Rozdział 13

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Lukas pojawia się mniej więcej godzinę po tym, jak Rowan rozpływa się we mgle. 

Kiedy przychodzi, jestem już przemarznięty, nie potrafię jednak ruszyć się ze schodków. Zastanawiam się, czy moja obecność powstrzymuje Rowana przed powrotem i nieco bawi mnie wizja siebie pilnującego drzwi, ale cóż. Pewnie tak to wygląda. 

Śnieg wciąż prószy, dlatego gdy Luke stawia pierwsze kroki na wernadzie, puch pod jego butami skrzypi cichutko, zwracając moją uwagę. Unoszę głowę i napotykam jego oczy, przestraszone, trochę podobne do tych Rowana. Domyślam się, że muszę wyglądać naprawdę kiepsko, jeśli nawet dorosły mężczyzna boi się do mnie podejść i silę się na nieco pogodniejszy wyraz twarzy. Wychodzi krzywy grymas, ale nie mam siły się tym przejmować. Czuję,  jakbym właśnie przebiegł maraton. 

- Oj, młody, nie rób takiej miny - prosi, zrzucając nogą śnieg na niższy schodek. Siada obok mnie i wdycha. - Spieprzyliśmy. 

Milczę. 

Nie wiem co właściwie mógłbym mu powiedzieć, bo trafił w punkt. Nic innego nie można powiedzieć o tym, co właśnie się stało. Spieprzyli, to prawda, ja też spieprzyłem. Spieprzyłem, bo dałem się poznać zbyt dobrze, bo otworzyłem się przed kimś, przed kim nie powinienem się otwierać i w efekcie pierwszy lepszy zarył tępym nożem prosto w moje serce. Telefon ciąży mi w kieszeni, bardzo chcę zadzwonić do Setha, ale wiem, że gdybym spróbował, zalałbym się łzami, więc tego nie robię. Nawet jeśli wiem, że by pomogło. 

- Jessie, on nie zawsze był taki - zaczyna Lukas, pociągając nosem. Jest lekko zachrypnięty. - Jego ojciec nie zawsze był taki, ale po drodze coś nie wyszło i po prostu... Zmienili się, oboje. Może to wina sytuacji z Thetis, może tej z Rowanem... To nie takie proste. 

Znów nic nie mówię. To nie tak, że wymyśliłem sobie, że będę go ignorować i uparcie się tego trzymam, po prostu trudno mi otworzyć usta i wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk. Jestem dziwnie otępiały, wpatruję się w przestrzeń  i słucham tego, co mówi do mnie Lukas, nawet jeśli jemu wydaje się inaczej. Nie chcę sprawiać mu przykrości, bo jako jedyny wydaje się w ogóle przejmować Rowanem, ale nie chcę też zbyt się z nim zaprzyjaźniać. 

Lukas jest taki, jaki ja byłem jeszcze trzy lata temu. Zazdroszczę mu uśmiechu, zazdroszczę mu spontaniczności i szczerości, łatwości w wyrażaniu uczuć. Jest ode mnie starszy i jednocześnie młodszy. Pewnie w innej rzeczywistości bylibyśmy przyjaciółmi. 

- Opowiem ci, nawet jeśli nie chcesz wiedzieć - oświadcza po chwili ciszy Luke i przełyka ślinę. - Bo to ważne, żebyś zrozumiał. 

Wzruszam ramionami. Jedyną ważną dla mnie rzeczą w tym momencie jest powrót do domu. 

- Kiedy żyła Thetis, Rowan był ulubionym dzieckiem Henry'ego. Nie wiadomo dlaczego, kiedy bliźnięta były małe, prawie nie bywał w domu - zaczyna Luke. - Pracował całe tygodnie, wyjeżdżał na delegacje i wydaje mi się, że traktował Rowana jako swojego małego księcia - wzdycha i również spogląda w dal. - Swoje idealne maleństwo. Piękne, utalentowane, zdrowe

Wywracam oczami, bo wiem, jak to wszystko potoczy się dalej. Idealny Rowan okaże się być gejem, okaże się być kimś, kogo jego ojciec nienawidził i skończy się sielanka. Słyszałem podobne rzeczy setki razy, towarzystwo w jakim się obracałem temu sprzyjało i nie było to nic szczególnego. Przechodziła przez to większość homoseksualistów których znam. Trzeba było po prostu wycierpieć swoje. Spoglądam na swoje paznokcie, bo wydają mi się ciekawsze i mniej irytujące od dramatycznej historii życia Rowana. W tym momencie dupek mógłby dla mnie po prostu nie istnieć. 

- Kiedy go nie było przegapił wiele rzeczy - kontynuuje Luke, nieco ciszej niż wcześniej. - Rowan jest... Był inny. 

Prycham. Gej nazywający drugiego geja "innym" jest czymś rzadkim, ale w tej rodzinie już nic mnie nie zdziwi. Nie zdziwiłbym się nawet, gdyby Jeremy okazał się gwiazdą rocka, a Sitha jego zaginioną córką. Nawet jeśli różnica wieku miedzy nimi jest zbyt mała, wciąż byłbym w stanie w to uwierzyć.

- Rowan był słodki, dziewczęcy - blondyn przygryza wargę i spogląda na swoje stopy. - Słodszy i bardziej dziewczęcy niż jego siostra. Widzieliśmy to, wszyscy to widzieli, ale nikomu to nie przeszkadzało - uśmiecha się delikatnie. - Kochaliśmy go właśnie dlatego, że był sobą. Kiedy Henry zorienował się, że jego syn nie zamierza nosić moro i być prawdziwym mężczyzną, wpadł w szał i...- Luke wzrusza ramionami. Nie dlatego, że go to nie obchodzi, ale dlatego, że brakuje mu słów. - To nie było nic wielkiego. Nic więcej, niż pomalowane paznokcie, czy warkocz, ale...

Ja też nie wiem, co powiedzieć. 

Rowan jest śliczny. Rowan jest słodki i dziewczęcy, dokładnie taki, jakim widzi go Luke, nawet jeśli ja staram się tego nie zauważać. Rowan nie wygląda tak przez przypadek. On chce tak wyglądać. 

Uświadamiam sobie, ile awantur musiało mieć miejsce w jego domu z powodu jego włosów, czy swetrów, wąskich spodni. Teraz trudno mi wyobrazić go sobie ubranego w coś innego, ale przecież kiedy zobaczyłem go za pierwszym razem, byłem zaskoczony. Bransoletki, naszyjniki i pierścionki. Drobiazgi. Sądziłem, że kreuje w ten sposób wizerunek szalonego artysty, ale skala tego, jak bardzo się pomyliłem teraz przytłacza mnie ze zdwojoną siłą. 

- Nie zrozum mnie źle, nie jest transwestytą - naprostowuje szybko Luke. - Oczywiście, gdyby nim był, nic by to nie zmieniło. Nie sądzę jednak, by był tego choć bliski. On nie próbował wyglądać jak kobieta, nie pociągało go to, po prostu... Nie wiem jak to wytłumaczyć. Kochał kwiaty, był delikatny, wrażliwy, lubił chłopców. Henry chciał syna, który w wolnych chwilach przesiaduje na siłowni, gra w szkolnej drużynie, tryska testosteronem - Lukas krzywi się i spogląda na mnie. - Rowan nie jest takim synem. 

Odchrząkuję, bo milczenie w tym momencie byłoby bardziej niż nieodpowiednie. 

- Josh jest takim synem - zauważam ochryple. - Dokładnie takim. 

Mężczyzna parska smutnym śmiechem. 

- Kolejna tragedia tej rodziny - mówi. - Henry nigdy nie chciał pokochać Josha tak bardzo jak Rowana. 

Kręcę głową z niedowierzaniem. 

- Przecież to tylko ubrania. Paznokcie. Dlaczego znienawidził syna za pomalowane paznokcie? - marszczę brwi i spoglądam na Luka błagalnie. Tak bardzo chciałbym, żeby potrafił mi to wytłumaczyć. - Jestem pewien, że wyglądał pięknie. 

Lukas przytakuje i pociera dłonią o dłoń. Strzepuje śnieg z włosów i pociąga nosem. Pewnie powinienem zaproponować wejście do środka, ale nie mam siły wstawać. Nie chcę tam wracać, nie chcę mierzyć się z pełnymi pogardy spojrzeniami, nie chcę się pakować. Nie jestem w stanie się ruszyć, choć bardzo chciałbym się stąd wydostać. Chciałbym uciec. Jestem pewien, że kiedy tylko przekroczę próg, pan Connolly każe mi iść po swoje rzeczy na górę i zamówi taksówkę. Gdybym był na jego miejscu, zrobiłbym właśnie to. 

Obiecałem Rowanowi, że tu z nim przyjadę, obiecałem, że spędzę ten tydzień z nim, że skończymy ten obraz. Obiecałem mu to wszystko, ale czy to ma jakiekolwiek znaczenie? 

Jestem w końcu tylko głupią kurwą. 

- Zależy ci na nim? - pyta Luke, niby to niewinnie, ale czuję, że oczekuje szczerej odpowiedzi. 

Nie wiem dlaczego w ogóle o to pyta, bo po moim dzisiejszym wystąpieniu jest to raczej oczywiste. Widzą to wszyscy oprócz Rowana i może lepiej, by tak pozostało. Może lepiej, by nikt go nie uświadamiał. Jednocześnie udawanie, że jest inaczej nie ma najmniejszego sensu. Wzruszsam ramionami. Nie chcę się do tego przyznawać tak bezpośrednio, to byłaby porażka.  

- Nie przejmuj się - Luke kładzie dłoń na moich plecach, ale spoglądam na niego w ten sposób, że natychmiast ją zdejmuje. - Upośledzenie mózgowe jest u nich rodzinne. Zanim Jeremy poszedł ze mną na kawę, minęło kilka miesięcy - wzdycha ciężko. 

- Tak? - prycham. - Wyzywał cię od kurew? Dziwek? Jeśli tak, to może faktycznie genetyka. 

Lukas przez chwilę wpatruje się we mnie zaskoczony, jakby trawiąc moje słowa. Wydaje się, że nie dowierza, że jego chrześniak mógł użyć takich słów. Jego mały książę, ktoś, kogo pamiętał z dzieciństwa jako słodkiego malucha. Dociera do mnie, że jeśli reszta rodziny patrzy na niego w podobny sposób, jeśli wszyscy porównują to, co było kiedyś, a to, co jest teraz... Biedny chłopak. 

- Nie - mówi po zastanowieniu Luke, przeciągając ostatnią głoskę. - W ogóle się nie odzywał. 

Uśmiecham się, bo docieniam to, że próbuje poprawić mi humor, ale nie mówię nic więcej. Widzę, że jest mu mnie żal, a nienawidzę, kiedy ktoś patrzy na mnie w ten sposób. Mężczyzna natychmiast to zauważa i wstaje, po czym wyciąga dłoń w moją stronę, by postawić mnie na nogi. Chciałbym być silny i niezależny, ale schody są oblodzone, a ja wolałbym z nich nie spaść, więc pozwalam sobie pomóc. 

Wchodzimy do środka i przygotowuję się na ostre słowa. Zamiast tego niemal wpadam na Polly, która patrzy na mnie, załamuje ręce i mówi coś w stylu: Bardzo mi przykro, kochanie. Kiwam głową, zaskoczony taką rekacją, bo mam wrażenie, że to nie do mnie powinny być skierowane te słowa, że to nie nade mną powinni się litować w takiej sytuacji. Omijam ją, mamrocząc coś o pójściu do toalety, ale gdy opuszczam wiatrołap wpadam prosto w ramiona Sithy. 

- Przepraszam, przepraszam - szepcze mi prosto do ucha, mocniej mnie do siebie przyciągając. - Powinnam cię ostrzec. Powinnam za nim wyjść, nie powinnam cię puszczać, on bywa trudny i... 

Odsuwam się od niej i spoglądam podejrzliwie. Brązowe, wielkie oczy patrzą na mnie ze smutkiem, ale nie mam ochoty się tym przejmować. Nie znam tej dziewczyny, nie chcę jej poznawać. W jakiś głupi sposób boli mnie to, że Rowan zawsze był bardziej jej, niż mój będzie kiedykolwiek. Zdaję sobie sprawę, że nie mam prawa być na nią o to zły, ale mimo wszystko jestem. 

Zły na cały świat i przeraźliwie smutny. 

Wdrapuję się po schodach, mając nadzieję, że nie wpadnę na pana Connolly'ego i nie wpadam. Nie wpadam nawet na Josha. Wydaje się, jakby wszyscy nagle postanowili zniknąć, zejść mi z drogi, pozwolić umrzeć w samotności. 

* * * 

- Jessie, Jessie, Jessie, uspokój się - prosi mnie Seth, chyba już po raz piąty. 

Przyciskam telefon do ucha i staram się głębiej oddychać, jednak z mojego gardła wyrywa się tylko żałosny szloch. 

Zapomniałem już, jak to jest płakać. Nie płakałem od dobrych kilku miesięcy, nie płakałem kiedy umarł James, nie płakałem w święta, kiedy Jules nawet nie zadzwoniła. Dlatego teraz, kiedy jestem potwornie rozbity, kompletnie nieprzytomny, uświadamiam sobie, że to wszystko wina Rowana i to wcale nie pomaga. Przynajmniej Seth nie stracił do mnie jeszcze cierpliwości. 

- Jestem idiotą - mówię i jestem pod wrażeniem, że głos mi sie nie załamuje. - Cholernym idiotą. 

Seth wybucha śmiechem po drugiej stronie słuchawki. 

- Nie jesteś idiotą, zakochałeś się - powtarza znów i dochodzę do wniosku, że nasza konwersacja to zamknięte koło. - Groźne, ale uleczalne. Nie zachowuj się jakby to był koniec świata, jak wrócisz, wezmę cię na lody, dobra? 

Zgadzam się i pociągam nosem. Nie powiedziałem mu o esemesach i nie mam zamiaru tego robić. Na odległość w niczym mi nie pomoże, a tylko by się denerwował. Znam go. Wystarczy, że ja jestem przestraszony. 

- Musisz przestać płakać - informuje mnie Seth. 

- Próbuję, ale to nie jest takie proste. Oni wszyscy są nienormalni - mruczę cicho, ocierając oczy. - Banda psychopatów. Musisz poznać ojca Rowana. Chciałbym już wrócić do domu - wzdycham. 

W pokoju jest już prawie ciemno. Kiedy przyszedłem na poddasze rzuciłem się na łóżko i natychmiast zasnąłem. Nie mam pojęcia jakim cudem, nie wiem dlaczego byłem tak zmęczony o tej godzinie, ale obudziłem się po szesnastej. Potem przepłakałem jakieś dwie godziny, zanim w ogóle pomyślałem o zadzwonieniu do Setha. Brzmi to głupio, ale obudziłem się ze łzami w oczach i potem trudno już było mi się opanować. 

- To wróć - proponuje, choć oboje wiemy, że to niemożliwe. - Tęsknimy.

Uśmiecham się, choć nie może tego zobaczyć, bo jest jedynym, który za mną tęskni i hej, kim ja jestem, by zasługiwać na jego przyjaźń. 

- Mówię ci, jestem cały zasmarkany - parskam. - Ale jeszcze tylko pięć dni? Niecałe. Przeżyję, a jak nie przeżyję, to zgniję na tej wsi i moje zwłoki zjedzą konie. Już próbowały - powoli doprowadzam się do porządku, przeczesując włosy ręką i siadam na łóżku. 

Spoglądam na zegar, jest już dobrze po osiemnastej. Zastanawiam się, kiedy wróci Rowan i to nie tak, że się o niego martwię. Po prostu wolałbym, żeby nie oglądał mnie w takim stanie. Jeszcze odkryłby, że kurwy mają jednak jakieś uczucia i zatrzęsłoby to jego światopoglądem. 

- Konie próbowały zjeść twoje zwłoki? - upewnia się Seth ze śmiechem. 

- Nie zwłoki, ale tak, jeden próbował - potwierdzam, wzruszam ramionami. - Pomyśl co będzie, kiedy będę martwy i nieruchomy. Teraz mogłem się przynajmniej bronić. 

Nie żebym próbował. Wolę nie wspominać o swoim głupim zachowaniu, którego sam nie potrafię zrozumieć, bo wiem, że i on nie dałby rady. 

- Muszę kończyć, dobrze? - pyta Seth. - Mam do zrobienia kilka rzeczy do szkoły. Żebyś mógł spisać jak wrócisz - gdybym mógł, pokazałbym mu język. - Czekam na ciebie, Jess. 

Żegnam się z nim szybko, nie chcąc ponownie się rozkleić i w tym samym momencie klamka w drzwiach opada w dół i w drzwiach staje Rowan. Rozłączam się i opuszczam telefon, choć pewnie logiczniejszym byłoby udawać, że wciąż rozmawiam. Może dałby mi spokój. Przynajmniej na kilka minut. 

Przyglądam mu się dokładniej i staram się wyglądać, jakbym przed chwilą nie wypłakiwał sobie przez niego oczu. 

Chłopak jest przemoczony do suchej nitki i czuję odrobinę ponurej satysfakcji. Woda spływa z jego włosów, które zawsze starannie uczesane, teraz są splątane, tworząc jeden wielki bałagan. Obejmuje się ramionami, naciągając rękawy przemokniętego swetra na dłonie, spogląda na mnie jakby nie był pewien, czy przypadkiem się na niego nie rzucę. Nie zrobię tego. Nie mam pieprzonej ochoty. 

Obserwuję go w milczeniu, kiedy przecina pokój i podchodzi do okna. Po drodze zapala lampkę, która rzuca ciepłe światło i zasuwa rolety. Uświadamiam sobie, że przespałem niemal cały dzień. I wciąż jestem potwornie zmęczony. 

Rowan jak gdyby nigdy nic otwiera drzwi szafy i ściąga z siebie wilgotne ubrania. Rzuca je na oparcie krzesła i staje do mnie tyłem, tak, że mogę bezkarnie podziwiać jego sylwetkę, jego małe, szczupłe piękne ciało. Jest tak idealne, że sprawia mi to niemal fizyczny ból, ale nie potrafię odwrócić wzroku. Patrzę, jak rozczesuje włosy, jak wkłada za duży na siebie ciemnopomarańczowy sweter i czarne, obcisłe materiałowe spodnie. 

Odwraca się w moją stronę i przez chwilę wydaje mi się, że chce coś powiedzieć, ale nie daje rady. Kicha. A potem znowu. 

- Udław się - mówię życzliwie, siląc się na uśmiech. 

- Jeszcze nie dzisiaj, dziękuję bardzo - odpowiada, krzywiąc się i pociera ręce, by się rozgrzać. - Dawno wróciłeś? Pada śnieg - informuje mnie i parskam śmiechem, bo te jego próby zaczęcia rozmowy są co najmniej żenujące. 

- Chcesz rozmawiać o pogodzie? - upewniam się i brzmię dokładnie tak kpiaco, jak chciałem brzmieć, nawet jeśłi mam świadomość, że moje przekrwione oczy trudno przegapić. 

Nie obchodzi mnie, czy domyśli się, że płakałem, czy nie. Ważne, że nie płaczę teraz. Odsuwam się do tyłu, kiedy podchodzi bliżej, ale okazuje się, że chce przysiąść na łóżku i przed tym nie ma już ratunku. Mogę jedynie odczołgać sie bliżej ściany i włączyć telefon, udać, że mam coś ważnego do załatwienia. 

- Właściwie to nie - przyznaje Rowan i splata dłonie. - Chciałem porozmawiać o czymś innym. 

- Och, kochany, szkoda, że ja nie mam ochoty - wzdycham swoim tonem rasowej dziwki i trzepotam rzęsami. - Chyba, że mi zapłacisz. Wtedy zrobię wszystko, na co masz ochotę. 

Rowan wydaje z siebie cichy jęk i mruży oczy. Przez chwilę myślę, że coś go boli, ale niemal natychmiast dochodzę do wniosku, że to była po prostu reakcja na moje słowa i posyłam mu uśmiech. 

- Rozchmurz się, to nie będzie dużo - pocieszam go, wciąż zgrywając idiotę. - Zniżki dla znajomych. 

- Przepraszam, dobrze? - wyrzuca w końcu z siebie i przygryza wargę, a ja nie wiem, jak zareagować. To pierwszy raz kiedy przeprasza mnie na poważnie, pierwszy raz kiedy naprawdę żałuje tego, jak się w stosunku do mnie zachował. - Przepraszam, nie chciałem tego powiedzieć. 

Wzruszam ramionami. Wydaje się, że nie dostrzega problemu. 

- Lepiej wiedzieć, co ktoś o tobie myśli, tak sądzę - mówię, nie spoglądając mu w oczy. 

Gdybym spojrzał mu w oczy, natychmiast by mi przeszło, a gdyby mi przeszło, miałbym żal do siebie, że jestem tak słaby. Tak słaby, że nie potrafię być na niego wściekły więcej niż kilka godzin, że mam problem z chowaniem urazy, bo kiedy na mnie patrzy zapominam, że w ogóle coś było nie w porządku. 

- Nie myślę tak - w jego głosie pobrzmiewa desperacja. - Proszę, Jessie. Nie zachowuj się tak. Jestem pewien, że byłeś nazywany gorzej. 

Spoglądam mu w oczy tylko po to, by sprawdzić, czy przypadkiem się ze mną nie droczy, ale nie. Jest zupełnie poważny. I przestraszony. Dopiero teraz zauważył w jakim stanie jest moja twarz, że jest zaczerwieniona, że oczy są przekrwione, cienie pod nimi wyraźniejsze niż wcześniej, a usta popękane. Mógł nie zauważyć wcześniej. Przecież to nie tak, że patrzy na moją twarz. 

- Wiesz co, myślałem, że jesteś taki, bo miałeś ciężkie dzieciństwo - zaczynam i choć nie chcę, podnoszę głos. - Myślałem, że może udajesz, że dzieje się coś, o czym nie mam pojęcia. Tak bardzo chciałem cię usprawiedliwiać, ale nie potrafię - wyrzucam ręce w geście bezsilności. - Nie potrafię cię usprawiedliwać. Nawet kiedy przepraszasz, próbujesz mi wytknąć to kim jestem - głos mi się łamie, ale nie płaczę. Chyba wykorzystałem limit. - Cały czas. 

- Jessie... - próbuje mi przerwać, ale mu nie pozwalam. 

- Sprawiasz, że czuję się przy tobie jak gówno - kontynuuję. - I robisz to specjalnie. 

Chłopak patrzy na mnie z uchylonymi ustami i delikatnie kręci głową. Nie potrafi wydobyć z siebie głosu i bardzo dobrze. Lepiej, żeby nic nie mówił. 

- Masz wszystko - syczę. - Nikt nigdy cię nie uderzył, nikt nigdy cię nie zgwałcił, niczego ci nigdy nie zabrakło. I nie patrz tak na mnie - unoszę dłoń. - Myśl sobie co chcesz. Ojciec cię nie toleruje, matka jest irytująca? Ja nie mam ani ojca ani matki. Sprzedaję się na rogu, bo tylko tak mogę zapłacić czynsz mojej ciotki pijaczki. Moja siostra może i żyje, ale ma mnie głęboko w dupie - mówię coraz szybciej, bo wiem, że jeśli zaczerpnąłbym oddechu, odwaga natychmiast by mnie opuściła. - Chłopak z mojego najbliższego otoczenia nie żyje, dostaję te esemesy, więc jeśli z łaski swojej mógłbyś w końcu przestać mnie poniżać... 

Łapię oddech i na chwilę milknę. 

- Jesteś pieprzonym egoistą, Rowan - kończę już całkiem cicho. 

Patrzy na mnie. Widzę, że nie zdziwiło go to, co powiedziałem, że sam już wytknął to sobie wcześniej, ale jednocześnie wiem, że dręczy go poczucie winy. Wolałbym, żeby po prostu przemilczał tą sytuację, żeby nie przyznawał się do błędu, żeby okazał się kimś bez serca, nawet jeśli wiem, że jest całkowitym tego przeciwieństwem.

 Po prostu zgubił się gdzieś po drodze, a ja zrujnuję siebie, jeśli spróbuję go znaleźć. 

- Wiem - mówi krótko, jego głos jest zachrypnięty, prawdopodobnie dlatego, że cały dzień przesiedział na dworze. - Wiem, przepraszam, masz rację. Dziękuję za to, co zrobiłeś rano, nie wiem, jakbym się zachował, gdybyś... I przepraszam. Naprawdę. 

Odwracam wzrok, bo nie chcę, żeby widział, jak wyglądam. Nie chcę, żeby wiedział, że znowu wygrał. 

Rowan wstaje i przez chwilę grzebie w pudełku z farbami. Wraca na miejsce z jedną, małą tubką. Unoszę brew, nie wiedząc, co chce z nią zrobić, ale on zakłada kosmyk za ucho i zaczyna.

- Znasz Van Gogha, prawda? - upewnia się. 

Wywracam oczami. 

- W porządku - uśmiecha się lekko i odkręca tubkę. - Więc mówi się, że miał w zwyczaju jedzenie żółtej farby. 

- Chcesz mnie nakarmić farbą? - pytam zaskoczony, bo nie mam pojęcia co innego mógłby chcieć zrobić i wcale mi się to nie podoba. 

Nie odpowiada.

- Vincent wierzył, że to sprawia, że jest szczęśliwszy - kontynuuje Rowan, wyciskając odrobinę farbki na palce i rozsmarowując ją na opuszkach. - Ludzie wytykali mu szaleństwo, mówili, że ogłupiał, bo przecież każdy wie, że to toksyczne - chłopak mówi tak, jakby wspominał kogoś, kogo dobrze zna. - I nieskuteczne. Farba w końcu nie ma prawda uczynić cię szczęśliwszym. Mięli rację? 

Wzruszam ramionami. Nie wiem do czego zaprowadzi nas ta opowieść, co chce mi udowodnić, ale boję się jej finału, bo przecież nie każda opowieść ma dobry finał. Nie każda na niego zasługuje. 

- Prawdopodobnie - ryzykuję i czekam, aż znów się odezwie. 

Chłopak powoli kiwa głową. 

- A czy dla kogoś, kto jest na tyle zdesperowany, by jeść farbę, żeby poczuć się choć odrobinę szczęśliwym, jest to ważne? - uśmiecha się ciepło i nie mogę nic poradzić na to, że zakochuję się w tym uśmiechu już chyba po raz ósmy. - Czym to się różni od robienia głupich rzeczy, żeby zapomnieć? Żółta farbka, dragi, alkohol, nieważne - potrząsa głową. - Jeśli nawet coś pozornie głupiego czyni cię szczęśliwym, nie jest głupie, dopóki cię nie krzywdzi, a nawet jeśli, to czy nie jest warto? 

Wpatruję się w niego, bo Boże. Niebieskie oczy po raz pierwszy nie są zimne, błyszczą w tym wątłym świetle lampy i mógłbym w nie patrzeć bez końca. Jest piękny, jest tak piękny z tymi dziwnymi słowami na ustach, z tą mleczną skórą, z długimi rzęsami i zadartym nosem, że mógłbym napisać o tym esej i oddać pani z angielskiego. I choć nigdy nie oddałem żadej pracy pisemnej, jestem pewien, że dostałbym najwyższą ocenę. Kiedy się pisze o tak pięknych rzeczach, nie wszystko można tak po prostu popsuć. 

- Wszystko co musisz zrobić - mówi cicho Rowan. - To znaleźć swoją farbkę. Taką, która będzie pasowała odcieniem, gęstością. I wtedy nawet ja nie będe w stanie cię skrzywdzić, mówiąc złe rzeczy - przymyka lekko powieki. - Głupie rzeczy. Świat nie będzie mógł cię dotknąć i będziesz szczęśliwy, nawet ze ścianami swoich organów wewnętrznych w dziwnym kolorze, nawet jeśli tylko przez chwilę. Proszę, spróbuj - jego ton jest niemal błagalny. - Nie mogę na ciebie patrzeć, kiedy jesteś tak smutny jak teraz. Nie chcę. 

Widzę, słyszę, czuję, że mówi szczerze, że chce mojego dobra, może nawet szczęścia, że żałuje tego, co powiedział, ale nie wiem, jak mógłbym się teraz odezwać bez wybuchania płaczem lub wyznawania mu miłości. 

Chciałbym mu powiedzieć, że jest moją pieprzoną słabością, moją małą, żółtą farbką o bardzo dziwnym, trudnym do sklasyfikowania odcieniu, trudną do zrozumienia i użycia, ale wiem, że nie powinienem. Pokazywnie słabości nie jest dobrym pomysłem, szczególnie jeśli słabością jest miłość i uśmiecham się do swoich myśli, bo to jest tak słodkie i bolesne jednocześnie, że nie mogę się powstrzymać. 

- Co z twoją farbką? - pytam cicho, starając się odbić piłeczkę, skierować temat w jego stronę. 

Rowan smutnieje. 

- Ludzie lubią wyrywać mi moje farbki - wyjaśnia oględnie. - Bywa, że same znikają z mojej palety, ale zawsze mają najpiękniejsze odcienie i zawsze kiedy znikną, myślę sobie, że hej, było warto - spuszcza wzrok na swoje ubrudzone ręce i wyraźnie się zamyśla. - Było warto - powtarza i unosi dłoń do mojej twarzy. 

Z początku nie rozumiem co chce zrobić i instynktownie zamykam oczy, ale zaraz potem czuję delikatną wilgoć pod dolną powieką i rozumiem, że stara się zamalować fiolet pod moimi oczami żółcią. Czuję na swoim policzku jego drobne palce, delikatne pociągnięcia, kolejne smugi farby na skórze, ale nie bronię się w żaden sposób. Może i będę wyglądał śmiesznie, ale wspomnienia po płaczu znikną. Choćby na chwilę. 

Nie chcę mu przerywać, bo nie chcę tracić tego krótkiego kontaktu, tej krótkiej chwili, w której to on jest dla mnie, a nie ja dla niego i modlę się, by ten moment trwał jak najdłużej. Żeby trwał całe godziny. 

- Mógłbym cię teraz namalować - mówi Rowan, kiedy kończy i otwieram oczy. 

Dostrzegam na jego twarzy nutkę podziwu. Zupełnie jakby patrzył na obraz mistrza, jakby podziwiał coś, co jest tego warte. 

- Namaluj - szepczę, kiedy sięga po moje włosy i zakłada mi je za ucho. Jego kciuk zachacza o mój policzek i zatrzymuje się nam nieco zbyt długo. 

Może to popycha mnie do tej decyzji. Może ten nieznośny ból w klatce piersiowej. Nie wiem, nie jestem w stanie stwierdzić, ale zanim Rowanowi udaje się wstać, wyciągam dłoń w jego stronę, znacząco wskazując na tubkę z farbą i podaje mi ją. Odkręcam, nakładam odrobinę na palec wskazujący, zakręcam. Spoglądam na niego. 

- Wiesz, wydaje mi się, że znalazłem swoją farbę - mówię i w moim głosie jest tak dziwna mieszanka goryczy i ponurego rozbawienia, że gdybym był na miejscu Rowana, natychmiast bym uciekł. 

Nie robi tego. 

Bez słowa obserwuje, jak zlizuję z palca tą odrobinę farby i nim zdąży zaprotestować, chwytam go za ramiona, sadzam na łóżku, bliżej siebie. Czuję napięcie, czuję ciężar jego wzroku na sobie, ale nie mam nic przeciwko. Niech patrzy. Ja patrzę na niego tyle, że ten jeden jedyny raz możemy zamienić się rolami. 

Jest lekki, więc bez najmniejszego problemu sadzam go sobie na kolanach i choć wiem, że jeszcze nie rozumie, chcę mu pokazać, więc po prostu przyciągam go do siebie i całuję. Tak po prostu. 

Z początku tylko muskam jego wargi i czekam, aż mnie spoliczkuje, ale nic podobnego się nie dzieje. Jest spięty, jakby w każdej chwili gotowy, by odskoczyć, ale nie odsuwa się i powoli poruszam ustami. 

Trudno mi oddychać, kiedy chłopak mruczy cicho i unosi dłonie do mojej twarzy. Trudno mi oddychać, kiedy oddaje pocałunek, nie jestem sobą, gdy po kilku sekundach otwiera usta i pozwala mi na pogłębienie go. Robi mi się gorąco, duszno. Przez chwilę słychać jedynie nasze przyspieszone oddechy i ciche odgłosy mlaskania. Przesuwam dłonie z ramion na jego biodra i wzdycham w jego usta, bo po raz pierwszy brakuje mi oddechu. Po raz pierwszy całuję kogoś, kogo kocham. 

Gorzki, nieznany, dziwny smak farby powoli znika, zastępuje go smak Rowana, smak którego jeszcze nigdy nie czułem. Rowan smakuje jak herbata, jak jabłko, jak słodko-gorzka mieszanka, do której mógłbym się przyzwyczaić, którą pokochałem od pierwszych sekund. Pachnie drogimi perfumami, świeżym powietrzem i to jest tak dziwne, że zatracam się kompletnie. 

Jestem jak w transie. Chłopak jest w tym wszystkim nieśmiały, subtelny, taki, jakiego znam jedynie z opowieści i nie mogę nic poradzić na to, że ubóstwiam tą jego niepewność. Kocham ten pocałunek, bo nie ma tu zębów, nie ma podtekstów, jest tylko mój smutek, jego niepewność i coś jeszcze. Coś, co bardzo boję się nazwać, choć chyba jest najważniejsze. Wodzi dłońmi po mojej szyi, twarzy, delikatnie, jakby się bał, że się rozsypię, jakby zapomniał, że to on prawdopodobnie po raz pierwszy całuje mężczyznę. Może dlatego czuję, jakby to był mój pierwszy pocałunek.

Rowan oplata swoje nogi dookoła moich bioder, ale nie doszukuję się ukrytego przekazu. Odrywa swoje usta od moich i przygląda mi się z bardzo, bardzo bliska, dysząc delikatnie. Stykamy się nosami. Jest bosy, rozczochrany, jego włosy wciąż są lekko wilgotne, a oczy załzawione. Usta spuchnęte i czerwone i przysięgam, że jedynie resztki samokontroli powstrzymują mnie przed przyciągnięciem go z powrotem do siebie. 

- Ta farbka jest bardzo toksyczna - szepcze cicho, jego głos drży, zupełnie jakby bał się, że tymi słowami popchnie mnie do odrzucenia go. 

Kręcę głową. 

- Co z tego, skoro sprawia, że jestem szczęśliwy? - pytam i najwyraźniej jest to dobra odpowiedź, bo śmieje się, naprawdę się śmieje i kładzie głowę na moim ramieniu. 

Siedzę tak, przytulając kogoś, kogo nigdy bym się nie spodziewał, że będę miał szansę przytulić, w miejscu, w którym nigdy nie spodziewałbym się być i myślę o tym, że jestem kompletnie zakochany w tym małym człowieku, który wczepił się w moje ramię. Odkrywam, że nie jestem już więcej przestraszony. Nie boję się o siebie, bo nawet jeśli zaraz rzuci coś, co mnie zaboli, to było warto. Było warto zaryzykować, choćby dla tego jednego pocałunku. Dla tej małej chwili. 

- Jessie, nie wiem jak ci spojrzeć w oczy - przerywa w końcu milczenie. - Nie wiem co ci powiedzieć, jak cię przeprosić. To cholernie okropne, wiesz?

Uśmiecham się lekko i wciskam nos w jego włosy. 

- Wiem - odpowiadam. - Ale nie sądzę, bym mógł się na ciebie złościć, dupku. 

Unosi głowę i wzdycha.

- A sądzisz może, że mógłbym cię dziś namalować? - jego oczy się śmieją. - Mimo wszystko?

Zgadzam się, bo jak mógłbym mu odmówić i kiedy o to prosi, ściągam koszulkę. Kładę się w dokładnie taki sposób, w jaki sobie życzy i zamykam oczy, kiedy czuję muśnięcie warg na czole. 

- Ruszysz się - ostrzega mnie. - To oberwiesz. Mocniej, niż myślisz, mój drogi. 

Słyszę szelest jego ubrań, kiedy przechodzi przez pokój i siada przy sztaludze. Cichutkie kroki, jeszcze cichsze skrzypnięcie krzesła.

Parskam cicho, a on dodaje, tym razem już delikatniej :

- Trochę mi to zajmie, więc jeśli chcesz, możesz spać. Ja się dzisiaj nie kładę. Będziesz ze mną rozmawiał? 

I rozmawiam z nim, dopóki sam nie odpływam, a moje gardło piecze jak cholera. Zasypiając zdaję sobie sprawę, że jedynym organem, który zabarwił się dzisiaj na żółto jest moje serce i że jeśli ten kolor kiedykolwiek zacznie się zmywać, to nigdy nie zniknie całkiem.

 Może wyblaknąć, może osłabnąć, ale nie zniknie. 

Tragedia, nigdy nie przepadałem za żółtym.

Jestem skazany do końca swojego życia, do końca świata, do końca ludzkości na uczucia do Rowana i najgorsze w tym wszystkim jest to, że naprawdę nie mam nic przeciwko. 

* * * 

Grejt, mam nadzieję, że rozdział wam się podobał, miło mi się go pisało, gadka Rowana o farbkach jest zainspirowana obrazkiem z reddita, ale jedynie zainspirowana, więc nie czuję się jak złodziej

Zostawcie gwiazdki, zostawcie komyyy, mam nadzieję, że macie swoją farbką i macie miłośc do mnie po tym rozdziale

spokojnie, jeszcze nic się nie kończy, opowiadanie trwa, dużo wątków i tak szybko się mnie nie pozbędziecie

Mam nadzieję, że wszystko u was w porządku, dbajcie o siebie, dobrej nocy! 

All the love, 

Call xx

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro