Rozdział 5

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kiedy Josh nachyla się nad skrzynią biegów, by pocałować mnie na pożegnanie udaję, że tego nie zauważam i jak najszybciej wyskakuję z samochodu. Rzucam coś na pożegnanie i od razu zatrzaskuję za sobą drzwi. Czuję niejaką satysfakcję, że mogłem zemścić się na samochodzie Rowana za wszystko, co mi leżało na sercu, ale z drugiej strony niewiele mi to pomogło. Nie wyładowałem nawet jednej setnej swojego gniewu, frustracji i bezsilności.

Z drugiej strony czułem w tym momencie do Rowana ostrożną wdzięczność. Widząc, że ledwo trzymam się na nogach wyciągnął z kieszeni kluczyki i rzucił je Joshowi. Nawet jeśli miał przy tym minę, jakby wyrywał sobie z piersi serce i ciskał nim przez pokój. Starszy Connolly był niemal równie zdziwiony co ja, ale zgodził się mnie odwieść. Nieco bawił mnie fakt, że Rowan miał mnie na tyle dość, by zaryzykować pożyczenie swojego ukochanego samochodu starszemu bratu. Z drugiej strony mogłem się tego spodziewać. Nie chciał spędzać ze mną więcej czasu, niż to konieczne. Nawet w chwili, gdy się nade mną litował.

Poprawiam torbę na ramieniu i ruszam w stronę drzwi kamienicy. Domofon, wprawiony całkiem niedawno wydaje się dziwnie nie pasować do starego budynku, ale poza tym kamienica wygląda jakby zatrzymała się w czasie. Gdyby nie conocne pijackie libacje lubiłbym to mieszkanie. Szukam po kieszeniach kluczy, ale kiedy ich nie znajduję niechętnie naciskam guziczek domofonu znajdujący się przy odpowiednim numerze.

Przez chwilę panuje cisza.

- Czego? - pyta w końcu zaspany, przepity głos, który zdecydowanie nie jest głosem mojej ciotki.

Zastanawiam się tylko przez chwilę. Jeśli ciotka Alex nie podeszła, oznacza to tylko tyle, że nie była w stanie wstać z kanapy. Albo z podłogi.

- Zamawiali państwo pizzę - decyduję się na niezbyt wyrafinowane, zazwyczaj działające kłamstwo. Stosowałem je niezliczoną ilość razy. Alex i jej znajomi zazwyczaj nie sięgali pamięcią piętnaście minut w tył - Proszę otworzyć.

Ciągnę za klamkę i drzwi ustępują niemal od razu. Uśmiecham się sam do siebie, ale w tym uśmiechu jest więcej rezygnacji niż rozbawienia. Chciałbym móc ocenić życie ciotki, ale w czym byłem od niej lepszy? Ona przynajmniej zachowała odrobinę godności.

Szybko wbiegam po schodach i starając się zachowywać jak najciszej wślizguję się do mieszkania. Drzwi nie są zamknięte, ale nie dziwi mnie to ani trochę. Trudno myśleć o takich szczegółach, kiedy jest się zupełnie nieprzytomnym. Zrzucam buty, nie kłopocząc się rozwiązywaniem sznurówek i rzucam bluzę na stojak na parasolki. Od lat nie widziałem w tym domu żadnego parasola. Ostatni złamał jeden z przyjaciół mojej ciotki, starając się wyważyć drzwi do mojego pokoju po tym, jak powiedziałem coś, co mu nie pasowało. Oczywiście narzędzie nie było do tego przystosowane, ale on zdawał się wtedy tego nie zauważyć.

- Kurwa, Alex, ale jaja - słyszę ten sam zachrypnięty głos, którego właściciel otworzył mi drzwi. - Włamują się!

Wywracam oczami, bo och, jakie to typowe. Słyszę powolne, ciężkie kroki i domyślam się, że ciocia zmierza w tym kierunku. Spoglądam na mężczyznę stojącego w korytarzu i zaskoczony odkrywam, że to ten sam co ostatnio.

- Kurwa, ciociu, spokojnie - odkrzykuję, naśladując akcent nieznanego faceta. - To tylko ja.

- Jessie - Alex wyłania się zza framugi, owinięta w swój stary, puchaty szlafrok. Jej oczy są tak potwornie podkrążone, że wyglądają jakby wtarła sobie w skórę całą paletę ciemnych cieni. Przez jej policzek ciągnie się rozmazany ślad po szmince, która pewnie jeszcze całkiem niedawno była na ustach. Krzywię się, bo kiedy odzywam się ponownie, charczy jeszcze bardziej, niż zazwyczaj - Jesteś głodny? W lodówce są kanapki.

- Dlaczego trzymamy kanapki w lodówce? - pytam, marszcząc brwi.

W tym samym momencie jednak nasz gość postanawia o sobie przypomnieć.

- On kradnie dla ciebie? - pyta mojej ciotki i ma tak nieprzytomny wyraz twarzy, że niemal wybucham śmiechem. - Dlaczego go karmisz?

- To syn mojej siostry, idioto - Alex przestępuje z nogi na nogę i poprawia pantofle.

Potem wybucha dyskusja na temat tego, czy faktycznie nie jestem młodocianym przestępcą, ale nie lubię słuchać podobnych rozmów, więc ulatniam się do swojego pokoju w asyście podniesionych, przepitych głosów, niejako wdzięczny ciotce, że była na tyle trzeźwa, by pamiętać kim jestem. Inaczej mogłoby być raczej nieciekawie.

Zamykam drzwi od środka i z westchnieniem rzucam się na łóżko.

Nie bardzo wiem, co z sobą zrobić. Teoretycznie rzecz biorąc wprawdzie mógłbym się skupić na czymś tak przyziemnym jak lekcje. Z drugiej jednak strony zupełnie nie miałem do tego głowy. To co powiedział Rowan nie dawało mi spokoju i choć usilnie próbowałem wmówić sobie, że to wszystko to tylko tragiczny zbieg okoliczności, nie było to szczególnie proste.

Jeśli James spotkał tego samego dziwnego faceta co ja, jeśli on potraktował go w taki sam sposób... Co jeśli James też dostał podobną wiadomość? Nie mogłem tego wiedzieć, nie rozmawiałem z nim bezpośrednio przed jego śmiercią, a Rowan wydawał się powiedzieć wszystko co wiedział. Nie chcę panikować na zapas, ale to wszystko mnie przytłacza, bo chyba po raz pierwszy umarł ktoś z mojego tak bezpośredniego otoczenia. Swojej mamy nie liczę, bo jej nie pamiętam. To dziwne jak cholera, że pierwszy lepszy chłopak z ulicy był mi bliższy niż własna matka.

To wszystko skutecznie utrzymuje mnie na miejscu. W innym wypadku pewnie poszedłbym i poszukał okazji do zarobienia kilku stów, ale nie dzisiaj. Kurewsko nie podoba mi się pomysł wychodzenia z domu po zmroku, nawet jeśli ten lęk jest odrobinę irracjonalny. Nie mam złudzeń - ktokolwiek zamordował Jamesa nie jest kolejnym Kubą Rozpruwaczem. Może trafiliśmy do tego samego faceta przez przypadek, może los po prostu sobie ze mnie żartuje, a Jamesa pobili przypadkowi ludzie. Może powiedział kilka słów za dużo. Taka wersja odpowiadałaby mi o wiele bardziej.

Przetaczam się brzuch i sięgam po telefon. Widzę kilka wiadomości i szybko je przeglądam. Niektóre są od klientów. Na tych skupiam się najbardziej. Szukam czegoś łatwego i bezpiecznego i kiedy w końcu znajduję esemesa od żonatego, znudzonego życiem mężczyzny, lekko się uśmiecham. Odpisuję słowami, których nigdy bym nie wypowiedział na głos, zgadzając się na spotkanie o dziewiętnastej w hotelu.

Bardziej właściwe byłoby prawdopodobnie pozostanie w domu i nie wychylanie się, ale moje własne myśli by mnie zamęczyły. Poza tym z czegoś będzie trzeba zapłacić czynsz. Nadwyżkę od tłustego faceta schowałem pomiędzy ubrania, pozostawiając ją na czarną godzinę. Czasami zastanawiałem się, dla jak wielu ludzi moje codzienne życie byłoby taką czarną godziną, ale nigdy nie spędzałem nad tym zbyt wiele czasu. To nie są rzeczy, o których przyjemnie się myśli.

Odkładam telefon na szafkę i z jękiem zwlekam się z łóżka. Otwieram szafę, wybieram z niej najbardziej obcisłe spodnie jakie posiadam (a których szczerze nienawidzę) i czarną koszulę. Znam mężczyznę z którym idę się spotkać na tyle dobrze, by móc stwierdzić w czym będę podobał mu się najbardziej. Jeśli tylko wystarczająco wpasuję się w jego gusta dostanę napiwek na tyle duży, by przeżyć za niego kolejny tydzień. I pozwolić sobie na kawę ze Starbucksa dwa razy dziennie.

Prysznic biorę szybko. Nie tylko dlatego, że czas mnie goni, ale ponieważ zużycie wody kosztuje. Jeśli krótszy prysznic może oszczędzić mi pieprzenia się w jakimś podejrzanym miejscu z podejrzanymi ludźmi, jestem w stanie zgodzić się na takie ustępstwo. Myję się dokładnie, tak dokładnie, jak tylko potrafię. Przejeżdżając dłońmi po plecach i biodrach czuję pod palcami lekkie wybrzuszenia i nie muszę na nie patrzeć, by wiedzieć, że to tylko kolejne rany po których na moim ciele zostaną blizny. Przyzwyczaiłem się do tego. Przestałem się tym przejmować, kiedy po raz pierwszy porządnie oberwałem - na tyle porządnie, by mieć złamane trzy żebra. O tej pory cieszę się, że zostają tylko blizny. Są niczym wielkim w porównaniu do wizyt w szpitalu i bolesnego nastawiania uszkodzonych kończyn.

Nie jem kanapek, o których mówiła Alex, bo zdaję sobie sprawę z tego, że w hotelu prawdopodobnie czeka mnie kolacja o wiele bardziej wystawna niż chleb z serem. Staję przed lustrem, szybko poprawiam włosy, sięgam nawet po rozświetlacz ciotki, by choć lekko zatuszować wory pod oczami. Nauczyłem się używać podstawowych kosmetyków już kilka lat temu, teraz mogłem niemal w całości poprawić swoją twarz. Zawsze uśmiechałem się, kiedy dziewczyny z mojej klasy rozmawiały o podkładach i pudrach, bo ja wiedziałem więcej. Wiedziałem który najlepiej przykryje siniaka, który niechcianą malinkę, który sprawi, że będę sprawiał wrażenie, jakbym spał w nocy więcej niż dwie godziny.

Czysty, przebrany i pachnący wychodzę z łazienki. Alex przygląda się, gdy wiążę buty, ale nie zadaje pytań.

- Nie wrócę na noc - informuję ją, wsuwając nogawkę do buta.

Nic nie mówi, tylko kiwa głową i wciąż tępo się we mnie wpatruje.

- Możliwe, że jutro nie pójdę do szkoły. Nadrobię wszystko od Setha.

Znowu nic.

Mam ochotę na nią krzyknąć, podejść do niej i nią potrząsnąć, powiedzieć, że pierdolony siedemnastolatek nie powinien wychodzić sam na całą noc, że nie powinna dopuszczać do sytuacji, w której obcy facet będzie pieprzył mnie w hotelu, ale nie robię tego. Nie robię tego, bo wiem, że nic by to nie dało, bo i tak jest zbyt pijana. Co najwyżej mogłem ją doprowadzić do ataku histerii, a tego nie chciałem. Bywała wtedy nieprzewidywalna.

Mruczę więc jedynie słowa pożegnania i wychodzę. Szybko zbiegam po schodach i wypadam na rześkie, wieczorne powietrze. Biorę taksówkę. Nie jest to może najtańsza opcja, ale zaczyna kropić, a ja nie po to spędziłem godzinę w łazience, by wyglądać jak zmokły kurczak natychmiast po wyjściu z domu.

Wybrukowany plac przed hotelem jest niemal w całości zadaszony, więc zaraz po uregulowaniu należnej taksówkarzowi kwoty wysiadam i daję susa pod dach. Obejmuję się ramionami, bo nie jest ciepło, a ja nie wziąłem kurtki ani płaszcza. Nie chcę wchodzić do środka samotnie. Nie dlatego, że boję się tego, co pomyślą inni. Po prostu lubię patrzeć na deszcz.

Lubię na niego patrzeć, ale nie lubię deszczu. Lubię spoglądać w kałuże, kiedy odbija się w nich niebo, ale nigdy bym do żadnej nie wskoczył. Uwielbiam miasto podczas deszczu, błyszczące, spowolnione i duszne, kiedy spaliny z samochodów mieszają się z zapachem ulewy. Kiedy byłem młodszy często przesiadywałem na przystankach autobusowych podczas deszczu, a Jules szukała mnie po całej okolicy i wygłaszała kazania o marnowaniu jej zdrowia i czasu. W końcu jednak zawsze łagodniała i przysiadała się do mnie na kilka minut. Zawsze tylko na chwilkę, zanim ciągnęła mnie z powrotem do domu, do ciotki.

Z zamyślenia wyrywa mnie nagłe pojawienie się materiału na moich ramionach. Niemal od razu identyfikuję w nim płaszcz, który dobrze znam. Odwracam się, nie będąc nawet odrobinę zaskoczony, kiedy moim oczom ukazuje się Josh.

- Śledzisz mnie? - pytam bez powitania, bo przecież rozstaliśmy się trochę ponad godzinę temu.

Chłopak uśmiecha się lekko i wzrusza ramionami.

- Może. Co tutaj robisz?

Unoszę brwi i patrzę na niego znacząco, a on najwyraźniej rozumie, bo peszy się nieco i odchrząkuje.

- Nie wolisz wrócić ze mną do domu? - zadaje kolejne pytanie i robi się odrobinę niezręcznie.

Nie, nie wolałbym. Chcę zachować od niego odpowiedni dystans, nawet jeśli jest jednym z najdelikatniejszych facetów, jakich przyszło mi poznać nieco bliżej. Może gdybym był umówiony z kimś, do kogo nie mam zaufania - może wtedy. Ale Clemons, bo tak właśnie nazywa się mężczyzna, przez którego nieobecność stoję w zimnie, nie stanowi zagrożenia. Jest smutny i samotny, nie ma z kim porozmawiać, więc pisze do mnie. Żyję z wykorzystywania słabości innych.

- Może innym razem - odpowiadam dyplomatycznie. - Ale jeśli chcesz zostawić mi płaszcz...

- Jessie, nie daj się prosić - mruczy Josh, wyciągając do mnie rękę.

Zawieszam się na chwilę, ponieważ zaczynam się zastanawiać skąd on właściwie wziął się w centrum. Mieszkał na przedmieściach w tak niefortunnym miejscu, że nie dojeżdżały tam autobusy. Kilkukrotnie przekonałem się o tym na własnej skórze, kiedy musiałem poruszać wszystkimi moimi kontaktami, by wieczorem po trzygodzinnej sesji siedzenia na kozetce na poddaszu u Rowana wrócić do domu. Nigdzie nie widziałem też czarnego Range Rovera. Marszczę czoło. Już mam o to pytać, ale w tym momencie na twarzy Josha pojawia się zaskoczony wyraz.

Odwracam się i posyłam Clemonsowi szeroki uśmiech. Uratował mnie przez niezręczną rozmową, jakkolwiek by na to nie patrzeć.

- Charles! - podchodzę do niego i stając na palcach całuję go w policzek na powitanie.

Mężczyzna kiedyś musiał być przystojny. Był wysoki, szczupły i taką postawę, jaką utrzymują byli wojskowi. Teraz jednak sprawiał wrażenie tak potwornie zmęczonego i styranego życiem, że momentami było mi go żal. Żona może i go kochała, ale nie rozumiała, że potrzebuje czegoś poza obiadem i nowym krawatem na Gwiazdkę. Czasami miło było pomyśleć, że ja mogłem dać mu to coś więcej, będąc tylko pierwszą lepszą dziwką. Nawet jeśli to wrażenie znikało kiedy wychodził z pokoju.

- Czy ten chłopak ci przeszkadzał? - pyta Charles uprzejmym tonem, jednocześnie piorunując Josha spojrzeniem.

Tymczasem Josh wygląda, jakby zobaczył ducha. Czuję nutkę przygnębienia, kiedy myślę o tym, że prawdopodobnie dopiero teraz dociera do niego, że to jak zarabiam na siebie nie jest jedynie małym dodatkiem do mojego życia, nawet jeśli sam wcześniej płacił mi za seks. Sypia ze mną, bo mnie lubi, bo poczuł, że może być fajnie i to wszystko. Z nim wszystko wydaje się zaskakująco naturalne i najwyraźniej on również odbierał to w ten sposób. Aż do teraz.

- Nie nie, spokojnie - postanawiam reagować szybko, zanim wywiąże się jakaś niepotrzebna dyskusja. Wiem, że Josh należy do tych ludzi, którzy nie pozwalają sobą pomiatać, nawet jeśli jego młodszy brat jakimś cudem ma nad nim większą władzę, niż powinien. - To Josh, mój przyjaciel - krzywię się lekko, bo nazwanie Josha przyjacielem było tak potwornym nagięciem prawdy, że gdybym mógł, sam wybuchnąłbym śmiechem - Josh, to Charles. Spędzamy dziś razem popołudnie.

Oczywiście, nie podają sobie rąk. Ta scena byłaby pewnie zabawna, gdyby nie to, że napięcie pomiędzy nimi powoli zaczyna przekraczać poziom uznawany przez większość społeczeństwa za dopuszczalny. Wpatrują się w siebie, jakby znali się już wcześniej, prosto w oczy, jakby chcąc sobie przekazać więcej, niż jestem w stanie zrozumieć.

Chrząkam znacząco.

- Wydaje mi się, że mięliśmy stolik zarezerwowany na dziewiętnastą dwadzieścia, Charles - wtrącam cicho, chwytając go za ramię jak zakochana nastolatka. Sam nie wiem, kiedy wyrobiłem sobie taki odruch. - Chodźmy już.

Clemenson powoli kiwa głową i wyswobadza swoja ramię z moich objęć, tylko po to, by przenieść dłoń na moje plecy. Wywracam oczami tak, by tego nie widział i wzdycham. Bywają chwile, w których wolałbym, żeby oszczędzili sobie romantyzmu i po prostu przeszli do rzeczy.

***

Leżę na brzuchu i obserwuję jak Charles z biodrami owiniętymi ręcznikiem siada na wielkim, obitym skórą fotelu. Nie rozumiem do czego potrzebny jest mu ręcznik, skoro przed chwilą mnie pieprzył i, co tu kryć, widziałem go nago. I to nie raz. Prawdę mówiąc powoli zaczynam zapamiętywać szczegóły.

Mężczyzna przeciąga się i sięga po telefon, który wcześniej odłożył na szafkę. Milczy już od dobrych kilkunastu minut, ale z drugiej strony o czym mięlibyśmy rozmawiać? O pogodzie? Przecież w Anglii zawsze pada.

Przewracam się na bok, by lepiej go widzieć. Zawsze lubiłem obserwować ludzi, a nie zanosi się na to, by miał dziś ochotę na drugą rundę. Jeśli poszedł pod prysznic raczej oczywistym było, że będę miał już dzisiaj spokój. Całe szczęście zapłacił za całą noc.

Za oknem od dawna jest już ciemno. Nie mam pojęcia która godzina, kiedy spędzam wieczory w hotelach zawsze tracę poczucie czasu. Może dlatego, że nie mam czasu sprawdzać telefonu, może dlatego, że na ścianach zazwyczaj nie ma zegarów. Może jedno i drugie. Ale czy to ważne? Jestem tak zmęczony, że mógłbym zasnąć natychmiast, gdyby tylko Charles zgasił światło. Nie chcę się rządzić, nie od tego tu jestem, więc po prostu leżę i myślę o głupotach.

- Znałeś tego chłopaka, który zginął? - pyta w końcu mężczyzna, skupiając na mnie wzrok.

- Tak - przyznaję, nie widząc przeciwwskazań, marszczę jednak brwi. - Czemu pytasz?

Poprawia się w fotelu i zakłada nogę na nogę. Uważnie śledzę jego ruchy i zauważam zmarszczkę na jego czole. Bardzo się postarzał przez ostatnie kilka miesięcy - gdyby ktoś pokazał mi jego zdjęcie sprzed roku prawdopodobnie bym go nie poznał.

- Z ciekawości - wzrusza ramionami. - Sądziłem, że się przejmiesz. Słyszałem, że wielu chłopców poczuło się zagrożonych. Z resztą, nie tylko chłopców - wzdycha ciężko, jakby szczerze żałował, że część jego ulubionych prostytutek zrobiła sobie przerwę.

Z trudem powstrzymuję się przed wywróceniem oczami.

- Dziwisz im się? - niechętnie siadam i krzyżuję nogi. Nie podoba mi się ta rozmowa. - Czy musimy rozmawiać o moich martwych znajomych zaraz po tym jak się pieprzyliśmy, naprawdę?

Charles parska śmiechem, chociaż mnie to nie bawi. Uśmiecham się jednak, bo przecież od tego tu jestem, prawda? Mam się śmiać wtedy, kiedy on będzie sobie tego życzył, mam udawać słodkiego idiotę i rozkładać nogi na każde zawołanie. Udaję, że wcale nie jest mi przykro, choć przecież on powinien wiedzieć, że to nieprawda. Kilkukrotnie minął mnie na ulicy, kiedy akurat szedłem z Jamesem coś zjeść, albo odprowadzałem go do domu. Powinien pamiętać. Przecież James też był człowiekiem, prawda?

- Jesteś atencyjną dziwką, Jessie - mówi, wstając.

Mrugam kilkukrotnie, bo akurat po nim nie spodziewałem się czegoś takiego, ale zaraz wymierzam sobie mentalny policzek. Nie mam najmniejszego prawa być zaskoczony.

- Nie chcesz, żeby rozmawiać o kimkolwiek innym, kiedy jesteś obok, co? - przełykam ślinę, bo siada na łóżku i materac nieco się pode mną ugina. Wyciąga dłoń do mojego policzka i z całych sił staram się nie odsunąć. - Nawet jeśli ten ktoś już dawno jest martwy. Nawet jeśli...

- Tak, nie mówmy o nim - mruczę, starając się brzmieć seksownie.

Przerywam mu tylko dlatego, że nie chcę słyszeć już ani jednego słowa więcej na ten temat. W ogóle wolałbym już z nim nie rozmawiać, ale nie mam takiego luksusu. Teoretycznie mógłbym się ubrać i wyjść w tej chwili, ale nie mogłem sobie pozwolić na utracenie klienta jak on, więc wyciągam do niego ramiona i splatam dłonie na jego szyi. Chcę go jakoś zająć. Jakkolwiek.

- Jesteś zazdrosny o trupa, a sam przychodzisz do hotelu z kolegą. Sądzisz, że to grzeczne z twojej strony? - nachyla się w moją stronę z kpiącym uśmiechem.

- Sam przyszedł, ja go nie zapraszałem.

- Nieważne.

Pewnie by mnie pocałował, ale w tym momencie słyszymy sygnał przychodzącego esemesa. Clemenson odskakuje jak oparzony i niemal rzuca się w stronę telefonu. Wydaję z siebie zirytowane warknięcie, bo och, jakie to typowe. Nie żeby zależało mi na całowaniu go. Szczerze mówiąc nie lubiłem tego robić. Seth i Josh - w porządku. Ale inni? Bywało, że nie znałem ich imion. Charles jednak był typem tak obsesyjnie przywiązanym do telefonu, tak przerażonym tym, że jego żona może się dowiedzieć o kimkolwiek, że kiedy tylko jego komórka wydała z siebie najcichszy dźwięk wszystko inne przestawało się liczyć. Kiedyś mnie to śmieszyło. Teraz powoli zaczyna denerwować.

Obserwuję jak garbi się nad urządzeniem i zamiera. Przez chwilę obawiam się, że wybiegnie z pokoju, ale wtedy on z kamienną twarzą podchodzi do łóżka, wyciągając telefon w moją stronę. Robi mi się niedobrze jeszcze zanim w ogóle udaje mi się przeczytać tekst wiadomości, bo czy w ostatnim czasie jakikolwiek esemes przyniósł mi cokolwiek dobrego?

2.34 AM
Nieznany: Jeśli jeszcze raz go dotkniesz, skończysz jak Peterson. A wcześniej twoja żonka dowie się, że lubisz kutasy. Miłej zabawy xxx

Przez chwilę nie rozumiem o co właściwie chodzi, ale wtedy łączę fakty i robi mi się gorąco. Spoglądam jeszcze raz na to potworne xxx, które jest tak kpiące i tak niepasujące do sytuacji jak tylko może być i powoli unoszę wzrok na Charlesa.

- Co to ma być? - pyta i ku mojemu zaskoczeniu jest nadzwyczaj spokojny. - Zapomniałeś mi powiedzieć, że masz chłopaka?

- Kurwa, nie wiem co powiedzieć - dukam. - Naprawdę. Nie wiem o co chodzi.

- Jesse...

- Nie wiem! - wyrzucam ręce w górę. - Nie wiem, nie wiem. Nie mam z tym nic wspólnego. Sam dostaję wiadomości z pogróżkami, nie wiem czy nie oberwę za pierwszym lepszym zakrętem. Ale nie wiem czemu, nie wiem po co - wzdycham, patrząc na niego błagalnie. - Nie denerwuj się, zaraz...

Ale on kręci głową.

- Słuchaj - zaczyna. - Powiedzmy, że ci wierzę. Ale teraz odwiozę cię do domu, dobrze?

- Ale dlaczego?

Nic nie rozumiem. Znaczy rozumiem, ale nie chcę zrozumieć. Przestraszył się, widzę to w jego oczach w jego wyrazie twarzy i nie wiem, czy powinienem lekceważyć jego strach. Był całkiem uzasadniony. Prawdę mówiąc Charles powinien być przestraszony.

- Słuchaj, dziwne rzeczy się ostatnio dzieją. Nie chcę być nieznanymi zwłokami w kostnicy.

- To tylko jedna osoba - serce mnie boli, kiedy o tym mówię, ale cholera, przecież to prawda.

Trudno mi uwierzyć, że jeden esemes aż tak mocno zadziałał na dorosłego faceta.

Ale nie słucha moich tłumaczeń. Rzuca mi moje ubrania, które jeszcze niedawno wyświechtane są teraz zwinięte w kulkę i nie wyglądają dobrze. Kiedy sznuruję buty, on już stoi przy drzwiach, nerwowo spoglądając na zegarek. Nie wiem gdzie się śpieszy, ale też nie chcę wiedzieć. Może ma coś do załatwienia, może chce się mnie jak najszybciej pozbyć.

Ręce mi się trzęsą, ale myślę tylko nad tym, że nie mam pojęcia kim jest ta osoba, która jakimś cudem zna każdy mój ruch i jest w stanie kontrolować moich znajomych. Czuję się tak potwornie bezsilny i opuszczony, że kiedy w końcu zamykamy za sobą drzwi hotelowe nie podaję swojego adresu, ale adres Connollych. Josh chciał mnie ze sobą wziąć - proszę bardzo. Teraz będzie miał okazję zobaczyć mnie w moim najgorszym wydaniu.

Kiedy jedziemy przez oświetlone tysiącami świateł miasto, nie odzywamy się ani słowem. Z radia sączy się jakaś wzruszająca piosenka od której robi mi się różowo przed oczami, więc szybko je zamykam. W skroniach zaczyna kiełkować ból, więc nie pytając Charlesa o zdanie po prostu ściszam radio i opieram czoło o szybę. Wjeżdżamy na przedmieścia.

Kiedy docieramy do dobrze mi znanej ulicy przez głowę przebiega mi myśl, żeby zadzwonić do Josha wcześniej, ale rezygnuję. Najzwyczajniej w świecie mi się nie chce.

Kiedy tylko samochód się zatrzymuje, natychmiast z niego wyskakuję. Nie żegnam się, po prostu zamykam za sobą drzwi i ruszam prosto w stronę drzwi wejściowych. Nie myśląc zbyt wiele naciskam dzwonek i nawet nieszczególnie przeraża mnie to, że dochodzi trzecia.

Dopiero kiedy drzwi się otwierają dociera do mnie lekkomyślność mojej decyzji.

Staję twarzą w twarz z kobietą, która z powodzeniem mogłaby być aniołkiem Victoria's Secret. Oczywiście gdyby nie była matką Rowana.

Podobieństwo jest uderzające, z tą tylko różnicą, że ona jest zdecydowanie jedną z wyższych kobiet jakie w życiu widziałem. Smukła i blada, czarnowłosa z bardzo ostrymi rysami twarzy. Jest piękna. Piękna i przerażająca, zupełnie jak Rowan, Trudno mi to przyznać, ale to prawda - gdyby Rowan zechciał, zrobiłby karierę. Gdyby zechciał odejść od sztalugi.

Pani Connolly nie wygląda na szczególnie szczęśliwą, że mnie widzi, ale nie wydaje się też być wściekła. Właściwie to zakłada ręce na piersiach jakby na coś czekała. Dosyć szybko domyślam się o co jej chodzi.

- Dobry wieczór - mówię ostrożnie. - Jest może Josh?

- Dobry wieczór - odpowiada, a te dwa słowa są tak naładowane sarkazmem, że niemal zaczynam klaskać. Jest w tym lepsza od syna. Nie wiedziałem, że to możliwe - Tak, mój syn jest w domu. Kim jesteś i co mogę dla ciebie zrobić, młody człowieku? - uśmiecha się lekko.

Jej uśmiech jest straszny.

- Mam mały problem z powrotem do domu i pomyślałem, że może.... - wzruszam ramionami, decydując się na półprawdę. - Przykro mi, że panią obudziłem.

- Nie obudziłeś mnie. Dorośli ludzie miewają zajęcia o tych godzinach, chłopcze.

- Jeszcze raz przepraszam,że przeszkadzam. Mogłaby pani zawołać...

I wtedy pojawia się on.

- Nie trzeba.

I oto stoją obok siebie, niczym dwa klony z identycznymi uśmiechami i to jest już dla mnie za dużo. Ręce opadają mi wzdłuż ciała, nie wiem co powiedzieć, gdzie spojrzeć i po prostu przygryzam wargę, bo kurwa, dlaczego. Dlaczego ten karzeł musiał tu przyleźć?

- Cześć Jessie - mówi słodko Rowan i wsuwa dłonie do kieszeni swojego szlafroka, który narzucił na za dużą koszulkę.

Nogawki jego dresów są pochlapane przeróżnymi farbami i choć samego mnie to zaskakuje nie jestem zdziwiony. Czy malowanie o tej godzinie było dla niego czymś niezwykłym? Pewnie nie. Na pewno nie.

- Rowan - odwzajemniam gest, fundując mu najbardziej fałszywy uśmiech na jaki mnie stać. - Jak miło cię widzieć.

- Możesz nas zostawić mamo - bardziej informuje, niż prosi Rowan i choć wyraźnie krzywi się na słowie mama, kobieta kiwa głową na znak zgody.

Jeszcze minutę temu byłbym w stanie założyć się, że zamknie mi drzwi przed nosem.

Teraz jednak odchodzi wgłąb domu, korytarzem, którym nigdy nie dane mi było iść i prawdę mówiąc ogromnie mnie to cieszy. Jeden złośliwy Connolly na karku w zupełności mi wystarcza. Powoli zaczynam się zastanawiać, czy Josh nie jest przypadkiem adoptowany. Odprowadzam wzrokiem jego matkę i czekam, aż rzuci jakiś arcyzabawny komentarz.

On jednak ogranicza się do szerszego otwarcia drzwi i wpuszczenia mnie do środka. Mijam go i ściągam buty, choć nie dalej jak kilkanaście minut temu je zakładałem i splatam ręce za plecami, niepewny co dalej robić. Gdyby to Josh mnie powitał, nie miałbym wątpliwości, ale co robić z Rowanem? Jak mu się wytłumaczyć? Torba powoli zaczyna ciążyć mi na ramieniu.

- Wiesz, powiedziałbym coś na temat tego, że śmierdzisz spermą, ale przecież to by było podłe - wzrusza ramionami i bez patrzenia na mnie rusza w stronę schodów.

Przez chwilę ważę jego słowa i zaciskam zęby. Pewnie ma rację. Idę za nim, nie mając pomysłu co lepszego mógłbym z sobą zrobić w takiej sytuacji.

- Josh śpi? - pytam cicho, kiedy pokonuje pierwsze dwa schodki.

Domyślam się, że ma zamiar wrócić do swojej pracowni. Dostrzegam, że jego palce są umazane czerwoną mazią i rozpoznaję zapach farby. On pachnie farbą, ja śmierdzę spermą. To definiuje nas w stu procentach.

- Josha nie ma - mówi Rowan chłodno, odwracając się do mnie. - Dlatego pójdziesz ze mną. Dobrze mi się dziś maluje, a wyrzuciłem ten szkic który robiliśmy przez ostatnie kilka dni. Nadrobimy zaległości - spogląda na swoje paznokcie, czekając aż go dogonię - Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko.

- Dlaczego go wyrzuciłeś? - pytam, zupełnie zbity z tropu. Byłem pewny, że jest z niego zadowolony.

- Nie podobał mi się - odpowiada zdawkowo. - Pośpiesz się. Chyba, że nie możesz chodzić, wtedy...

Wskakuję na schody i nie robiąc sobie nic z tego, że prawdopodobnie to chciał osiągnąć, wyprzedzam go i przeskakując co drugi stopień docieram na poddasze w rekordowym czasie. Obwieszone obrazami ściany wyglądają trzy razy mroczniej niż za dnia, mam wrażenie, że postacie z portretów się we mnie wpatruję i nie jest to miłe uczucie. Oglądam się na Rowana.

A Rowan się śmieje. Naprawdę się śmieje i jest to szczery, może nieco zbyt zdawkowy, ale szczery śmiech. Taki, jakiego jeszcze u niego nie słyszałem. Wtedy po raz pierwszy dociera do mnie, że on może być człowiekiem. Może w dwóch procentach, ale wciąż. Czekam na niego całkiem zszokowany i kiedy wreszcie dociera na górę nie umyka to jego uwadze. Krzywi się.

- Nie sądziłem, że taki z ciebie dzieciak - mówi, gdy mnie mija, ale widzę uśmiech na jego ustach i choć to absurdalne, czuję, że dziś w nocy wszystko będzie w porządku.

Nawet jeśli jakiś ktoś wypisuje do moich klientów z groźbami, nawet jeśli ten sam lub zupełnie inny człowiek grozi mi, teraz jest w porządku. Rowan jest wredny, ja jestem uparty i narwany, ale w tym domu nic mi się nie stanie, bo nikt obcy nie ma tu wstępu. Nikt obcy poza mną. Z ulgą zajmuję miejsce na kozetce, pozwalam by oparcie wbiło się w obolałe miejsce na moich plecach i czekam na instrukcje Rowana.

Kiedy chwyta paletę i miesza kolory po raz pierwszy widzę jak obchodzi się z farbą. Potem chwyta za pędzel. I wiem, że to nie będzie nudna noc.

***

Słuchajcie, ja wiem, że mnie długo nie było, a ten rozdziały i wszystkie poprzednie są nudne, ale muszą być, żeby potem było z tego coś fajnego. Postaram się, żeby było

Postaram się wszystko nadrobić, jeśli ktoś jeszcze nie widział to napisałam dodatek do SAA o tacie Caina i Swenie. Zapraszam serdecznie xxx

Jeśli macie ochotę to zagłosujcie, skomentujcie, cokolwiek

Mam nadzieję, że wszystko u was w porządku

Miłego wieczoru!

Call

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro