którego chciałbym mieć obok siebie w tym momencie jest za morzem i gdyby ktoś mi dał możliwość zniszczenia świata w tym momencie nawet bym się nie zawahał.

Czasami nawet wymawianie w myślach jego imienia boli.

Rowan.

Gwałtownie się zrywam, bo myślenie o nim w niczym mi nie pomoże. Nie dzisiaj. Jedynym, co uratuje mnie od płaczu jest wódka. I wódka. Choć możliwe, że sprawi ona, że będę płakał głośniej niż zazwyczaj. I mniej dyskretnie. Z bardziej bolącym sercem.

Jules nuci cicho jakąś kołysankę, która idealnie współgra z zapadającym za oknami samochodu zmierzchem i czuję się, jakbym był w jakimś bardzo oddalonym od całej reszty świata miejscu, gdzie czas działa według własnych zasad, a starsze siostry nie prowadziły pojazdów czterokołowych jak wariatki. Bębnię palcami w okno.

Siostra, jakby doskonale potrafiła odgadnąć powód, dla którego nagle jestem cicho, pyta:

- Co u Rowana?

Ała.

- Nie wiem, rozmawiałem z nim wczoraj - wzruszam ramionami. - Problem z mieszkaniem daleko jest taki, że nie widzę go codziennie. Problem z Rowanem jest taki, że odmawia rozmów na czacie.

- Może znalazł sobie kogoś lepszego - sugeruje Jules, nawet nie patrząc w moją stronę.

Lepiej, że nie spojrzała. Jeszcze zobaczyłaby, jak duże wrażenie zrobiły na mnie jej słowa.

- Może - przytakuję krótko, bo tylko tyle jestem w stanie powiedzieć panując nad głosem.

Jedną z niesamowitych zalet mojej siostry jest to, że poza rozmowami z klientami zupełnie traci umiejętności kontaktów międzyludzkich. Mógłbym się jej tutaj rozpłakać, a ona zapytałaby, czy nasiliła mi się alergia. Przygryzam wnętrze policzka i liczę od stu do jednego. Po francusku.

Czasami zastanawiam się, jaką Jules będzie matką, ale nigdy nie spędzam nad tym zbyt wiele czasu. Jeśli będzie taką matką jak była siostrą, na świecie przybędzie jednego samotnego, smutnego chłopca więcej. To przykre, szczególnie, że mam wrażenie, że wyrabiam trzy tysiące procent normy smutnych chłopców w tej rodzinie. I we wszystkich rodzinach w sąsiedztwie.

Wjeżdżamy na naszą ulicę, a ja gardzę nią po raz kolejny. Jules wpisuje kod przy bramce i brama do osiedla powoli się otwiera. Tęsknię za swoim małym pokoikiem w obskurnej kamienicy i śpiewającą pijackie piosenki ciotką. Tylko za jej facetami nie tęsknię. Odkąd się przeprowadziłem ubyło mi siniaków. Dawno też nie spadłem ze schodów z winy kogoś innego niż samego siebie.

Jules parkuje samochód na podjeździe, a ja wychodzę z niego jak najszybciej, tym razem specjalnie, z całej siły trzaskając drzwiami. Siostra gramoli się za mną, ze zmarszczonymi brwiami. Mamrocze coś pod nosem o rozpieszczonych gówniarzach, a ja jestem pod wrażeniem, że jeszcze na mnie nie krzyknęła. Możliwe, że trudniej jest wrzeszczeć, kiedy bardziej się toczy niż chodzi, ale sądziłem, że akurat ona da radę. Powoli ogarnia mnie nastrój, w którym muszę się z kimś pokłócić, bo oszaleję.

Rozglądam się i zauważę pozamiataną stertę liści, leżącą nieopodal idealnie czystej, żywcem wziętej z hollywoodzkich filmów skrzynki na listy. Nie zastanawiam się długo, gdy mówię:

- Pierdolona sterta liści.

Ulicą akurat idzie gruba, ciemnowłosa sąsiadka z dwójką uroczych, pięcioletnich bliźniaczek. Obrzuca mnie oburzonym spojrzeniem, a potem spogląda na Jules, która właśnie szuka kluczy do domu w swojej przepastnej torebce. Nie zauważa zagrożenia, więc unosi głowę dopiero wtedy, kiedy kobieta podchodzi już całkiem blisko.

- Jeśli wychowasz bachora tak jak wychowałaś brata, ściągnę ci na głowę opiekę społeczną.

Jules zastyga i powoli unosi głowę. Znam ten wyraz twarzy i nie wiem, czy powinienem uciekać, czy ostrzec sąsiadkę.

- Wstyd - ciągnie kobieta. - Nie mam pojęcia, co robicie w tym sąsiedztwie, ale...

- Nikt nie odbierze mi dziecka z powodu przeklinania - uświadamia jej moja siostra, uśmiechając się słodko. - Kurwa mać.

Parskam, ale sąsiadce nie jest do śmiechu.

- Przestań się śmiać, gówniarzu - nakazuje, celując we mnie palcem. - Widziałam kiedyś jak wchodzisz do poradni psychologicznej. Jeśli jesteś niebezpieczny, na pewno się o tym dowiem i zadzwonię...

Nigdy się nie dowiaduję, gdzie chciała zadzwonić, bo Jules wymierza jej soczysty policzek. Stoję jak wryty, kiedy ona opuszcza dłoń, wyraźnie starając się nią nie potrząsać i spogląda osłupiałej sąsiadce prosto w oczy.

- Niesamowite co te hormony robią z człowiekiem - mówi równie uroczym tonem co wcześniej. - A ty, jeśli jeszcze raz odezwiesz się w ten sposób do mojego brata, nie będziesz miała z kim wychodzić na spacery - macha niczego nieświadomym, ubranym na różowo dziewczynkom, które natychmiast odmachują. - Miłego wieczoru.

Czekam na coś jeszcze i może nawet bym się doczekał, ale Jules odwraca się na pięcie i rozmasowując sobie krzyże, rusza w kierunku drzwi wejściowych. Biegnę za nią, w trochę lepszym humorze. Odnotowuję sobie, żeby nie nawrzeszczeć na nią, przy najbliższej okazji, w której będę miał ochotę to zrobić. Bywa przydatna.

Kiedy w końcu znajduje klucze, zamiast otworzyć, wciska je mnie. Wywracam oczami.

- Ciąża ogranicza cię aż do tego stopnia?

- To twój prezent urodzinowy - informuje mnie zdawkowo. - Uwierz mi, najlepszy o jakim możesz pomyśleć. Otwieranie drzwi to wielka odpowiedzialność.

Myślę o biletach lotniczych. Nie pojawiają się.

Nienawidzę życia.

Wsadzam klucz do zamka i apatycznie go przekręcam. Naciskam na klamkę.

- Hej, Jessie.

Przełykam ślinę.

Zaczyna padać deszcz.

Stoję więc w deszczu, zupełnie nie wiedząc co powiedzieć. Nie wiedząc jak oddychać, czy powinienem się ruszyć, czy zastygnąć w miejscu, czy upaść na kolana. Kolana się pode mną uginają i gdyby nie Jules, która z bardzo brzydkim przekleństwem na ustach, mnie podtrzymuje, runąłbym na ziemię.

Stojąc w progu chłopak wygląda trochę jak bohater romantycznej powieści, wciśnięty na siłę na plan słabej, amerykańskiej komedii o miliarderach. Przez dobrą minutę nie wiem na co powinienem spojrzeć, bo chciałbym ogarnąć wzrokiem wszystko, a to niemożliwe. Chcę się wycofać, ale natrafiam na Jules. Jestem jak w amoku, na zmianę otwieram usta i je zamykam, ale wtedy on wybucha śmiechem. Jego usta układają się w ten cudowny, zawsze lekko sarkastyczny wyraz i ogromny ciężar nagle spada z moich ramion.

Jest prawdziwy.

Z przerażeniem uświadamiam sobie, że zdążyłem już zapomnieć szczegółów, że od jakiegoś czasu myślałem o nim jak o pięknym człowieku, całkiem ignorując drobiazgi. Zapomniałem tylko, że on cały składa się z drobiazgów i teraz każda z tych drobnostek uderza we mnie po kolei.

Najpierw przedziwny splot włosów. Coś jakby warkocz, składający się z wielu mniejszych warkoczyków, jeden pojedynczy kosmyk spływa na jego prawy policzek. Przez chwilę jestem przerażony, że tak urosły, ale wtedy przypominam sobie, że przecież miały na to kilka miesięcy.

Oczy są niebieskie, przeszywająco zimne, dokładnie takie, w jakich się zakochałem. Długie, ciemne rzęsy mocno kontrastują z kolorem tęczówek. Mruga, może próbuje nawiązać kontakt wzrokowy, ale jestem zbyt zaaferowany, by odwzajemnić spojrzenie.

Usta, kości jarzmowe, płytki dołeczek w policzku. Symetryczne, ciemne brwi. Założył ramiona na piersiach, widzę więc jedynie końcówki palców jego lewej dłoni. Widzę paznokcie, pomalowane na czarno. Lakier jest lekko obgryziony.

Zauważam, że jest absurdalnie drobny, o wiele drobniejszy niż chłopak, którego zostawiłem na lotnisku. Równie niski, ale szczuplejszy. Jakby ubyło mu przynajmniej piętnastu kilogramów. Zanim udaje mi się bardziej zmartwić, postępuje krok do przodu i dzieli nas już tak minimalna odległość, że nie mogę nic więcej, jak otworzyć dla niego ramiona.

Natychmiast się w nich chowa. Jakby tylko na to czekał. Wciska twarz w zagłębienie w mojej szyi, jego chude ramiona otaczają mnie z niewiarygodną siłą, długie paznokcie wbijają się w moje plecy. Mocno. Zupełnie nie przejmuje się, że może mnie to boleć lub nie panuje nad swoją siłą. Nie miałem pojęcia, że jest tak silny.

Odbija mi, kiedy odwzajemniam uścisk i biorę oddech tuż przy jego włosach. Poznaję perfumy. Hanae Mori.

Rowan.

Opuszczam ramiona i pochylam się, na tyle nisko, by móc złapać go pod kolanami i unieść go wyżej, tak, by jego usta były na wysokości moich. Chłopak oplata mnie nogami w pasie i unosi twarz, niemal wyzywająco. Rzuca mi wyzwanie.

Podejmuję je i łącze nasze usta. Nie mam pojęcia skąd się tu wziął, jak wszedł do domu, ale to wszystko wydaje się tak cholernie nieważne, kiedy mój język ociera się o linię jego warg i doprowadza go do cichego westchnięcia. Chciałbym, żeby powiedział coś jeszcze, żeby powiedział cokolwiek, ale trudno jest jednocześnie rozmawiać i się całować, więc poddaję się i skupiam na tym drugim. Przenoszę go przez próg i przypieram plecami do ściany przedpokoju, z wdzięcznością przyjmuję jego rozchylenie ust. Nie wiem jak wyobrażałem sobie nasze spotkanie po tak długiej rozłące, ale na pewno nie tak. Może oczekiwałem jakiegoś dystansu, może łez, ale nie tego, że wpadnę na niego w drzwiach.

Nie tego, że będzie mnie kochał tak samo mocno jak wcześniej.

Jego zapach mnie otumania, on cały mnie otumania, na tyle mocno, że zapominam o istnieniu świata poza naszą dwójką. Problem ze światem polega jednak na tym, że on rzadko zapomina.

- Ale się pedalicie - komentuje Jules, przetaczając się przez próg. - Okoliczności w których powstało moje dziecko nie były tak romantyczne, uspokójcie się.

Rowan odsuwa się ode mnie i z zainteresowaniem mierzy moja siostrę spojrzeniem.

- Jesteś w ciąży - zauważa elokwentnie i nie mogę w to uwierzyć, ale jego głos działa na mnie jeszcze mocniej niż przed wyjazdem, nawet jeśli mówi o tak skrajnie niepodniecających sprawach jak ciąża Jules. - Myślałem, że po prostu przytyłaś. Głupio mi było pytać.

Kobieta kręci głową i ściąga płaszcz, a Rowan w tym czasie powoli rozluźnia uścisk i staje na ziemi. Dociera do mnie, że musieli się widzieć już wcześniej i z nagłym poczuciem beznadziei odkrywam, że jeśli niczego się nie domyśliłem, musiałem być przez ostatnie dni w naprawdę potwornym stanie. Jules i konspiracja? To zupełnie nie idzie ze sobą w parze.

Nie wiem, gdzie podziać oczy, więc zawieszam je na Rowanie i próbuję zrozumieć. Kiedy przyleciał? Jak długo Jules wiedziała o jego wizycie i pozwalała mi się zadręczać? Jak długo zostanie? Pytania kłębią mi się w głowie i doprowadzają do szału, a on przylega do mojego ramienia jakby to była najbardziej naturalna rzecz na świecie i wcale nie ułatwia mi zrozumienia co się właściwie dzieje. Jeśli to ma być mój prezent na urodziny, to nie muszę dostawać już niczego nigdy. Nawet wieńców na pogrzebie.

- Jules... - zaczynam tonem, jakim jeszcze nigdy nie zwracałem się do siostry. Uważam, by nie zakrztusić się słowami. - Nie wiem jak ci dziękować. Życzę ci, żebyś nie urodziła dziecka z autyzmem.

Jules w odpowiedzi kiwa głową z aprobatą, a Rowan wybucha śmiechem z nosem w mojej bluzie. Tak bardzo tęskniłem za tym śmiechem, że coś w moim brzuchu topnieje i rozlewa się po całym ciele. Gdyby nie obecność siostry, nie wypuściłbym go z objęć na sekundę.

- Już sobie idę - oświadcza, jakby bezbłędnie odczytała moje myśli. - Przyszłam się tylko przebrać.

- To dobrze - mówię, nim udaje mi się ugryźć się w język. - To znaczy...

- To znaczy dokładnie to, co powiedziałeś - uśmiecha się do mnie. - To twój prezent. Naciesz się nim, bo później będziesz zajęty czym innym. Nie uprawiajcie seksu na stole, proszę.

Nie dopytuję, czym innym miałbym być zajęty, bo nie to wydaje mi się w tym momencie najważniejsze. Ciągnę Rowana do siebie do pokoju, który jest niczym więcej jak pomalowanymi na biało ścianami i odrobiną mebli. Podąża za mną bez słowa, a kiedy zamykamy za sobą drzwi, tylko cicho wzdycha. Odwracam się.

- Co się dzieje? - pytam, odrobinę zaniepokojony.

- Nic - odpowiada Rowan i pozwala sobie na uśmiech. - Skoro tak długo się nie obudziłem, to nie może być sen. Prawda?

Serce wali mi jak szalone, kiedy kiwam głową. To nie może być sen, przecież przed chwilą go całowałem, trzymałem za rękę, dotykałem. To wszystko, jeszcze czterdzieści minut temu wydawało mi się równie abstrakcyjne co podróż na Marsa, teraz jednak jest prawdą. Może powinienem uważać, czego sobie życzę, bo jeszcze zostanę astronautą i nie zobaczę go przez znacznie dłużej niż kilka miesięcy.

Nie wiem co zrobić z rękami, kładę je więc na ramionach chłopaka i przez dłuższą chwilę po prostu na niego patrzę. Pewnie robię zeza albo się ślinię, ale nawet nie jest mi z tego powodu głupio. On też w żaden sposób tego nie komentuje, jakby nagle rzeczy, które jeszcze jakiś czas temu uznalibyśmy za niedopuszczalnie łzawe i sentymentalne, stały się czymś najpotrzebniejszym na świecie. Nie chcę już nigdy zastanawiać się, dlaczego nie spędziłem więcej czasu po prostu na niego patrząc.

Rowan odzywa się pierwszy.

- Wyglądasz jak śmierć - informuje mnie delikatnie. - Niewyspana śmierć.

- Dziękuję, też jesteś piękny - wywracam oczami, choć wiem, że pewnie ma racje. Nie mam prawa wyglądać dobrze.

Na chwilę zapada cisza. Rowan marszczy lekko nos i wzdycha cicho, więc, tylko dla pewności, dodaję:

- Naprawdę. Miałem to na myśli. Jesteś - unoszę dłoń do jego policzka i ledwo go muskam, a chłopak przymyka oczy. - Tak bardzo, że nie umiem porządnie odpyskować.

- Och, Boże, Jessie - jego głos jest tak niesamowicie naładowany wszystkimi możliwymi emocjami, że ich ciężar wbija moje stopy w podłogę. Czuję się jak na zajęciach teatralnych, kiedy pani kazała nam zamknąć oczy i wyobrazić sobie, że zapuszczam korzenie w podłogę, z tą tylko różnicą, że tym razem nie muszę udawać. Naprawdę wrosłem w podłogę. - Mam ci tyle do powiedzenia, nawet nie masz pojęcia, jak... - urywa, szukając odpowiednich słów. Pomiędzy jego brwiami pojawia się maleńka zmarszczka. - Nie wiesz jak bardzo tęskniłem.

Chcę mu powiedzieć, że wiem, bo jestem dziwnie przekonany, że nie tylko ja czuję w tym momencie, jakby ktoś oczyszczał mi paskudne, zarośnięte, zaropiałe rany. Jakby ktoś przecinał mi skórę na nowo i brutalnie polewał ją alkoholem, a potem szył bez znieczulenia. To wcale nie jest romantyczne, to jest dezorientujące i bolesne, ale w jakiś dziwaczny sposób uspokaja. Niemal krztuszę się emocjami, bo też nie wiem co powiedzieć. Też tęskniłem i też nie wiem co powiedzieć.

Zabawne, jak wiele razy przez te miesiące myślałem, że mi przeszło. Że kiedy go zobaczę, tylko się uśmiechnę, może go obejmę, że zapytam co u niego. Trwało to zawsze tylko kilka chwil, ale w tamtych momentach byłem przekonany, że sprawa mnie i Rowana Connolly'ego jest zakończona. Rozmowy telefoniczne, cisza w słuchawce, maleńki tomik Hamleta wysłany kiedyś przez niego pocztą. Bywały momenty, że chciałem ograniczyć osobę Rowana w moim życiu tylko do tej książki i pozbyć się go z moich myśli. Teraz, kiedy go widzę, wiem, że to wszystko było skrajnie głupie i samolubne i podłe. Przede wszystkim głupie. Jak mogłem kiedykolwiek pomyśleć, że przestaję go kochać?

- Powiedziałbym, o czym myślę, ale byłbyś kompletnie zagubiony - mówię cicho, nie spuszczając z niego oczu. - Może nawet bardziej niż ja. Choć nie sądzę, by to było możliwe.

On, w odpowiedzi, jedynie wtula się w wierzch mojej dłoni. Stoję w miejscu, nie przytulam go, bo jest w tym ruchu jakaś niesamowita subtelność. Jakaś kruchość i delikatność, którą mógłbym zaburzyć. Rzęsy rzucają cienie na jego policzki, w tym świetle wygląda na niemal przezroczystego.

Tyle pytań, tyle dni, tyle pieprzonego czasu, a ja wciąż potrafię tylko na niego patrzeć.

Trwamy w takiej pozycji przez nie dłużej niż półtorej minuty, a później on, jakby to była najbardziej naturalna rzecz na świecie, opada na moje łóżko i spogląda na mnie. Siadam na drugim końcu.

- Jak w domu? - pytam niepewnie.

Rowan się uśmiecha.

- Pusto bez ciebie. Dante nie plącze się już pod nogami i nie krzyczy, twoja siostra nie przesiaduje na podłodze w salonie, Seth nie ma pretekstu do kłótni ze mną, gdy ciebie nie ma - wzrusza ramionami. - Miałem kilka miesięcy, żeby się przyzwyczaić do tej ciszy, ale nigdy mi się nie udało. Nie przywykłem do echa - krzywi się. - Ale to wiesz.

- To wiem - potwierdzam cicho.

- Mama upiekła wczoraj szarlotkę, ale kompletnie ją spaliła.

- Ach, tak? - kpina w moim głosie jest zbyt słabo zamaskowana, by jej nie wykrył.

- Tak - przygryza wargi, skupiając wzrok na moich ustach. - Właśnie tak.

- Coś jeszcze? - łapię jego spojrzenie i zatrzymuję na moment. Jeśli nie przestanie patrzeć na mnie w ten sposób, zaraz wybuchnę. - Bo jeśli nie, chodź tutaj w tej chwili.

Pożądanie w moim głosie jest tak oczywiste, że dziwię się, że nie ucieka z pokoju. Nie tylko nie ucieka, ale spogląda na mnie z szeroko otwartymi oczami i lekko rozchylonymi ustami, może trochę z niedowierzaniem. Jeśli wychodzę na bezdusznego, napalonego idiotę, to trudno. Nic mnie to w tej chwili nie interesuje.

Czekam, aż powie, że chyba mi się coś pomyliło, jak, aż nazwie mnie dziwką, która zbyt długo się z nikim nie przespała. Mój Rowan przecież byłby zdolny do czegoś takiego, byłoby to dla niego całkiem naturalne, a ja tylko bym się roześmiał i skończył temat. Teraz jednak widzę w jego oczach coś, czego nie widziałem nigdy wcześniej. I może nic by się nie stało, może nawet bym go nie dotknął.

Wtedy słyszę Jules przekręcającą zamek w drzwiach frontowych.

- Chcesz mnie jeszcze? - brzmi na tak szczerze zdziwionego, że łamie mi się serce.

Nabieram powietrza, by mu odpowiedzieć, ale wtedy Jules wychodzi i zatrzaskuje za sobą drzwi wejściowe. Zupełnie jakby to był sygnał, na który obydwoje czekaliśmy, wstajemy w dokładnie w tym samym momencie i nie mijają trzy sekundy, jak Rowan przyciska swoje usta do moich.

O ile wcześniejszy pocałunek był namiętny, to ten jest głodny. Chłopak wbija we mnie każdy skrawek swojego ciała, przywiera tak mocno, że tracę równowagę, bezwładnie opadamy na pościel. Pocałunek trwa jeszcze chwilę, a potem Rowan odsuwa się odrobinę, trzymając pomiędzy zębami moją dolną wargę. Może daje mi szansę na zaczerpnięcie oddechu, ale kiedy wsuwa dłonie pod moją koszulkę, natychmiast go tracę.

- Hej, Rowan - protestuję słabo. - Kochanie, poczekaj...

Napotykam na jego oczy, w których na słowo kochanie pojawia się niemal chorobliwy blask. Zgarbiony siada na moich biodrach i wyraźnie stara się uspokoić oddech. Odrywa dłonie od mojej skóry i skrzyżowane opuszcza je do brzegu swojego swetra. Delikatnie kręcę głową. Zastyga.

- Nie chcesz?

Niemal się krztuszę.

- Oczywiście, że chcę, ale nie jestem pewien, czy to dobry pomysł - staram się być tak delikatny jak tylko potrafię, bo nie wiem, na co mogę sobie pozwolić. Unoszę się lekko na łokciach, a Rowan lekko się prostuje. Pamiętam czasy, kiedy na każdy, nawet najdelikatniejszy dotyk, chłopak reagował płaczem. - Nie jestem pewien, czy... - urywam, nie chcąc powiedzieć za wiele. - Nie jestem pewien.

Rowan marszczy brwi i przymyka oczy. Wiem, że to co powiedziałem wcale mu się nie podoba, nie wiem tylko, czy będzie wściekły czy smutny. Kiedy ponownie na mnie patrzy, jego spojrzenie jest nieco zamglone, może odrobinę wilgotne. Jedyne czego w nim nie ma to wahanie. Chłopak z pewnością się nie waha, kiedy nachyla się bliżej do mnie, by upewnić się, że usłyszę, co chce powiedzieć.

- Nie jesteś pewien siebie, czy mnie? - pyta spokojnie, nawet jeśli widzę, że z trudem panuje nad emocjami. Milczę. - Jessie, siebie czy mnie? Potrzebuję wiedzieć.

Odwracam wzrok.

- Nie chciałbym cię skrzywdzić - bardziej szepczę, niż mówię, ale jestem pewien, że nie umyka mu nawet słowo. - Możemy poczekać, cokolwiek o mnie nie sądzisz, ja mogę poczekać. Nawet jeśli nie widziałem cię przez ponad pół roku i najchętniej rozebrał w tym momencie, nie musimy się śpieszyć - wyciągam do niego dłoń i choć zupełnie się tego nie spodziewam, pozwala się dotknąć. - Okej?

- Okej? - Rowan odpowiada pytaniem na pytanie i kręci głową z niedowierzaniem. - Nie, Jessie.

- Rowan...

- Jesse - wkłada wypowiedzenie mojego imienia tyle wysiłku i uwagi, że przez moment mam wrażenie, że jest najcudowniejszym słowem istniejącym na świecie. - To moje ciało. Znam je. Znam też swoje myśli i uwierz mi, w tym momencie nie ma rzeczy, którą chciałbym bardziej niż to, żebyś mnie kochał.

Zasycha mi w gardle, ale muszę mu odpowiedzieć. Cisza by mnie zabiła.

- Kocham cię, nawet i bez tego wszystkiego - zapewniam go ciepło i przez moment liczę, że go przekonam, że zachowam kontrolę nad sobą. - Proszę, zastanów się.

Wtedy chyba wyprowadzam go z równowagi, bo wyraz jego twarzy gwałtownie się zmienia. Z przerażaniem odkrywam, że dokładnie wiem, co chce powiedzieć, ale kiedy się odzywa jest już za późno.

- Miałem nadzieję, że obejdzie się bez tego, ale jeśli to konieczne, powiem to na głos - mówi spokojnie, ale w tych słowach jest jakaś przedziwna gwałtowność, jakby w każdym momencie mógł zacząć wrzeszczeć. - Pamiętam, że on mnie zgwałcił. Pamiętam krew i pamiętam, że krzyczałem, aż straciłem głos. Pamiętam każdy proces i każdy atak paniki, dlatego jeśli jestem tu przed tobą i z całą tą świadomością mówię, że chcę ciebie - wbija palec wskazujący w mają klatkę piersiową. - To znaczy, że jestem tego całkowicie pewien.

- Rowan...

- A jeśli ty nie jesteś - kontynuuje. - Zrozumiem to. Nie widziałeś mnie miesiące, może nie pamiętasz jaki jestem trudny, minęło pół godziny i rozumiem, naprawdę rozumiem, że możesz nie chcieć w tym momencie decydować się na coś takiego, ale wtedy spójrz mi w oczy i powiedz to głośno - głos odrobinę mu się łamie. - Nie lituj się nade mną, z powodu czegoś, z czym walczyłem przez miesiące. Nie wmawiaj mi, że coś tak ważnego dla mnie, jak przeżycie tego z tobą, jest nieprzemyślane z mojej strony, Jessie.

Milczę, bo nie wiem co mógłbym powiedzieć, skoro on powiedział już wszystko.

- Bo naprawdę chcę cię całego - kończy Rowan, już znacznie ciszej. - Chcę cię mieć całego chociaż przez moment, bo jeśli jeszcze raz będę musiał się z tobą kiedykolwiek pożegnać, zaćpam się. Przysięgam, że się zaćpam.

Najbardziej przerażające jest to, że mu wierzę. Wierzę, że jeśli jeszcze raz musiałby przeżyć podobną sytuację, jaka miała miejsce na lotnisku przed moim wylotem, straciłby rozum. Ja sam bym oszalał. Wszedłbym pod samochód. Wspomnienie jego szlochu wypełnia moje myśli i nie radzę sobie z nim, więc zaciskam mocno powieki i intensywnie myślę.

Nie zastanawiam się. Próbuję po prostu na spokojnie przyswoić, jak wielkie mam szczęście, by przypadkiem nie wybuchnąć płaczem, gdy dotknę jego nagiego ciała. Ile razy wyobrażałem sobie tą sytuację? Ile razy myślałem, jak to będzie oddać Rowanowi jego pierwszy raz, tak brutalnie, potwornie zabrany, nawet jeśli nie byłem pewien, czy kiedykolwiek mi na to pozwoli.

Myślę, jak niezręcznie będzie przypomnieć sobie jego ciało, które przecież widziałem dotąd jedynie ułamkami sekund, jak przerażające będzie odkryć, że wszędzie jest tak idealny jak na twarzy. Jak trudno będzie nie zgnieść tych drobnych dłoni w moim obrzydliwie niezgrabnych łapach, o tym, jak chorobliwie boję się sprawić mu ból, który jest przecież nieunikniony.

Nie wiem, co powiedziałby o tym ktoś stabilny emocjonalnie, ja z pewnością kimś takim nie jestem. Dwójka beznadziejnie zakochanych nastolatków, dwójka chłopców, przerażonych sobą nawzajem i tak strasznie, tak boleśnie pragnących swojej bliskości. Tak głupich, że nie wiedząc co powiedzieć, chcą się dotknąć tak, by zastąpić te słowa. Boże, Boże, jeśli istniejesz, jeśli mnie nie nienawidzisz, to bądź mi świadkiem, że jeśli powiem choć słowo o tym, jak potwornie tęskniłem, nie przestanę szlochać przez kolejne trzy dni. Bądź mi świadkiem i uwierz, że oddałbym życie i więcej za tego pięknego człowieka.

- Chcę cię - deklaruję w końcu, a słowa przechodzą mi przez gardło z takim trudem, że dopiero kiedy wydostają się na zewnątrz, uświadamiam sobie, jak cholernie ważne są. - Oczywiście, że cię chcę. Nie wiem jak mogłeś pomyśleć inaczej.

Rowan mierzy mnie spojrzeniem, bardzo długo i uważnie, jakby chciał sprawdzić, czy jestem na sto procent pewien, czy nie zgadzam się pod przymusem, kierowany wyrzutami sumienia.

- To mnie sobie weź - zgadza się ostatecznie, z ogromną ulgą w uśmiechu. - Weź mnie sobie i kochaj mnie. Kochaj się ze mną.

Kochaj się ze mną.

Gdyby ktoś jeszcze rok temu powiedział mi, że będę miał kogoś, kto skieruje do mnie podobne słowa, wyśmiałbym go. Gdyby ktoś powiedział mi, że będę zastanawiał się nad seksem, rzuciłbym mu w twarz zarobionymi wcześniejszej nocy pieniędzmi. Gdyby ktoś powiedział mi, że powoli, z ogromną ostrożnością ściągnę sweter z Rowana Connolly'ego, a potem zaniemówię z zachwytu, spytałbym: Kto to Rowan Conolly?

Ja sprzed kilku miesięcy wydaję się obecnemu sobie tak żałosny, tak pusty i smutny. Doskonale pamiętam jednak, jaką wizję miłości miałem w tamtym okresie i nie mogę siebie winić. Nie wiedziałem co to jest, nie miałem pojęcia, jakie to uczucie, kiedy małe dłonie starają się nieporadnie pomóc mi ze ściągnięciem koszulki. Widziałem jedynie klientów, seks, pieniądze i wódkę mojej ciotki. Widziałem tak wiele rzeczy, ale nie jego.

Najpierw sam się rozbieram. Ponieważ Rowan w końcu odrzuca na bok mój t-shirt, dla mnie pozostają jedynie spodnie i skarpetki. Bokserki ściągam, gdy siadam obok niego, bo wydaje mi się to bardziej odpowiednie, niż bieganie nago. Czuję na sobie jego uważne oczy, na pewno się czerwienię, bo kim ja jestem przy nim, jak paskudnie muszę wyglądać przy jego mleczno białej cerze, sylwetce, postawie. Nie mam pojęcia, dlaczego on patrzy na mnie, jakbym był największym cudem.

- Musisz mi pomóc - mówi cicho, trochę zawstydzony. - Dłonie trzęsą mi się tak, że nie poradzę sobie sam z paskiem.

Parskam cichym śmiechem i unoszę swoje, wnętrzem dłoni do niego, by zobaczył, że moja palce drżą jak u staruszka. Dziwne to wszystko, bo przecież robiłem podobne rzeczy dziesiątki razy. Rozbierałem ludzi w kilka sekund. Teraz z trudem rozpinam jego spodnie, powoli je z niego zsuwam, odrzucam ubranie na podłogę. Stuk. Prosta, srebrna klamra paska uderza o podłogę, wydając podobny dźwięk jak moje serce, obijające się w tym momencie o żebra.

Kiedy obydwoje jesteśmy już zupełnie nadzy, przytulam go, starając się ignorować to, jak bardzo podniecony jestem. Oplata mnie ramionami i pozwala mi ułożyć się w odpowiedni sposób, tak, bym widział jego twarz i mógł go pocałować. Chłopak szybko odwzajemnia pieszczotę, czuję jednak, że cały drży. Gładzę go po plecach, zataczam małe kółka, schodzę niżej, na wysokość krzyży. Rowan wydaje z siebie ciche westchnięcie i otwiera oczy.

- Jak bardzo to będzie bolało? - pyta i choć ma pełne prawo być zaniepokojony, w tych słowach nie ma strachu. Zupełnie jakby potrzebował danych do statystyki. - Czy zawsze...

- Nie, kochanie - przerywam mu szybko. - Nie zawsze. Nigdy bym na to nie pozwolił. Będzie dobrze, nie zrobię nic wbrew tobie, tak?

Kiwa głową, więc przysuwam go bliżej siebie i usadzam tak, by opierał czoło o moje ramię. Ostrożnie rozchylam jego nogi i Rowan, jakby przygotowany na taką ewentualność, posłusznie mnie nimi obejmuje. Jak najdyskretniej, by nie zauważył czegoś tak prymitywnego jak nawilżanie dłoni, sięgam po oliwkę stojącą na szafce nocnej. Dostałem ją od Jules już jakiś czas temu, kiedy moje ręce przesuszone ręce zaczęły krwawić przy najmniejszych ruchach. Zabawne jak prezenty dla jej nienarodzonego dziecka mogą się przydać w najmniej spodziewanych okolicznościach. Powoli rozsmarowuję płyn na palcach.

Rowan już po raz drugi chowa twarz w zagłębieniu w mojej szyi i syczy cicho, kiedy, przenoszę jedną z dłoni na jego członka. Poruszam nią w górę i w dół, aż w końcu czuję delikatne ugryzienie w okolicach obojczyka. Zaciskam dłoń nieco mocniej i spomiędzy zaciśniętych na mojej skórze ust wydostaje się stłumiony jęk.

Jeśli zaraz nie uspokoję oddechu, to wszystko skończy się zdecydowanie za szybko.

Przykładam czoło do jego czoła i zmuszam go, by uniósł twarz. Wpija się w moje usta niemal natychmiast, kładzie dłonie na moich policzkach, gładzi je kciukami, rośnie w górę jak roślinka do słońca. Rozplatam jego warkocz. Zaczyna docierać do mnie, że naprawdę zamierzam zrobić dla niego wszystko, co przez te wszystkie lata nigdy nie zostało zrobione dobrze dla mnie i ostrożnie przesuwam drugą, wolną wciąż dłoń pomiędzy jego pośladki.

Wtedy się spina. Oczywiście, że się spina. Nie mógł przecież zapomnieć. Już otwieram usta, by coś powiedzieć, by go uspokoić, by obiecać, że gdy tylko powie słowo, natychmiast się wycofam. Ale on mnie uprzedza.

- Nie bój się, robiłem to sam - zapewnia mnie cicho, tak cicho, że przez swój przyspieszony oddech niemal go nie słyszę.

Zamieram na chwilę, bo nie wiem, czy powinienem się martwić, czy cieszyć. Jeśli pokonał traumę na tyle, by dotknąć się choćby samemu, powinienem być z niego cholernie dumny, ale jeśli zmusił się do tego, by było prościej teraz? Jak długo to planował? Miliardy myśli wypełniają mi głowę, ale Rowan jak zwykle potrafi w nich czytać.

- Nieważne jak niemęsko wyglądam, jestem chłopcem - mówi mi, cały czerwony na twarzy. Przysięgam, że w takim zestawieniu kolorystycznym jeszcze go nie widziałem. Biel pościeli i czerwień policzków robią piorunujące wrażenie. - Nie zawsze czytam Szekspira w wolnym czasie.

Parskam  śmiechem, bo to najbardziej szczera i prostolinijna rzecz, jaką kiedykolwiek powiedział. Wtedy czerwień na jego policzkach zamienia się w bordo i ogarnia mnie poczucie winy.

- Nie masz pojęcia, jak mało czytuję Szekspira - cmokam go w czoło. - Dużo częściej myślę o tobie.

Nie odpowiada, ale ciche westchnienie oznacza, że uważa mnie za idiotę, czyli wszystko jest w jak najlepszym porządku i mogę uznać tą małą wymianę zdań za zakończoną.  Zgodnie z jego prośbą, przestaję się bać. Powoli wsuwam w niego palec, a kiedy Rowan się do niego przyzwyczaja, następny.

Chłopak zaczyna oddychać nieco ciężej, kładę go więc na plecach. Jego ciało rozciąga się przede mną jak idealny, pięknie wyrzeźbiony kawałek marmuru. Niebieskie żyły plączą się pod napiętą, niemal przezroczystą skórą, prowadzą moje usta po każdym centymetrze. Jego klatka piersiowa unosi się i opada, a ja mam wrażenie, że moje serce podąża jej śladem. W górę i w dół. W górę i w dół.

Ten chłopak doprowadzi mnie do szaleństwa.

- Nie mam prezerwatyw - mówię, starając się, by nie zabrzmiało to zbyt dziwacznie. - Nie potrzebowałem ich, więc...

- Jestem zdrowy - przerywa mi i w tym momencie przekręcam dłoń, by sięgnąć nieco głębiej.

Chłopak gwałtownie łapie powietrze i unosi dłoń do ust, zagryza w okolicach nadgarstka. Powtarzam ruch i tym razem nie powstrzymuje głosu. Znalazłem.

- Tego byłem pewien - staram się brzmieć tak łagodnie jak mogę. - Chodzi o...

- O ciebie? - kończy za mnie, marszcząc nieco brwi. - Niczego nie jestem bardziej pewien, niż tego, że z tobą wszystko w porządku.

- Rowan...

- Tamtego ciebie już nie ma, podczas procesów był robione badania - znów wchodzi mi w słowo. - Nie jesteś już dziwką, Jessie. Teraz jesteś mój.

Wsadzam w niego trzeci palec i jego ciało wygina się w łuk. Nie radzę sobie z tak naturalnym, niemal niewinnym zachowaniem. Reaguje, oczywiście, ale nie ma w tym wprawy, nie ma praktyki, wciąż stara się powstrzymać swój głos, jakby mógł mnie przestraszyć. Głupiutko zasłania twarz dłońmi, uśmiecham się więc i puszczam jego penisa, by przenieść na niego jego dłoń.

Jest tak zawstydzony, że mógłbym się rozpłakać.

Moje kochanie.

Kiedy przychodzi na to czas, układam się pomiędzy jego nogami i przyciągam go bliżej siebie. On też wie, co teraz nastąpi, bo unosi do mnie ramiona. Pochylam się, by mógł objąć mnie za szyję i nakierowuję swojego członka na jego wejście. Dla pewności pokrywam go oliwką i łączę nasze usta. Może obawiam się, że krzyknie.

Nie krzyczy jednak. Wbija we mnie paznokcie, jeszcze nim przesuwam się choćby o centymetr. Mocno, na pewno zostaną ślady. Powoli przesuwam biodra do przodu, a on otwiera się przede mną, jakby jego ciało nigdy nie zostało skrzywdzone, jakby był stworzony dla mnie. Jestem w takim amoku, że sam nie zauważam, kiedy wchodzę w niego do końca.

Rozkosz sprawia, że ręce, na których się opieram, zaczynają drżeć. Nie jestem w stanie otworzyć oczu, pewien, że kiedy to zrobię i na niego spojrzę, natychmiast dojdę. Nie mogę się jednak powstrzymać, kiedy Rowan w końcu odzyskuje głos, wydaje z siebie urywany, zdesperowany jęk.

Nie muszę pytać, czy mogę się ruszyć, bo wiem, że mogę. Wiem, że mogę, bo rozumiem jego ciało. Nie jest teraz w stanie mówić i tak by mi nie odpowiedział, gdybym spytał. Pierwsze pchnięcie. Zaciskam zęby. On nie. W końcu przestaje powstrzymywać głos, a może po prostu już nie potrafi. Kolejne. I kolejne. Coraz głębiej, mocniej, z jego strony głośniej.

Włosy Rowana plączą się przy mojej twarzy, kiedy nachylam się, by złożyć mokry pocałunek na jego szyi. Mnóstwo mokrych pocałunków. Zagryźć, polizać, possać tą skórę, tą piękną, cudowną powierzchnię, która tak chętnie poddaje się moim działaniom, czerwieniejąc. Rowan jest wszędzie, dookoła mnie, pode mną, jego paznokcie wbite w moje plecy, usta muskające ucho. Nie ma pojęcia, jak cudowny jest. Nie ma pojęcia, jak bardzo na niego nie zasługuję i jak bardzo, jak kurewsko pięknie wygląda.

Powoli zaczynam się wycofywać.

- Dojdź we mnie.

Wydaje mi się, że się przesłyszałem.

- Powiedziałem, dojdź we mnie, proszę - powtarza, tym razem z większym naciskiem.

- Skarbie, będziesz brudny, to nie jest dobry pomysł.

Jeszcze kilka sekund i przysięgam, że nie wytrzymam.

- Proszę, on nie może być jedynym, który był we mnie, Jessie, proszę - rozpaczliwa prośba łamie mi serce. - Proszę.

Zaczynam płakać, ale nie może tego widzieć, bo zaciska powieki. Wymyka mi się tylko kilka łez, ale przysięgam, są to najbardziej słone, bolesne łzy świata.

Dochodzę w nim, z ustami na jego wargach i dłońmi w jego włosach. Wiem, jak to jest czuć rozlewające się w środku ciepło, wiem, dlaczego Rowan zaciska na mnie wszystkie swoje mięśnie, dlaczego jęczy i niemal szlocha. Wiem, gdzie powinienem trafić, więc trafiam kilkukrotnie. Raz po razie. A potem ostatni. Moje imię wypełnia ciszę, powtórzone gorączkowo tak wiele razy, że tracę rachubę po dziesiątym.

Chłopak na chwilę zupełnie odpływa. Wiotczeje w moich ramionach, tylko po to, by, kiedy z niego wyszedłem, wymusić na mnie ostatni, brudny pocałunek. Gdzie on się tego nauczył? Ja go nauczyłem? Oczywiście, że ja go tego nauczyłem. Co ja zrobiłem?

Kiedy potem czyszczę go wilgotnymi chusteczkami, myślę nad wszystkim. Myślę o tym, kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy, o tym, że wszystko było jeszcze wtedy w porządku. O tym, jak zorientowałem się, że jest ze mną w klasie. Jak mogłem nie zauważyć takiego cudu tuż obok? Myślę o godzinach spędzonych na jego poddaszu, o jego siostrze, o koniach i psie, o jego wujkach i rodzicach, o Joshu. Myślę o wszystkim, co ukształtowało go takiego, jakiego mam go dzisiaj obok siebie i nie mogę być jednocześnie bardziej wściekły i wdzięczny światu. Nie zasłużył na nic ze zła jakie go spotkało, ale jest. Piękny, pewny siebie, dumny i mój.

Czasami po prostu bycie jest czymś więcej niż napisanie tysięcy wierszy.

Nie mówię mu tego, oczywiście. Przecież wie.

- Kocham cię tak bardzo, że czasami mnie to boli - mówi jedynie, odwracając wzrok i nie odpowiadam, bo to też wie. - Nienawidzę siebie za kochanie takiego... Ciebie.

Śmieję się i dokuczam mu tak długo, aż w końcu jego oddech się uspokaja, a on sam zasypia. Z takim mną obok.

Dociera do mnie, że nie wiem, na ile przyjechał, ale postanawiam się tym nie przejmować. Nie teraz. Układam go w pościeli i gładzę jego włosy tak długo, aż nie wygląda jak ktoś, kto właśnie uprawiał seks. Rumieniec powoli zaczyna schodzić z jego policzków, a moje plecy pieką od zadrapań. Malinki na jego szyi powoli zmieniają kolor.

Jest absolutnie fenomenalny.

Siedzę, wpatrując się w niego przez dobre dwie godziny, aż w końcu Jules wraca do domu. Nie mam siły na ubieranie się, więc czekam cierpliwie, aż stanie w drzwiach mojego pokoju i kiedy w końcu to się dzieje, nie jest ani odrobinę zaskoczona tym, co widzi. Jedynie kiedy zauważa otwartą oliwkę, odrobinę zielenieje. Kiedy jednak spogląda na Rowana, zupełnie mięknie. Widzę to w jej postawie. Na twarzy.

- Boże, jaki on jest piękny - wyrywa jej się i jest to najszczerszy komplement, jaki wypowiedziała w całym swoim życiu, jestem tego całkiem pewien. - Czemu tak siedzisz? Nie masz nic do roboty?

- Co mam mieć do roboty?

Wywraca teatralnie oczami.

- Na biurku masz bilety lotnicze - oświadcza i głos odrobinkę ją zawodzi, podczas gdy moje brwi wędrują na niewiarygodną wręcz wysokość. - Myślałem, że widziałeś. Wszystkiego najlepszego.

Nim zrywam się, by ją objąć, zadaję jeszcze jedno pytanie:

- Na ile?

Jules kręci głową, jakby nie była w stanie odpowiedzieć. Przygryza wargi, ociera oczy, mamrocze głupia ciąża,  a potem żeby tylko nie miało autyzmu. Potem zwraca się do mnie, z rozmazaną maskarą i wilgotnym nosem. Nos zwalam na listopad. Maskarę na to, że mnie kocha.

- Na zawsze. Wracasz do domu, Jess. Przecież on przyleciał po ciebie.

* * *

elo elo dobry wieczór

kochani, króciutko. Nie pisałam, bo nie miałam kiedy, liceum to gówno, życie jest straszne, a pogoda brzydka i czasami ważniejsze rzeczy mnie zajmowały niż wattpad. dziękuję wszystkim przemiłym ludziom którzy do mnie pisali i pytali co ze mną, dziękuję tym, którzy pisali, żeby po prostu się wygadać. Poodpisuję, przepraszam, że dopiero teraz, ale musiałam ogarnąć sama siebie zanim odezwę się do ludzi

i przepraszam za ten rozdział serio, mam nadzieję, że u was wszystko okej

kocham, dobranoc xx

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro