Rozdział 23

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jules wchodzi do pokoju, nie zadając sobie trudu, by zapukać. Nie śpię już od dobrych dwóch godzin, więc po prostu witam ją lekkim skinieniem głowy i odchrząkuję, znacząco spoglądając na skulonego obok Rowana. Mimo, że chłopak śpi, wygląda, jakby nieustannie był zmartwiony. Gula w gardle, z którą mierzę się odkąd otworzyłem dziś oczy, staje się jakby większa. Wolę nie myśleć, jak potworne będzie pożegnanie.

Spoglądam na kalendarz, wciąż milcząc. Pierwszy kwietnia. Żołądek ściska mi się w cichej panice, ale ja nie wydaję z siebie nawet jęknięcia. Nie chcę go budzić, niech śpi i śni, dopóki ma szansę. Czas płynie zdecydowanie za szybko, ale pierwszy kwietnia musiał nadejść. Nadszedł dla mnie, dla niego jeszcze wciąż jest odległy. I dobrze.

Pierwszy dzień czwartego miesiąca.

Przeklęta data nadrukowana na biletach lotniczych.

- Jesse - nawet Jules wydaje się przygnębiona, kiedy w końcu wypowiada moje imię. - Musisz wstać. Mamy jeszcze dużo czasu, ale...

Kiwam głową, więc siostra przerywa. Nie mam pojęcia, czy jest sobie w stanie wyobrazić co teraz czuję, ale nawet jeśli nie, to zachowuje pozory. Zerka na Rowana, który właśnie pociera przedramieniem zaspane oczy i kiedy chłopak zaczyna podnosić się do pozycji siedzącej, szybko znika za drzwiami. Taktyczna opcja, nie patrzeć na smutek w jego oczach. Zazdroszczę jej, że może od tego uciec.

Nie wiem właściwie, co Rowan sądzi o zaistniałej sytuacji, z całej siły starał się unikać tematu. Od pierwszej do ostatniej rozprawy w sprawie gwałtu, poprzez te w których oskarżonym byłem ja, kończąc na tych z pozoru błahych, dotyczących praw do opieki nade mną. Właściwie to zabawne jest to, jak wielkie konsekwencje będą miały te ostatnie. Słowa sędziny są przerażająco żywe, wciąż brzmią w mojej głowie wraz z rozpaczliwym "Nie!" wykrzykniętym przez Rowana.

Miejscem zamieszkania nieletniego Jessego Owensa będzie każde kolejne miejsce zamieszkania jego siostry, Jules Owens.

Nawet jeśli Josh został osądzony jak pełnoletni, nawet jeśli dostał maksymalny wymiar kary, nawet jeśli ja sam zostałem uniewinniony, to jedno krótkie zdanie, wypowiedziane przez siedzącą na podwyższeniu kobietę, zatrzęsło całym naszym wszechświatem.

Wyciągam dłoń i dotykam jego włosów, które przez ostatnie kilka miesięcy niemal wróciły do dawnej długości. Długości sprzed tej strasznej nocy, kiedy Rowan niemal rozsypał mi się w ramionach. Wciąż są nierówne, mniej błyszczące i słabsze niż wcześniej, ale odrosły. Stres odbił się nie tylko na twarzy Rowana, ale i na nich. Na szczęście oczy pozostały identyczne. I właśnie się otwierają.

Chłopak z początku nie pamięta. Spogląda na mnie z ciekawością, zaspany, jakby nie rozumiał dlaczego wstałem wcześniej, sili się nawet na lekki uśmiech.

- Wstałeś, żeby umyć zęby zanim pocałujesz mnie na dzień dobry? - pyta zachrypniętym głosem i ziewa, zakrywając usta. - Widzę postępy.

Potem spogląda mi w oczy i sobie przypomina. Uchyla lekko usta, by wypuścić powietrze i spróbować jeszcze raz. Odkasłuje, przygryza wargę, robi wszystkie te drobne rzeczy, które mają w zwyczaju robić ludzie, kiedy chcą uniknąć powiedzenia czegoś oczywistego, w co bardzo nie chcą wierzyć. Czekam cierpliwie, aż w końcu Rowan się przełamuje.

- Pierwszy kwietnia - mówi powoli, cicho, jakby same te słowa mogły sprawić, że zniknę.

- Pierwszy kwietnia - powtarzam po nim smutno i kiwam głową. - Przykro mi, kochanie. Świat się nie skończył.

Chłopak na chwilę chowa twarz w dłoniach, zapada cisza. Zastanawiam się, co dokładnie myśli, kiedy ponownie opuszcza dłonie i znów na mnie spogląda. Grymas na jego twarzy jest trudny do odczytania i tak bolesny, że serce podchodzi mi do gardła. Nikt nie powinien być w stanie wyglądać na tak skrzywdzonego, szczególnie nie on.

- Szkoda - mruczy Rowan. - Powinien był spłonąć.

Wyciągam do niego ramiona, by go objąć, ale nie pozwala mi na to. Wyplątuje się z pościeli, bez słowa podchodzi do szafy, chwyta ubrania i nie odwracając się, wychodzi. Nie mam pojęcia jak powinienem zareagować, ale rozumiem, że on też nie ma pojęcia co robić. Żaden z nas nie ma.

Powoli wychodzę z łóżka i spoglądam na zegar. Jeszcze dużo czasu. Bardzo dużo czasu. Mimo wszystko nie ociągam się i ubieram w przygotowane wczoraj ubrania. Jedyne, których nie spakowałem do walizki i nie wsadziłem do paczek wysłanych na adres Jules ponad tydzień temu.

Dziwna jest ta świadomość, że niemal wszystkie moje rzeczy są za oceanem. Dziwne jest to powolne wymazywanie się z życia ludzi, którzy otaczali mnie na co dzień. Pożegnalny kieliszek whiskey z ciocią, ostatni papieros z Dannym, cicha kolacja w domu Connollych wczoraj wieczorem. To były tylko małe, nic nie znaczące pożegnania w porównaniu z tymi, które czekają mnie dzisiaj. Razem z tymi drobiazgami i książkami, razem ze słowami pożegnań zniknęła jakaś część mnie. Zostałem nagi, z sercem na wierzchu.

Całkiem już ubrany rozglądam się po pokoju. Niewiele się tu zmieniło, odkąd Rowan po raz pierwszy pozwolił mi u siebie spać. Ten sam zapach, dwa pojedyncze łóżka są wciąż złączone w jedno, światło wschodzącego dopiero słońca tańczy odbite na suficie.

Przez krótką chwilę zastanawiam się, czy kiedy po raz pierwszy raz przestąpiłem próg tego pokoju, miałem choć małe pojęcie co mnie czeka. Czy spodziewałem się, jak mocna, szalona i przerażająco smutna miłość zwiąże mnie i małego malarza. Odkrywam, że nie znam odpowiedzi. Nie jestem pewien, czy chcę ją znać.

Głupi odruch każe mi pościelić łóżko, choć nigdy wcześniej tego nie robiłem. Powstrzymuję się i parskam, sam sobą rozbawiony. Nie muszę zacierać wszelkich śladów po sobie. W końcu nie umieram - będę gdzieś na drugim końcu świata, ale będę. Niech choć rozrzucona pościel o mnie pamięta, niech zachowa mój kształt chwilę dłużej. Niech odrobina mnie zostanie w tej pościeli.

Rozglądam się po pomieszczeniu po raz ostatni, chwytam telefon ładujący się na szafce nocnej i wkładam go do kieszeni. Podnoszę z podłogi swoją szkolną torbę, w której obecnie jest pusto i zarzucam ją sobie na ramię. Zagryzam wargę i idę w kierunku drzwi. Naciskam klamkę, obiecując sobie, że nie odwrócę się więcej i udaje mi się. Wychodzę na korytarz i zatrzaskuję za sobą drzwi.

Od tej pory będzie tylko trudniej.

Schodzę po schodach, patrząc po raz ostatni na obrazy Rowana, na portrety, krajobrazy, na olej i akwarelki. Stopnie kończą się wcześniej niż przypuszczałem, więc niezdarnie ląduję na parterze. Właściwie to dziwne, jak tu cicho.

Connollych i Jules znajduję w kuchni. Siedzą z grobowymi minami nad jajecznicą. Nie ma Josha ani Henry'ego, ale Luke i Jeremy siedzą przy stole, jakby to było jedyne miejsce w jakim powinni się obecnie znajdować. Siadam na wolnym krześle obok Rowana i odchrząkuję. Uśmiecham się, próbując jakoś rozluźnić atmosferę.

- To nasze ostatnie wspólne śniadanie, możecie się uśmiechnąć - informuję ich, wiodąc wzrokiem po każdym z osobna. - Po drugiej stronie oceanu nie będę sprawiał tylu problemów, będzie dużo mniej zabawnie. Korzystajmy z okazji.

Jules parska cicho, jakby chciała pokazać, że jej ten luksusu uwolnienia się ode mnie nie dotyczy, ale jest jedyną, która wydaje z siebie jakikolwiek dźwięk. Wzdycham ciężko i chwytam widelec. Jestem praktycznie pewien, że nie będę w stanie niczego przełknąć, ale chcę przynajmniej sprawiać pozory. Chcę, żeby się uśmiechnęli.

Kiedy sięgam po chleb i przypadkiem wywracam solniczkę, Luke wybucha płaczem. Patrzę na niego, całkiem zszokowany, ale on jedynie kręci głową i przyciska dłonie do ust. Mamrocze ciche przepraszam i wybiega. Jeremy również wstaje, bez słowa idzie za mężem. W kompletnej ciszy słyszę jego uspokajający głos i nieskładne słowa Lukasa, przerywane pociągnięciami nosem.

Wciąż zaskoczony spoglądam na Rowana, by sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku, ale on wpatruje się w przewróconą solniczkę, jakby miał ochotę powtórzyć wyczyn Lukasa. Sięgam pod stołem po jego dłoń i ściskam mocno. Nie odpycha mnie, ale nie spogląda na mnie nawet na moment. Chciałbym usłyszeć jego głos, by zapamiętać dokładnie barwę i ton, ale on kuli się coraz bardziej z każdą sekundą.

Zagryzam wnętrze policzka i powstrzymuję się od krzyku. Za oknem zaczyna padać.

Odkrywam, że jestem zakochany w angielskim deszczu.

Kiedy wszyscy przestają udawać, że mają zamiar cokolwiek jeść, sprzątamy ze stołu i rozchodzimy się po domu. Ciągnie mnie, by poszukać Lukasa i obiecać mu, że znajdę w Stanach najbardziej tęczowy papier toaletowy jaki istnieje i wyślę mu, jako symbol mojej niegasnącej sympatii. Z drugiej strony na kanapie, wciśnięty w oparcie siedzi Rowan.

Chłopak ma na sobie czarny, kaszmirowy golf, którym zawsze uwielbiał się chwalić. Wciska nos w materiał pod brodą, jakby to mogło sprawić, że zniknie i tarmosi Majrę za uszy. Robi to całkiem mechanicznie, wpatrując się w jakiś punkt w podłodze. Dosyć szybko ustalam priorytety.

Pukam we framugę, by zaznaczyć swoją obecność i powoli, starając się robić jak najmniej hałasu, podchodzę bliżej. Przysiadam obok niego i nie wiedząc, co zrobić z rękami, kładę ja na udach, nieporadnie pocierając.

- Rowan - zaczynam, z oczami wbitymi we własne kolana. - Możemy porozmawiać?

Dłoń chłopaka zastyga wplątana w sierść psa. Unosi twarz i spogląda na mnie, jego usta są ściągnięte w cienką kreskę, na policzki wystąpił niezdrowy rumieniec. Wiem, że to zwykle zapowiedź wielkiej awantury, ale wolałbym krzyk od tej ciszy. Nie chcę znikać z jego życia po cichu.

- Możemy - zgadza się w końcu. - Od czego chcesz zacząć?

Wzruszam ramionami.

- Od początku - uśmiecham się i rozluźniam nieco. Teraz, kiedy w końcu się odezwał, możemy przynajmniej wytłumaczyć sobie to, co powinniśmy. Biorę głęboki oddech. - Więc może...

- Nie mam pojęcia jak żyć bez ciebie - Rowan wchodzi mi w słowo i w tych słowach najbardziej przeraża mnie to, że wypowiada je z całkowitą pewnością. Zatyka mnie. - Nie mam pojęcia. Nie wiem, jak sobie poradzę - powtarza jeszcze raz i kręci głową, jakby z niedowierzaniem, że zdobył się na powiedzenie tego głośno.

Spogląda na mnie i pod tym spojrzeniem zasycha mi w gardle. Chłopak jest przestraszony, smutny, ale po raz pierwszy od bardzo dawna widzę w jego oczach zrezygnowanie. Jakby przebiegł niewiarygodny dystans, a potem odkrył, jak daleko jeszcze do domu. Jakby uświadomił sobie, że nie ma wystarczająco siły i po prostu się zatrzymał. Na środku pustkowia.

- Nie będziesz musiał - zapewniam go szybko, kładąc dłoń na jego dłoni. Najdelikatniej jak potrafię gładzę kciukiem jego knykcie, walczę ze sobą, by nie ucałować każdej pojedynczej kostki w tych ukochanych palcach. - Nie umieram. Wyjeżdżam. Będzie nas dzielił tylko ocean. To całkiem niewiele, tylko trochę wody.

Wiem, jak niewiarygodnie muszę brzmieć, bo jestem niewiarygodny nawet dla siebie. Ocean to ogrom. Głębia. Setki, tysiące kilometrów. To fale i cisza. Spokój i sztorm. Będzie nas oddzielało coś, co jest niemal osobnym światem. Staram się jednak nie pokazać, że sam jestem przerażony bardziej niż on i odchrząkuję.

- Jeśli tylko będziesz mnie potrzebował, możesz zadzwonić - ciągnę. - Możesz napisać. Esemesa, wiadomość, list. Jeśli tylko chcesz, możemy pisać listy. Będę do nich wkładał całe piękno jakie znajdę w Ameryce i...

Rowan wybucha cichym śmiechem. Nie jest to całkiem radosny śmiech, jest nasiąknięty nostalgią i tęsknotą, która jeszcze nie ma prawa ranić, a już próbuje. Jest to jednak śmiech, który za każdym razem powoduje spustoszenie w moim sercu. Zmarszczki wokół jego oczu, odrobinę kpiący i cyniczny układ ust. To wszystko odcisnęło się głęboko we mnie już miesiące temu. Musiałbym być niespełna rozumu, by pozwolić tym śladom się zatrzeć.

- Piękno Anglii jest wystarczające, Jess - mówi i wyciąga wolną dłoń, by dotknąć mojej twarzy. - Dlatego wolałbym, żeby wszystko co w niej piękne, zostało. Najlepiej w Londynie, na tej kanapie.

Uśmiecham się, bo Rowan rzadko prawi mi komplementy. To, że zdobył się na to teraz, pokazuje jedynie jak bardzo rozstrojony jest. Chciałbym mieć do siebie żal za to, że wyjeżdżam, że go zostawiam, ale wiem, że zrobiłem wszystko co mogłem. Niemal wyprułem sobie żyły, by Jules zgodziła się na moje zamieszkanie z panią Connolly i Rowanem. Prosiłem i błagałem, ale wyrok sądu przypieczętował wszystko. Od dnia rozprawy Jules nie dyskutowała ze mną na ten temat nawet przez sekundę.

- Dobrze się czujesz? - pytam chłopaka, przekrzywiając lekko głowę. - Co to za komplementy? Jestem zdezorientowany, niepokoisz mnie - mocniej zaciskam palce na jego dłoni.

Rowan parska i wywraca oczami.

- Nie wiem jak to będzie bez ciebie - mówi znów, nieco już spokojniej, intensywnie się we mnie wpatrując.

- Tak samo jak w czasach, kiedy jeszcze mnie nie znałeś - opieram się wygodniej na poduszkach i przymykam oczy. - Ciszej. Nie będziesz musiał martwić się o to, że powiem coś głupiego przy twojej rodzinie. Będziesz miał całe łóżko dla siebie, moje ubrania nie będą walały się po podłodze, nie będę dokarmiał Majry jajecznicą twojej mamy - wyliczam głupoty, które irytowały go na co dzień, a przy których teraz robię się zbyt emocjonalny. - Nie będę ślinił ci poduszek przez sen...

Przerywam, bo dostrzegam wyraz twarzy Rowana. Widzę, że jeśli powiem jeszcze kilka słów, jego wątły spokój i opanowanie bezpowrotnie znikną. Przełykam ślinę.

- Naprawdę sądzisz, że cokolwiek z tego mnie denerwowało? - chłopak wydaje się niemal rozbawiony.

- Jestem pewien, że byłeś bliski zamordowania mnie przez to przynajmniej kilka razy - przyznaję.

Rowan patrzy na mnie z taką czułością, że odechciewa mi się mówienia czegokolwiek. To ciepło w chłodnych oczach skleja mi wargi i wycisza, nie pozwala na rzucenie głupiego żartu.

- Każda z tych rzeczy utrzymywała mnie na nogach przez ostatnie kilka miesięcy - przyznaje w końcu, tak cicho, że można by to nazwać szeptem. - Te zaślinione poduszki pozwalały mi wstawać z łóżka, kiedy bandy prawników, prokuratura i moja własna rodzina tak potwornie mieszały mi w głowie - uśmiecha się.

Uśmiech trwa jednak tylko chwilę. Gaśnie, kiedy chłopak się wzdryga. Garbi się i z lekko uchylonymi ustami wpatruje się w nasze splecione dłonie.

Naglę tracę sam do siebie cierpliwość. Własna bezczynność wyprowadza mnie z równowagi. Jeśli mamy nie spóźnić się na samolot, będziemy musieli wyjść z domu za niecałe dwie godziny. Zostało mi już mało czasu w tym domu, z tymi ludźmi, a siedzę bezczynnie i gapię się w przestrzeń.

Rowan schudł jakieś dziesięć kilo od czasu pierwszej rozprawy, dlatego bez najmniejszego problemu biorę go pod ramiona i sadzam sobie na kolanach. Patrzy na mnie zaskoczony, ale nie wyrywa się. Oplata mnie swoimi szczupłymi nogami w pasie i otwiera usta, by coś powiedzieć, ale zanim mu się to udaje, całuję go delikatnie w usta. Nie pogłębiam go, bo to nie czas i nie miejsce na to. Kiedy odsuwam się od Rowana, unikam patrzenia mu w oczy. Opieram czoło o jego ramię i raz po raz wyciskam motyle pocałunki na bladej szyi.

Żaden z nas nic nie mówi. Pewnie dlatego, że nie wiemy co powiedzieć.

Jestem tym beznadziejnym typem człowieka, który uświadomi sobie, co traci, dopiero wtedy, kiedy zostanie mu to bezlitośnie wyrwane. Nie potrafię się teraz rozpłakać, choć bardzo bym chciał. Wciąż mam go w ramionach i nawet jeśli wiem, że za kilka godzin będziemy tysiące kilometrów od siebie, nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić. Wziąłem jego obecność za pewnik i teraz się to na mnie odbija. Świat zawsze był dobry w odbieraniu mi rzeczy i ludzi, których byłem całkiem pewien.

Nie wiem, czy zasnąłem, ale czas mija nienaturalnie szybko. Rowan nie rusza się ani o cal, cicho zwinięty na moich kolanach. Oddycha powoli, z nosem wciśniętym w moją koszulkę i rozumiem, co próbuje zrobić. Też miałem w zwyczaju oddychać jego zapachem, kiedy powietrze wydawało się niewystarczające.

Majra leżąca u moich stóp przewraca się z boku na bok. Chcę spojrzeć na zegar, ale nie muszę, bo oto Jules wchodzi do salonu. A raczej chce wejść. Zatrzymuje się w progu i patrzy na nas z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Potem nawiązujemy kontakt wzrokowy i rozumiem, że już czas. Całuję Rowana w policzek, by zwrócić jego uwagę i czekam aż uniesie głowę.

- Musimy iść - mówię cicho, trochę bojąc się przerywać ciszę. - Wstań, ostrożnie.

Wstaje. Uprzejmie kiwa głowę w stronę Jules, a potem natychmiast kieruje się w stronę drzwi wejściowych. Już chcę iść za nim, ale wtedy sobie o czymś przypominam. Odwracam się i napotykam na wielkie, smutne oczy nowofundlanda. Schylam się do Majry i drapię ją za uchem.

- Opiekuj się nim, ślicznotko - proszę półgłosem, obawiając się, że gdyby Jules usłyszała, że rozmawiam z psem, nie tylko wywiozłaby mnie do Stanów, ale też umieściła w zakładzie zamkniętym. - Dużo lizania, dobrze?

Pies wygląda na kogoś, kto zgłębił każdą tajemnicę wszechświata, więc ufam jej ocenie sytuacji. Klepię ją po raz ostatni po wielkim pysku i przypadkowo zahaczam o wilgotny nos. Zwierze kicha i oblizuje się, śliniąc kawałek kanapy. Będę za nią tęsknił.

Ubieram buty z poczuciem, że zrobiłem wszystko co powinienem. Rowan stoi przy drzwiach i czeka, dokładnie obserwując każdy mój ruch. Muszę pożegnać się jeszcze z Lukiem i Jeremym, ale oni czekają na zewnątrz, widziałem ich przez kuchenne okno. Mam szczerą nadzieję, że Lukas nie zacznie płakać. Znowu.

Wychodzimy, powoli schodzę po schodach, mimo że nie mam wiele do niesienia. Walizki zapakowano już do samochodu, pozostaje mi więc tylko torba. Rozglądam się, chłonąc każdy szczegół otoczenia. Rowan idzie za mną, niosąc coś, co nieco przypomina mi aktówkę Dantego. Otrząsam się. To jest aktówka Dantego. Widziałem ją zbyt wiele razy, by pomylić z czymkolwiek innym.

Samego Dantego zauważam chwilę później. Stoi przy mojej siostrze, z założonymi rękami i małym uśmieszkiem na swojej brzydkiej twarzy. Rozmawiają o czymś przyciszonymi głosami i nawet odrobinę ich podziwiam za to, że się dogadali. Może pochodzą z tego samego kręgu piekła.

Podchodzimy do nich, bo stoją najbliżej. Rowan chrząka.

- Hayes - mówi, a w jego głosie nie ma nic poza dystyngowaną niechęcią. Dante odwraca się w naszą stronę - Twoje dokumenty. Upewnij się, że to wszystkie, bo wolałbym cię tu więcej nie widzieć.

Mężczyzna kiwa głową.

- Oczywiście - krzywi się lekko, choć w jego przypadku może to być kwestia twarzy. Otwiera aktówkę i zaczyna przeglądać papiery. Zaczyna mówić i mija chwila, zanim orientuję się, że mówi do mnie, bo nie zaszczyca mnie nawet pojedynczym spojrzeniem. - Dużo razem przeszliśmy Jesse, co?

Przełykam ślinę. Trochę przeraża mnie, że ten człowiek traktuje moją życiową tragedię jak przygodę, ale postanawiam utrzymać neutralny wyraz twarzy. Nie ma sensu zaczynać kłótni, której nie będę w stanie skończyć.

- Ta - przytakuję od niechcenia, czekając, aż skończy grzebać w torbie. - Nie nudziłem się, ale kurwa, wolałbym cię nie poznawać. Straszny z ciebie skurwysyn.

Jules się wzdryga.

- Jessie, język! - zwraca mi uwagę, bardzo oburzona, ale nikt nie zwraca na nią uwagi.

Właściwie to doceniam, że Dante zawsze brał na klatę wszystkie adekwatne, podłe określenia, jakimi rzucałem w jego stronę. Mógł być najpodlejszym człowiekiem, ale miał talent do wyciągania mnie z trudnych sytuacji i gdyby nie on, pewnie kiepsko by się to wszystko dla mnie skończyło.

- Uroczy jak zawsze, co? - spogląda na mnie spod rzęs, odrobinę rozbawiony i wyciąga dłoń. Ściskam ją. Mocno. - To dobrze. Ja nie żałuję, że się spotkaliśmy. Mogę mówić, że broniłem nastoletniej męskiej dziwki, która rzuciła cegłą w kogoś, kto krzywdził jej ukochanego. Nie każdy może się tym pochwalić, wiesz?

Posyłam mu uśmiech, ale Jules nie jest nawet w połowie tak rozbawiona. Robi się czerwona na twarzy i wydaje z siebie ciche warknięcie. Jeśli wcześniej była oburzona, teraz jest wściekła.

- Jeszcze raz nazwij mojego brata dziwką, a oskarżę cię o naruszenie etyki adwokackiej, rozumiesz? - niemal pluje słowami, celując w Dantego drżącą dłonią. Chce powiedzieć coś jeszcze, ale chyba dostrzega nasze przerażone miny, bo wypuszcza powietrze i wzdycha ciężko. - Ty... Nieważne. Poczekam w samochodzie. Szybko, Jessie, pożegnaj się z resztą.

Widzę nutkę aprobaty w oczach Rowana, łobuzerskie, dwukolorowe tęczówki Dantego błyszczą jaśniej niż zazwyczaj. Czekamy, aż Jules wsiądzie do samochodu, a ona najwyraźniej nie ma o tym pojęcia, bo zanim wskakuje za kierownicę, mamrocze do siebie kilka słów, niemal idealnie słyszalnych w ciszy, która zapadła.

- Za grosz, kurwa, kultury.

Niemal dławię się ze śmiechu, a Dante razem ze mną. Rowan jako jedyny zachowuje pozory i zakrywa usta dłonią. Spoglądam na niego z rozczuleniem. Jeśli musiałem znosić Jules przez całe życie, tylko po to, by dzięki niej on się uśmiechnął, było warto.

- No nic - Dante przerywa moment rozluźnienia. - Leć do innych. Bardziej zasłużyli na twój czas, a ja im go zabieram. Trzymaj się. Ameryka nie jest taka straszna, jak ją malują.

Mężczyzna odwraca się, by odejść do swojego samochodu, a my podchodzimy do wujków Rowana. Mina nieco mi rzednie, bo doskonale wiem, czego się spodziewać. O dziwo, pierwszy odzywa się Jeremy.

- Musisz brać leki - informuje mnie na wstępie.

To tak bardzo w jego stylu, że niemal zapominam poczuć się urażony. Na szczęście zgorszenie na twarzy Lukasa przypomina mi, by się obruszyć. Marszczę brwi.

- Leki na tą wyimaginowaną chorobę, którą mi wmawiasz? - upewniam się, wciskając dłonie do kieszeni spodni. - Pewnie, czemu nie.

Twarz Jeremy'ego staje się surowsza.

- Zaburzenia nastroju to nie... - zaczyna, ale przerywa, jakby nagle się poddał. - Nawet jeśli teraz masz okres ciszy, nawet jeśli teraz jest spokojnie, nie możesz oczekiwać, że zawsze tak będzie. Stres, na który byłeś narażony... Dlatego proszę...

Luke z całej siły następuje na stopę Jeremy'ego. Mężczyzna syczy i spogląda na męża zaskoczony, ale blondyn nawet nie udaje, że zwraca na niego uwagę.

- Jessie nie jest głupi - mówi, ale brzmi to tak, jakby nie był pewien. - Jestem pewien, że będzie brał tabletki i znajdzie jakąś miłą panią psychoterapeutkę, tak? - wymuszony uśmiech tylko potwierdza moje przypuszczenia, że Lukas także się martwi. I jeśli tylko by mógł, nie oddawałby mnie żadnemu innemu terapeucie. - Prawda?

Zastanawiam się chwilę nad odpowiedzią, bo wolałbym go nie okłamywać. Postanawiam obejść to pytanie i pozostawić sobie furtkę, bez wyrzutów sumienia, że okłamałem najmilszego człowieka na świecie. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że nie będę szukał lekarzy.

- Nikt nie zastąpi przystojnego pana terapeuty - zapewniam go i jest to po części prawda.

- Lizus - mruczy Rowan tuż obok mnie, ale Luke nie wydaje się tym przejmować.

- Och, Jess - blondyn załamuje ręce i porywa mnie w ramiona. - Będę tak strasznie tęsknił za twoim brakiem chęci do życia. I za tobą też.

Obejmuję go i biorę głęboki wdech. Powietrze dookoła tego człowieka jest zawsze czystsze, a świat mniej przytłaczający. Nie mam pojęcia czym pachnie Luke, ale jeśli tęcza miałaby zapach... Szybko się od niego odsuwam, zanim moje myśli stają się bardziej kolorowe.

Posyłam mu uśmiech, a w zamian on ociera łzę, która nie zdążyła jeszcze spłynąć. Przysięgam, jeśli ten człowiek kiedykolwiek będzie miał dziecko, będzie potrzebował konsultacji z lekarzem, kiedy malec pójdzie do szkoły, bo wypluje sobie płuca ze wzruszenia.

Chcę odwrócić się i odejść, ale wtedy chłodna dłoń ciągnie mnie z powrotem i wpadam w kolejne objęcia. Jeremy z pewnością potrafi się przytulać. Zamyka mnie w uścisku tak szczelnym i mocnym, że przez chwilę zapominam, że moje serce powoli rozpada się na kawałki z każdym kolejnym pożegnaniem. Słyszę, jak Luke pociąga nosem i Jeremy mnie puszcza. Spogląda mi prosto w oczy i klepie w ramię.

- Jak nie ty, to kto? - pyta i wzdycha. - Jesteś najsilniejszą osobą jaką znam, poza oczywiście tą kruszyną - spogląda znacząco na Rowana. - Nie sądziłem, że ktokolwiek spoza tej rodziny może mieć takie jaja. Nie zawiedź mnie.

Unoszę brwi, bo to najdłuższe i najmilsze, co kiedykolwiek usłyszałem od tego człowieka. Zazwyczaj nasze relacje ograniczyły się do konkretów. Ja - nie brałem tabletek, on - chciał, żebym brał tabletki i w milczeniu stawał przede mną szklankę wody, podsuwając pigułki. Piorunowałem go wtedy wzrokiem i udawałem, że nie istnieje. Teraz mam wyrzuty sumienia.

Po tym, jak zaczął podejrzewać u mnie bipolarność, Jeremy był nie do zniesienia. Potem, kiedy Lukas zdołał go przekonać, że to być może jedynie reakcja na stres, nieco odpuścił. Zgodził się na ograniczenie leków do niezbędnego minimum, mającego mnie powstrzymać przed zachowaniami ekstremalnymi, takimi, jak wbieganie w konie.

No i oczywiście są jeszcze antydepresanty. Ale niemal każdy mieszkający w domu Connollych brał je w ostatnich miesiącach.

- Spróbuję - obiecuję, jednak bez przekonania, a potem, zanim podchodzę do pani Connolly stojącej przy samochodzie, odwracam się, by na niego spojrzeć. - Dziękuję.

Rowan stoi już przy otwartych drzwiach auta. Pani Connolly do ostatniej chwili miała wątpliwości, czy powinna pozwolić synowi jechać ze mną i z Jules na lotnisko. Usłyszałem przypadkiem, jak rozmawiała na ten temat z Jeremym i nie wydawała się przekonana, dopóki nie obiecałem jej, że Seth odwiezie go prosto do domu. Najwyraźniej nie wiedziała, jak chłodnymi uczuciami darzy się ta dwójka, bo niemal natychmiast na to przystała. Pozostaje mi mieć nadzieję, że kiedy wsiądę do samolotu, oni się nie pozabijają.

- Dziękuję za wszystko - mówię po prostu, kiedy podchodzę wystarczająco blisko. - Robi pani najlepszą jajecznicę.

Kobieta uśmiecha się do mnie promiennie.

- To nie ty jesteś tym, który powinien dziękować - zapewnia mnie, kładąc dłoń na moim ramieniu. - Uratowałeś mojego synka. Nie mam zamiaru płakać, bo mam wrażenie, że czeka cię dzisiaj konfrontacja z dużo smutniejszymi oczami, ale wiedz, że kiedy wsiądziesz do samochodu, będę potrzebowała bardzo wielu pudełek lodów i Brigitte Jones na poprawę humoru - przytula mnie mocno i niemal od razu się odsuwa. - Nie ma co się rozklejać, Jess. Znajdź sobie w Ameryce kogoś do noszenia walizek, dobrze?

Kiwam głową.

- Księżniczki nie powinny ich nosić - wypowiadam na głos naszą małą, niepisaną regułę. Potem decyduję się na odważniejszy krok. - Kocham panią, Edith.

- Też cię kocham, synku - szepcze i widzę, że jej plan powstrzymania płaczu zaraz weźmie w łeb. Unosi dłoń i gładzi kciukiem mój policzek. - A teraz biegnij. Już. Zanim zupełnie się rozmarzę.

Trwam chwilę w bezruchu, bo to pierwszy raz, kiedy słyszę, by ktoś nazwał mnie synkiem. Kobieta, która nie ma ze mną krzty pokrewieństwa, która powinna oskarżać mnie o okaleczenie jednego syna, depresję drugiego oraz rozpad małżeństwa. Ta kobieta zobaczyła we mnie syna i nie wiem jak jej podziękować, więc po prostu kłaniam się po raz ostatni i wsiadam do samochodu. Nie chcę dłużej zwlekać.

Jules marudzi coś o spóźnianiu się, a Rowan milczy przez całą drogę na lotnisko. Staram się chłonąć każdy szczegół Londynu, każdą kamienicę i latarnię, moje znajome zakątki, ciemne uliczki, poznawać chłopców i dziewczęta, którzy do perfekcji opanowali sztukę wyglądania jak ktoś, komu nie wali się życie. W tym momencie żałuję, że ja gdzieś ten nawyk straciłem. Nie poznaję większości twarzy, nie było mnie tu od miesięcy. Ogarnia mnie dziwna, straszna nostalgia.

Na lotnisku wita nas Seth. Unika patrzenia mi w oczy i po części go rozumiem. Też nie chcę spojrzeć w jego. Ani w jego, ani w Rowana, bo obydwoje wydrą mi zaraz część serca i jestem tego bardziej niż świadomy. Oni też są tego pewni i muszą się czuć winni, bo widzę to w ich ruchach. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że zrobię im dokładnie co samo. Moi dwaj kochani chłopcy. Co ja bym bez nich zrobił?

Wszystko przebiega zaskakująco sprawnie, aż do momentu, w którym trzymamy w dłoniach karty pokładowe. Wtedy moja siostra mówi to, czego tak bardzo się obawiałem.

- Pożegnajcie się, musimy przejść kontrolę - informuje nas Jules, jej głos spada na nas jak grom z jasnego nieba. - Maksymalnie dwadzieścia minut, proszę. Będę czekać w okolicy bramek.

I odchodzi. Tak po prostu. Bez negocjacji, bez pożegnania, jakby cała ta sytuacja była dla niej na porządku dziennym. Zastanawiam się, co naprawdę myśli o tym, że będzie musiała ze mną mieszkać, nawet jeśli nasze relacje odrobinę się ociepliły. Przez całe życie byłem dla niej tylko młodszym bratem po drugiej stronie oceanu, może przeżyć szok.

- Słuchajcie - zaczyna Seth, wyłamując sobie palce. - Pożegnam się pierwszy i zostawię was samych.

Stoję i wpatruję się w niego bez słowa, bo nie mogę uwierzyć, że to naprawdę się dzieje. Naprawdę zamierza się ze mną pożegnać i odejść. Naprawdę mam zamiar wsiąść na pokład samolotu.

Na szczęście Rowan jest bardziej przytomny. Odsuwa się odrobinę, by dać nam trochę prywatności. Spuszcza głowę, jestem ciekaw, czy zastanawia się, co chce mi powiedzieć. Ja zastanawiam się od kilku tygodni i wciąż nie wpadłem na nic odpowiedniego.

- Jess - mówi Seth, doskonale wiedząc, jak zagubiony jestem. - Chcę, żebyś wiedział, że jestem z ciebie bardzo dumny. Bardziej dumny, niż wtedy, kiedy po raz pierwszy nie miałeś zagrożenia z biologii na koniec roku. Bardziej niż wtedy, kiedy przywaliłeś w twarz temu facetowi, który próbował...

Przerywam mu gwałtownym zaczerpnięciem oddechu. Wiem w kierunku której historii zmierza i za nic nie chcę jej wysłuchiwać.

- Okej, łapię - ucinam i chichoczę nerwowo. - Stop.

Uśmiecha się.

- Jesteś moim ukochanym przyjacielem i nic tego nie zmieni. Nawet cholerny ocean można przepłynąć - w jego głosie jest jakaś obietnica, ale nie chcę robić sobie nadziei na próżno. - Zobaczyliśmy razem dużo za dużo, krzyknąłem na ciebie niepotrzebnie zbyt wiele razy - smutnieje odrobinę. - Przepraszam za każdy z nich. Za każde słowo, którego nie powinieneś usłyszeć. Zwłaszcza nie ode mnie.

- Zasłużyłem na każde z nich - uspokajam go prędko, bo wiem, że ma tendencję do oczyszczania mnie i obciążania siebie. - Każde pojedyncze. Kocham cię za te krzyki.

- Zasłużyłeś na szept i delikatność, Jess, a ja nigdy nie byłem tym, który mógł ci to dać - Seth wyciąga do mnie dłoń, ale zaraz ją cofa. Otrząsa się. - Nie lubię Rowana, ale rozumiem, dlaczego ty tak bardzo go kochasz. I z tego miejsca, błagam cię, nie odbieraj sobie szansy na szczęście z nim, dobrze?

Przełykam ślinę, bo akurat od niego nie spodziewałem się usłyszeć czegoś podobnego. Prawdę mówiąc, liczyłem na wiele, ale nie na aprobatę dla mojego związku z Rowanem. To trochę jak śnieg w lipcu. Ostatnie, czego się spodziewałem.

- Nie patrz tak na mnie - chłopak się peszy. - Potrafię zauważyć, kiedy ktoś cię kocha.

- Dziękuję - udaje mi się w końcu wykrztusić. - Dziękuję, dziękuję ci bardzo.

I wpadamy sobie w ramiona.

Robiliśmy to wcześniej tak często, że przez chwilę boję się, że ten raz nie będzie niczym wyjątkowym. Szybko okazuje się, że zupełnie niepotrzebnie, bo jest to najmocniejszy, najbardziej wyczekany uścisk, jaki kiedykolwiek wymieniliśmy. Staram się nie rozpłakać i wychodzi mi to tylko dlatego, że Seth również się opanowuje. Odsuwamy się od siebie, chłopak spogląda mi w oczy.

- Pozostań sobą, dobrze? - pyta, jakby obawiał się, że będzie inaczej. - Gadaj głupoty i wprawiaj ludzi w zażenowanie. Wiedząc, że pozostałeś sobą, będzie mi prościej cię puścić. Bądź sobą dla ludzi w Ameryce, oni też zasługują, by poznać Jessiego.

Wywracam oczami.

- Och, poznają, możesz być pewien - śmieję się i całuję go w policzek. - Zachowam jego najlepsze cechy dla ciebie.

Seth sili się na kolejny uśmiech.

- Kocham cię, Jess - mówi to z takim namaszczeniem, jakby to miała być dla mnie jakaś nowość.

- Kocham cię, ale jesteś beznadziejny w pożegnaniach - odpowiadam i popycham go lekko. - Idź już. Zanim zacznę rozważać, jak wcisnąć cię do luku bagażowego.

Chłopak nie wygląda na przekonanego, ale w końcu robi kilka kroków w tył. Spogląda na mnie tak, jakby już zaczynał tęsknić i kręci głową z niedowierzaniem. Potem chyba jedynie siłą woli zmusza się do odejścia kilka metrów i widzę, że ociera oczy. Nie płaczę, bo wiem, że się spotkamy. Choćbym miał uciec z domu i sprzedać nerkę, by kupić bilet. Seth jest moim najlepszym przyjacielem, zawsze nim będzie i nikt go nie zastąpi, nie ważne jak niesamowity by był.

Spoglądam na Rowana, który garbi się, wpatrzony w czubki swoich wypastowanych botków. Chłopiec wydaje się jeszcze drobniejszy, niż jest w rzeczywistości, wygląda jak dziecko, które matka pozostawiła na lotnisku na pastwę losu. Podchodzę do niego, nim on orientuje się, że skończyłem rozmawiać z Sethem i całuję go w czubek głowy. Unosi twarz.

- Jess... Nie wiem co... - zaczyna ze łzami w oczach, ale kładę palec na jego ustach.

- Cii, jeśli nie chcesz nie musisz nic mówić - uspokajam go. - Wystarczy, że cię pocałuję i przysięgam, że smak twoich ust zostanie ze mną na zawsze.

Rowan kręci głową.

- Czasami słowa są potrzebne - protestuje, jakby już spokojniej. - Czasami są lepsze, niż poetyckie pocałunki. Zupełnie nie jestem gotowy na to, co ma za chwilę się stać - przyznaje, z rozbrajającą szczerością. - I nie wiem, jak zareaguję, kiedy odwrócisz się, żeby odejść.

- Mogę odejść tyłem - proponuję głupkowato, ale widząc niedowierzanie w jego oczach, powstrzymuję się przed kolejnymi komentarzami. - Przepraszam.

- Czasami zastanawiam się, dlaczego się w tobie zakochałem - uśmiecha się słabo. - Ale najpiękniejsze jest to, że kiedy zaczynam nad tym myśleć znajduję setki powodów. Tylko ty, jedyny człowiek na ziemi, może mówić takie głupoty w momencie, kiedy powinien zanosić się płaczem. Przeraża mnie to, jak bardzo nie potrafię się na ciebie wściec - wzrusza ramionami.

Nie wiem, czy to odpowiedni moment, by zaprotestować, bo obydwoje doskonale wiemy, że potrafi się na mnie wściec i to wcale nie rzadko. Postanawiam to jednak przemilczeć, bo to chyba właśnie o podobnych głupotach mówił.

- Ja nie mam nic przeciwko - mówię, starając się robić dobrą minę do złej gry. - Kiedy nie jesteś obrażony, jest zdecydowanie bezpieczniej.

- Dokładnie tak jak wtedy, kiedy się nie odzywasz - Rowan wzdycha zirytowany, ale zaraz parska smutnym śmiechem. Nie mijają trzy sekundy, kiedy znów jest poważny. - Kończy nam się czas, musimy... - brakuje mu słów, więc tylko nieskładnie macha rękami.

Przyciągam go do siebie i mocno całuję. Jego usta otwierają się pod naciskiem moich warg, jego drobne ramiona owijają się wokół mojej szyi. Przez te miesiące nauczyliśmy się siebie lepiej niż kiedykolwiek mogłem przypuszczać. Wiedziałem, który punkt na jego szyi musnąć, by ugięły się pod nim kolana i robię to bez skrępowania. Nie obchodzą mnie reakcje i uczucia osób wokół. Muszę się pożegnać z moim chłopcem.

Kiedy osuwa się w moje ramiona, wyglądając jak półprzytomny, uświadamiam sobie, jak wielki skarb trzymam w rękach i łzy napływają mi do oczu, bo Boże. Boże. Gdybym mógł oszczędzić mu tego pożegnania, oddałbym pół swojego życia i dorzucił całe życie Jules. Przehandlowałbym te bezwartościowe dni z piekłem, oddałbym je za jeden uśmiech dla niego. Jeden beztroski dzień.

- Jesteś najpiękniejszy na świecie - mówię mu, wciskając nos w ciemne pukle, wdychając zapach jego perfum. - Jesteś idealny. Nosiłbym cię na rękach, gdybyś tylko mi pozwolił. Przysięgam, że to prawda.

- Pozwoliłbym ci się nosić, gdybym był pewien, że się nie potkniesz i mnie nie upuścisz - ostatnie złośliwe docinki doprowadzają mnie na skraj wytrzymałości emocjonalnej.

- Nie zapomnij o mnie, Rowan - ucinam żarty, bo wiem, że czas, jaki dostaliśmy powoli się kończy. - Błagam, jeśli o mnie zapomnisz, jeśli znajdziesz kogoś lepszego, uschnę. Będę się kurwił, aż w końcu ktoś wpakuje mi nóż pod żebra, a wtedy wykrwawię się i umrę i... - brakuje mi powietrza. Nie wiem dlaczego, nie wiem jak, ale to wszystko potwornie mnie przybiło. Jakby ciężar tej całej sytuacji spadł na mnie w jednym momencie, zupełnie bez ostrzeżenia. - Nikt nie pokocha cię mocniej niż ja. Mogę ci to przysiąc.

Słyszę, jak Jules mnie woła, więc odwracam się w jej stronę i widzę, że jest co najmniej zniecierpliwiona. W tym samym momencie Rowan znów do mnie przypada, chowa twarz w mojej koszulce i wbija paznokcie w moje plecy tak potwornie mocno, że niemal krzyczę. Powstrzymuję się w ostatnim momencie i spoglądam na niego z góry.

Czuję jak jego łzy moczą moją koszulkę. Słyszę, jak jego bransoletki brzęczą, kiedy przesuwa dłońmi po moich plecach, tworząc nowe zadrapania. Mimo to, nie jestem w stanie go powstrzymać, chcę mu pozwolić, by wyrył się we mnie tak głęboko, jak tylko ma ochotę. Pozwoliłbym mu na wszystko. Na wszystko, bez wyjątku.

- Kochanie... - zaczynam, choć nienawidzę się za to, co muszę zrobić.

- Nie zostawiaj mnie.

- Będę dzwonił, pisał, przyjadę, obiecuję - wyliczam wszystko, o czym mogę myśleć. - Zaproszę cię. Zaproszę was wszystkich. Przyjadę na rocznicę ślubu Lukasa i Jeremy'ego. Przepłynę ocean kajakiem. Proszę, kochanie, musisz mnie puścić - głos mi się łamie, ale staram się nad nim zapanować. - Rowan, słońce.

- Nie zostawiaj mnie - powtarza chłopak, tak rozpaczliwie, że moje nadłamane już serce rozpada się na dobre. - Proszę.

Rozglądam się, zupełnie bezradny, Seth widząc co się dzieje podchodzi i delikatnie stara się odciągnąć dłonie Rowana od moich pleców. Skutek jest odwrotny od zamierzonego, bo chłopak jedynie wczepia się mocniej i zaczyna płakać bardziej. Nie chcę, żeby Jules tu podchodziła, nie chcę, by ktokolwiek widział go w takim stanie. Ja sam wolałbym tego uniknąć, szczególnie, że jest w takim stanie przeze mnie.

- Tak bardzo cię przepraszam - znów tracę kontrolę nad głosem. - Przepraszam. Muszę iść.

Siłą zmuszam go, by podniósł twarz i całuję jeszcze raz. Tym razem pocałunek jest słony i mokry od łez, ale w końcu mnie puszcza. Ujmuję jego twarz w dłonie, bo nigdy nie potrafiłem napatrzeć się na jego piękno. Teraz, kiedy mam się z nim rozstać, wydaje się sto razy bardziej idealny niż wcześniej, jego usta są pełniejsze, a oczy, nawet jeśli przekrwione, czystsze niż kiedykolwiek.

- Kocham cię, maleńki - mówię mu, zanurzając palce w jego włosach. - Bardzo cię kocham.

- Wiem.

- Jesteś najlepszym, co mi się przytrafiło. Gdybym nie był tak pusty wcześniej, nie dałbyś mi tyle, ile dałeś - powoli się od niego odsuwam. - Nie miałbym w sobie tyle żółtej farby, tylu łez, tych wszystkich cytatów z Szekspira, których nie rozumiem - całkiem go puszczam. - Jestem stworzony ze słów zbyt pięknych, bym mógł je zrozumieć. Dziękuję.

- Jessie... - Rowan robi krok w moją stronę, ale Seth go przytrzymuje.

Na początku mam ochotę go ofuknąć, ale uświadamiam sobie, że on mnie nie puści. Nie pozwoli mi odejść, że jeśli teraz każę Sethowi go zostawić, będę musiał mu się wyrywać. Teraz przynajmniej wiem, że nie zrobi sobie krzywdy, próbując mnie zatrzymać.

Kłamałem, mówiąc, że odejdę tyłem. Odchodzę nie odwracając się, starając się nie załamać pod ciężarem, który spoczął na moich ramionach. Słyszę, jak Rowan powtarza moje imię w kółka i w kółko, jak krztusi się łzami i własnym oddechem. Z każdym moim krokiem krzyki wydają się coraz głośniejsze, kiedy podchodzę do Jules, walczę, by nie zatkać sobie uszu. Czuję, jakby każda jego łza była kolejnym, zatrutym ostrzem, które los wbija mi ledwie zagojone blizny. Chciałbym się odwrócić, ale nie potrafię. Wiem, że nie wytrzymałbym tego widoku.

Dłonie mi się trzęsą, kiedy sięgam po podawaną mi przez Jules kartę i zauważam, że płaczę dopiero wtedy, kiedy jedna z łez spada na papier.

- Możesz mi nie wierzyć, ale naprawdę mi przykro - mówi siostra, kiedy na nią spoglądam.

Szukam w jej postawie jakiejś pomocy, ale nie znam tej kobiety, trudno mi się o cokolwiek zaczepić. Chciałbym móc uwierzyć w jej żal i znaleźć w nim jakąś ulgę, ale jej twarz ma podobny wyraz co zwykle. Jedynie usta są bardziej ściągnięte, czoło odrobinę zmarszczone. Otwieram usta, by coś powiedzieć, ale słyszę, jak Rowan mnie woła i z trudem powstrzymuję się przed krzykiem.

Jules przygryza wargę i kładzie dłoń na mojej talii. Niemal opiekuńczo.

- Idź pierwszy - prosi. - Już. Zaraz będzie prościej, po prostu przejdź przez bramki.

Zawieszam się, ale popycha mnie lekko i robię to, co mówi. Niemal się przy tym potykam, ale odzyskuję równowagę i prowadzony przez siostrę przechodzę przez szklane drzwi.

Nie słyszę go. Nie słyszę Rowana.

Dopiero to sprawia, że wpadam w prawdziwą histerię. Widzę spojrzenia ochrony i załamuję się pod nimi jeszcze bardziej, ale wtedy dzieje się coś dziwnego.

Silne, kobiece ramiona, które nie przytulały mnie od niepamiętnych czasów, otaczają mnie i kryją przed wzrokiem ludzi. Zatapiam się w nich i chłonę tą niespodziewaną czułość, bo czymś muszę nakarmić rozbite serce.

- Bardzo cię kocha, nie zapomni - szepcze w końcu Jules i to w jakiś magiczny sposób sprawia, że faktycznie w to wierzę. - Coś wymyślimy.

Bardzo mnie kocha.

Bardzo mnie kocha, nie zapomni.

Ja nigdy nie zapomnę.

* * *

Elo

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro