Rozdział 7

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Budzę się czując na twarzy coś mokrego i włochatego. Śmierdzące staje się dopiero po kilku chwilach i wtedy otwieram oczy, by zobaczyć nad sobą wyszczerzoną paszczę pełną białych, ostrych zębów i język długości mojego przedramienia. Zapominam krzyknąć. 

Nie sądzę, bym kiedykolwiek wcześniej zerwał się z łóżka w tak zawrotnym tempie. 

Niemal przewracam się o Rowana, który wciąż w piżamie, rozczochrany i z bardzo niezadowoloną miną przygląda się moim poczynaniom. Spoglądam na niego zdezorientowany, ale on tylko wzrusza ramionami. 

- Majra zazwyczaj się tu nie zapuszcza. Nie miałem nawet pojęcia, że umie chodzić po tak stromych schodach - mówi, jakby to wszystko wyjaśniało. 

Ponownie spoglądam na wielkiego, wyszczerzonego przyjaźnie w moją stronę Nowofundlanda, który zamiata ogonem podłogę z hałasem przypominającym szum cichego odkurzacza. Zwierze wygląda bardziej jak niedźwiedź, niż jak pies przed którym ostrzegał mnie Rowan, ale postanawiam nie uzewnętrzniać się z tym spostrzeżeniem. Powoli uspokajam oddech i przełykam ślinę. Z pyska psa na podłogę spada kropla śliny. 

- Majra - powtarzam imię suczki i kucam, wyciągając ręce w jej kierunku. Stworzenie wygląda na nieco dzikie, ale tak radosne, że nie mogę się powstrzymać przed powitaniem jej w jakikolwiek sposób. - Cześć psie. 

Pies podnosi się z tylnych łap i człapie w moją stronę w iście żółwim tempie. Nie musi się śpieszyć - każdy jej krok pokonuje tyle odległości co moje dwa. Kiedy w końcu wielki pysk Majry znajduje się na wysokości mojej twarzy sięgam za jej uszy i tarmoszę miękkie futro. Uderza ogonem o podłogę i Rowan aż podskakuje. 

- Jezu - syczy. - Uważaj, kiedy się cieszy traci nas sobą kontrolę. Nie chcesz, żeby cię stratowała, uwierz mi. 

- Jest cudowna - mówię całkiem szczerze, nie myśląc nad tym, czy powinienem przyznawać się przed Rowanem do sympatii do czegokolwiek. Majra dyszy w moją stronę i kiedy wstaję wydaje z siebie nieszczęśliwy skowyt. 

Otrzepuję dłonie na których pozostały jej kłaki i spoglądam na Rowana, który piorunuje mnie wzrokiem. Potrząsa głową, by pozbyć się włosów z twarzy i wzdycha, zakładając ręce na piersi. 

- Nie mam pojęcia jak się tu dostała. Przepraszam, że cię polizała... - wywraca oczami i chwyta Majrę za czerwoną obrożę, która ginie wśród sierści. - Sio! - popycha psa w kierunku wyjścia i  kiedy wychodzi, zamyka za nią drzwi. 

Łapię się na tęsknym wpatrywaniu się w drzwi i mrugam szybko, by pozbyć się tego wrażenia. Wycieram twarz rąbkiem koszulki, wiedząc, że kiedy ją ściągnę Rowan natychmiast wrzuci ją do kosza na pranie. 

- Mam już iść? - pytam, nie wiedząc co ze sobą począć. Nie przywykłem do budzenia się z kimś w pokoju w ten sposób. - Czy chcesz jeszcze dziś malować? Przynajmniej nie będę musiał tu wracać wieczorem po szkole - wzruszam ramionami, szukając na ścianach zegarka. Kiedy żadnego nie znajduję, patrzę znacząco na Rowana. - Wiesz może która godzina? 

- Po dwunastej - odpowiada z krzywym uśmiechem. - Musimy zejść na śniadanie. 

- Na śniadanie? - powtarzam po nim jak echo, zupełnie ignorując fakt, że przegapiłem cztery pierwsze lekcje. Nigdy jakoś specjalnie nie płakałem nad spóźnieniami. 

- Tak, śniadanie. Ludzie jedzą śniadania - parska i jednym ruchem ściąga z siebie koszulkę. - Przebierz się. Matka nienawidzi, kiedy schodzi się na dół w piżamie. Masz co ubrać?

Rozglądam się dookoła. Szukam swoich ubrań i znajduję je, rzucone na podłogę zeszłego wieczora. Nie wyglądają jakby nadawały się do ubrania, szczególnie po wczoraj, kiedy wkładałem je i ściągałem na zmianę. Przypominam sobie wyraz twarzy pani Conolly kiedy zobaczyła mnie po raz pierwszy i gdy myślę, że mógłbym jej się pokazać dwa dni pod rząd w tej samej koszuli, chce mi się śmiać. Lubiłem wzbudzać kontrowersję, ale nie w przypadku kiedy skonsternowana osoba mogła rzucić we mnie nożem do masła. Jeśli ta kobieta rzeczywiście była matką Rowana, to z pewnością takie rzeczy nie stanowiły dla niej problemu.  

- Niekoniecznie - przyznaję. 

- Nie bierzesz ubrań na zmianę do pracy? - wydaje się szczerze zaskoczony. 

Mnie z kolei dziwi to, jak bardzo naturalnie wypowiada słowo praca.  Zupełnie jakby nie potrafił być złośliwy zaraz po przebudzeniu. On nie zwraca na to uwagi i podchodzi do szafy. Przez chwilę w niej grzebie, po czym rzuca w moim kierunku dłuższą, czarną bluzę z kapturem. 

- Spodnie ubierz swoje. Obawiam się, że moje mają za krótkie nogawki - schyla się i ponosi z dolnej półki jeszcze dłuższą, również czarną koszulę z głębokim dekoltem wyciętym w serek. 

Nigdy go w tym nie widziałem, przynajmniej nie w szkole, choć trzeba przyznać, że przecież do niedawna nie zwracałem na niego zbyt wiele uwagi. Jestem irracjonalnie ciekawy, jak Rowan przygotowuje się do wyjścia do ludzi. Makijaż? Raczej niekoniecznie. Nie potrzebował go. Biżuteria? Obserwuję jak naciąga na siebie koszulę i pochodzi do biurka, by podnieść z niego łańcuszki i rzemyki z koralikami, które następnie narzuca sobie na szyję. Uwalnia włosy spod kołnierza i przeczesuje je dłonią. I już. Wygląda jakby spędził przed lustrem trzy godziny. 

- Jesse! -  ostro przywołuje mnie do porządku. - Pośpiesz się. 

- Wszystko mnie boli - jęczę, niechętnie narzucając na siebie bluzę. Moje mięśnie protestują, ale słyszę śmiech Rowana i postanawiam nie dawać mu więcej powodów do radości. - Dupek - rzucam jeszcze przez ramię, nim schylam się by ubrać spodnie. 

Kiedy wreszcie wyglądam w miarę jak człowiek - przynajmniej na tyle na ile potrafię ocenić nie patrząc w lustro, wychodzimy z pokoju. Rowan nie sili się na ścielenie łóżka i domyślam się, że nie musi robić tego sam. Prowadzi mnie w stronę schodów, gdzie na tylnych łapach przysiadła Majra. Chłopak obdarza psa pytającym spojrzeniem, ale zwierze nie wygląda jakby miało odpowiedzieć, więc schodzimy na dół, zostawiając ją na piątrze. Kiedy zeskakuję z ostatniego schodka do moich nozdrzy dociera obłędny zapach czegoś, co przypomina świeżo pieczone bułeczki i... Omlet? Może. 

Człapię za Rowanem w kierunku kuchni połączonej z jadalnią i kiedy już myślę, że obejdzie się bez rewelacji z łazienki na końcu korytarza wychodzi matka Rowana w krótkich, dresowych spodenkach i koronkowej bluzce na ramiączkach. Jest to strój trzydzieści razy bardziej skąpy niż jej wczorajszy szlafrok i szczerze mówiąc nie wiem jak zareagować. Niektóre ze sprzedających się dziewczyn nigdy nie ubrałyby czegoś takiego. Przystaję i mimowolnie chwytam Rowana za tył bluzy. 

Chłopak kamienieje i również się zatrzymuje, dopiero teraz zauważając matkę i mam wrażenie, że popełniłem ogromny błąd zwracając na nią jego uwagę, bo sztywnieje niemal natychmiast. 

- Dzień dobry, kochanie - szczebioce jego matka, zupełnie nie przejmując się naszymi zszokowanymi minami. Taki ton zupełnie nie pasuje do rysów jej twarzy i mocnego makijażu - Jak się spało? Dzień dobry tobie też, Jessie, mam nadzieję, że... 

- Daruj sobie - przerywa jej Rowan takim tonem, jakim ja urywałem pijackie zapędy mojej ciotki. - I ubierz się. 

Zaskakuje mnie taka ostra reakcja z jego strony i czuję się nieco winny, widząc wyraz twarzy pani Connolly. Nie gorszył mnie taki wygląd, ona cała po prostu mnie niesamowicie onieśmielała i możliwe, że nieco przesadziłem zatrzymując Rowana. Nie wiem co sobie pomyślał, ale nie chciałem wtrącać się w nie swoje sprawy. 

- Rowan, nie - mówię, nim udaje mi się ugryźć się w język.

- Nie mów do mnie tym tonem - głos matki Rowana staje się oziębły i surowy. - Nigdy nie mów do mnie tym tonem. 

- A to niby czemu? Nosisz się jak... - urywa, ale wiem co chciał powiedzieć i wydaję z siebie zduszony jęk. 

Nosisz się jak dziwka. 

Sam nie zaznałem relacji matka-syn, ale widziałem jak Seth traktuje swoją mamę i jest to tak różne od zachowania Rowana,  że nie potrafię do końca odnaleźć się w sytuacji w jakiej się znalazłem.

- Nie mów do mnie w ten sposób - prosi wciąż spokojnie pani Connolly opierając dłonie na biodrach. - Nie pozwalaj sobie! 

Chłopak zaciska zęby i odwraca wzrok. Czuję się nie na miejscu, więc spuszczam głowę, rozpaczliwie zastanawiając się, co powinienem powiedzieć, czy powinienem się przywitać, czy może po prostu zniknąć, zapaść się pod ziemię. 

- Ja już pójdę - oświadczam głośno i nawet jeśli Rowan miał zamiar coś powiedzieć to mu to uniemożliwiam. - Dziękuję na nocleg, naprawdę. 

- Nie, zostań - protestuje chłopak, schodząc z tonu. - Chcę zjeść śniadanie z kimś normalnym. 

I na tym dyskusja się kończy. Jego matka odwraca się na pięcie i rusza w kierunku pokoju Josha. On nie oglądając się na mnie idzie w stronę kuchni. Drepczę za nim, nagle zapominając języka w ustach. Jeśli Seth też się tak czuję, gdy wydzieram się na ciotkę na muszę przystopować. 

- Co ty odpierdalasz? - pytam przyciszonym głosem, obawiając się niechcianego towarzystwa. - Myślałem, że tylko dla mnie jesteś takim dupkiem. 

- Niespodzianka - prycha. - Widziałeś co ona miała na sobie? 

- Widziałem. Bez przesady, wyglądała ładnie - dosyć niemrawo staram się bronić jego matki, chyba tylko po to, by jakoś mu się sprzeciwić.  

Nie komentuje tego, od razu siada przy stole. Przy blacie krząta się szczupła dziewczyna w fartuszku, rozkładając talerze i kubki. Po cztery. Cudownie, więc to nie był jeszcze koniec pani Connolly na dzisiaj. Pewnie nie powinienem mieć pretensji, to był w końcu jej dom, ale czy naprawdę jada śniadania z dziewczynami Josha, kiedy te przychodzą do niego na noc? Tego typu człowiekiem jest? 

Zajmuję miejsce przy Rowanie, irracjonalnie tam czując się najpewniej. Owszem, może nie było tam najbezpieczniej, ale niebezpieczeństwo było przynajmniej znajome. Przez chwilę siedzimy w milczeniu, ale potem do pomieszczenia wpada Josh, ślizgając się po podłodze w samych skarpetkach. 

- Jessie! - uśmiecha się do mnie i sprawdzając czy w okolicy nie ma jego matki, pochyla się by mnie pocałować. Krzywię się i odwracam twarz bokiem, tak, by trafił na policzek - Cześć braciszku, cześć Debby!  

Dziewczyna w fartuchu podnosi na chwilę głowę i odpowiada zdawkowym skinieniem głowy. Domyślam się, że to właśnie ona będzie dziś ścieliła po nas łóżka. 

- Ale się pedalicie - jęczy Rowan, kiedy Josh cmoka mnie jeszcze w czoło. 

Mam ochotę mu przyklasnąć, bo ta bliskość peszy także mnie, ale nie jestem pewien, czy mogę sobie na to pozwolić kiedy do kuchni w każdej chwili może wkroczyć ich matka. 

- Cześć Josh - witam się z dystansem i nie czekając na pozwolenie sięgam po ciepłe jeszcze bułeczki, które Debby stawia na stole zaledwie kilka sekund po tym, jak pojawia się Josh. 

- Dawno przyszedłeś? Nie widziałem kiedy wchodziłeś - chłopak siada na przeciwko mnie, z niegasnącym uśmiechem i zaczyna czytać etykietę dżemu truskawkowego. - Mam nadzieję, że Rowan cię nie zanudził. Gdybym wiedział, że przyszedłeś i nie ma cię w szkole, zaprosiłbym cię do siebie, ja mam zajęcia dopiero popołudniu, więc... 

Rowan przerywa mu chrząknięciem i uśmiecha się tak, że przechodzi mnie dreszcz. 

- Przyszedł wczoraj wieczorem - mówi, a jego nóż przechodzi przez bułkę jak przez masło. - Nie było cię, więc ja się nim zająłem, mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko. 

Niemal wypluwam to, co zdążyłem włożyć do ust. Co to miało być? To brzmiało jakbyśmy co najmniej pieprzyli się pod nieobecność Josha. 

- Rowan, co do kurwy... - zaczynam, ale urywam, bo twarz Josha jest tak przerażająca, że wydaje się jakby nawet sam Rowan nie wiedział co powiedzieć. - Nic się nie stało. Malował mnie, to wszystko. 

- Gdzie spałeś? - pyta Josh, wciąż nie zmieniając wyrazu twarzy. 

Już mam odpowiedzieć, ale czuję na swoim udzie dłoń Rowana. Chłopak ściska mnie mocno, wyczuwam w tym ruchu pewnego rodzaju desperację i domyślam się, że nie chce bym powiedział jego bratu prawdę. Odchrząkuję więc i silę na uśmiech. 

- Na poddaszu. Dupek położył mnie na tej potwornej kozetce - staram się brzmieć tak wiarygodnie jak tylko mogę i czuję, że chłopak obok oddycha spokojniej. 

- Można się było tego po nim spodziewać - niemal warczy Josh, posyłając mi współczujące spojrzenie. Wygląda na to, że mi uwierzył i cieszę się, nawet jeśli nie rozumiem o co chodziło w tym niewypowiedzianym do końca konflikcie. - Pewnie nie możesz się ruszać. 

Kiwam głową, starając się nie wyglądać na kogoś, kto spędził noc na najwygodniejszym łóżku na świecie. Wciąż czuję na udzie rękę Rowana, mimo, że zdaję sobie sprawę z tego, że dawno już ją cofnął. Przeraża mnie jakie wrażenie robi na mnie ten chłopak w ostatnim czasie. 

Do kuchni wchodzi pani Connolly, tym razem w zwykłych spodniach i swetrze ze srebrnymi guzikami. Rozpuściła włosy i znów wygląda tak jak wczoraj. Młodo, ale poważnie i odpowiedzialnie. Dopiero teraz zauważam jak zgrabna jest i że to pewnie po niej Rowan wygląda tak jak wygląda. Josh musiał odziedziczyć wygląd po ojcu. 

- Smacznego - mówi nieco przygaszona i pomaga Debby przenieść talerze z omletami na stół. 

Nie wydaje się jakby miała problem z trzymaniem wielu talerzy na raz, po czym wnioskuję, że gotowanie nie jest jej obce. Kiedy stawia naczynie przed Rowanem, chłopak nie patrzy jej w oczy, a ona przebiega dłonią po jego włosach. Zastyga pochylony z otwartymi ustami i widelcem w górze. 

Parskam śmiechem, kiedy siada na przeciwko niego, wyraźnie z siebie zadowolona. 

Przez chwilę jemy w ciszy, a ja mam wrażenie jakbym trafił na śniadanie do rodziny arystokratów, którzy jedynie udają, że się tolerują. Jedynym dźwiękiem jest szczęk sztućców. Cieszę się każdym kęsem, bo nie pamiętam kiedy ostatnio jadłem coś równie pysznego. 

Ta rodzina zaczynała mnie zaskakiwać. Jeden syn jest kapitanem szkolnej drużyny i obiektem westchnień każdej dziewczyny w szkole, ale umawia się ze mną, bo ma taki kaprys. Jego brat to nastoletni milioner z wątpliwą stabilnością emocjonalną, dziwnym poczuciem humoru, piękną twarzą i martwą siostrą bliźniaczką, do której podobno jestem podobny. Ich matka wygląda lepiej niż większość dziewczyn z mojej klasy i wydaje się całkiem miła, nawet jeśli odrobinę zarozumiała. Mimo tego Rowan wyraźnie ma do niej o coś pretensję i to wielką - omal nie nazwał ją dziwką w mojej obecności. Oprócz tego ukrywają w domu wielkiego niedźwiedzia, który napada na niczego nieświadomych gości i mrukliwą pokojówkę, która możliwe, że nie umie mówić. Właśnie z takimi ludźmi siedziałem przy śniadaniu. 

Zastanawiam się, czy w wielu normalnych domach tak wyglądają poranki. Niby niezręcznie, a jednak naturalnie. Czy tak wyglądałoby moje życie, gdybym wyjechał z Jules? Możliwe. Nigdy nie myślałem nad takimi zwyczajnymi rzeczami, jeśli już się zastanawiałem nad swoim życiem, to zawsze nad dużymi sprawami. Nad prostytucją, nad pieniędzmi, nigdy nad śniadaniami. Teraz wydaje mi się to potwornie istotne. 

- Wasz ojciec che jechać na wieś - odzywa się w końcu pani Connolly. 

Rowan natychmiast się ożywia. 

- Naprawdę? - rozpromienia się i patrzy na matkę z taką nadzieją, jakby powiedziała, że święta odbędą się wcześniej. - Jedziemy do Rogate? 

- Jedziemy do Rogate - potwierdza kobieta, uśmiechając się z lekkim niedowierzaniem. - Nie spodziewałam się po tobie takiej reakcji. Stęskniłeś się za końmi? 

- Śmierdzą tak jak on - mamrota pod nosem Josh, ale ja jestem w stanie skupić się jedynie na tym, jak Rowan wyglądałby na koniu i coraz trudniej mi cokolwiek przełknąć. 

Widzę ten obraz w głowie, drobny chłopak przy wielkim zwierzęciu. Najbardziej dostojny człowiek jakiego widziałem i koń. Boże, to musi być piękne. Konie są piękne. Rowan jest piękny. Trudno mi to przed samym sobą przyznać, ale przecież to prawda i zauważyłby to każdy, kto tylko by go zobaczył. Prawda? 

- Kiedy ostatnio dzwoniłem do babci mówiła, że Apollo i Anubis bardzo urośli. Nie mogę się doczekać, żeby je zobaczyć! - chłopak cieszy się jak dziecko, a ja patrzę na niego z szeroko otwartymi oczami i nie mogę w to uwierzyć. 

Wiedziałem, że kocha malować. Wiedziałem, że jest w tym dobry, wiedziałem, że jest w tym wręcz genialny. Nigdy nie widziałem, żeby się przy tym choćby uśmiechał, cokolwiek. Teraz na myśl o koniach otwarcie się śmieje, założył włosy za ucho i spogląda na matkę takimi oczami, jakimi nigdy nie patrzył na nic. Błyszczą, a on pochyla się do przodu, opierając dłonie na stole i szczebioce jak pięciolatek. Patrzę na niego i nie mogę nic poradzić na to, że też się uśmiecham. Potrąca mnie łokciem, ale nawet tego nie zauważa, a mnie powoli zaczynają boleć policzki od szczerzenia się. Pani Connolly również się uśmiecha i jest przy tym wiele ładniejsza niż kiedy tego nie robi. Kolejna rzecz, która łączy ją z synem. 

Josh spogląda na mnie bez zrozumienia i kręci głową jakby z niedowierzaniem. 

- Naprawdę musimy tam jechać? - pyta, po raz pierwszy będąc tym nieszczęśliwym bratem. 

- Tak! - odpowiada natychmiast Rowan, a ja mam wrażenie, że za chwilę pokaże mu język. 

Chłopak spogląda na młodszego brata jakby chciał mu wbić mu nóż w serce. I robi to. Mniej lub bardziej dosłownie. 

- Jestem ciekawy jak przekonasz Anubisa żeby cię nie pogryzł bez Thetis. Przypominam ci, że ona nie żyje. Nie żyje i...

Rowan zastyga z uśmiechem na ustach i odkłada widelec na talerz. Robi to z takim impetem, że delikatna zastawa pęka, ale on nawet nie zwraca na to uwagi. 

- Josh! - pani Connolly ponosi głos i uderza pięścią w stół. - Natychmiast się uspokój!

Mrugam i nie rozumiem co właściwie się dzieje, bo Rowan obok mnie jakby maleje. Spuszcza twarz i choć jej nie widzę, to nie mam ochoty patrzeć. Chowa ją w dłoniach i choć nie bardzo chcę w to uwierzyć, wydaje mi się, że zaczyna się trząść. 

Zapominając o byciu dupkiem, kładę dłoń na jego plecach o podczas gdy matka Rowana i Josh wrzeszczą na siebie przez stół. Pochylam się w jego stronę i mruczę coś uspokajająco, tak, jak zwykł to robić Seth kiedy nie dawałem już rady. 

Uświadamiam sobie, że nic nie wiem o sytuacji z Thetis i tym, co właściwie się z nią stało. Nie wiem kiedy właściwie umarła i dlaczego, nie wiem o niej nic i nie wiem nic o tym, co jej śmierć znaczyła dla Rowana i całej jego rodziny. Josh wydaje się tak wściekły, że niemal pluje kwasem, a ja nie rozumiem dlaczego. Przecież nawet jeśli Rowan bywa irytujący, to tym razem nie powiedział nic złego. Po prostu się cieszył. 

- Wszystko w porządku? - pytam go cicho, nie licząc na odpowiedź. 

- Jedziesz tam ze mną - oświadcza, wciąż chowając twarz w dłoniach. 

Nie odpowiada na moje pytanie, ale cieszę się, że powiedział cokolwiek. Nie widzenie jego twarzy i słyszenie jego głosu, który brzmi jakby chłopak od tygodnia włóczył się po pustyni doprowadza mnie do szału. 

- Gdzie? - pytam głupio. 

- Do Rogate. Proszę, muszę cię namalować, a chcę tam jechać. Naprawdę. 

- Co ze szkołą? - marszczę brwi, nie przestając go gładzić po plecach. Uświadamiam sobie jak dziwne to jest i natychmiast opuszczam rękę, a on nawet tego nie komentuje. 

- Nadrobisz, pomogę ci. Po prostu... Nie mogę cię zmusić do wyjazdu za miasto. Nie chcę cię szantażować, to co jest teraz w zupełności mi starcza - wzdycha i przeczesuje dłonią włosy, tym razem tak mocno, że mam wrażenie, że kosmyki zostaną mu pomiędzy palcami. - Jeśli się zgodzisz, skończymy wcześniej, przysięgam. 

Nie wiem co się stało z tym człowiekiem, który jeszcze pół godziny temu był tak pewny siebie, ale kiwam głową, bo nie potrafię odmówić mu w takiej sytuacji. Nie mam miękkiego serca, wszyscy o tym wiedzą, ale kiedy patrzy się na kogoś, kto przez cały czas jest pewny siebie, silny i uparty,  a nagle rozsypuje się na twoich oczach, trudno nie dać mu tego, o co błaga. 

- Tak, dobra, okej - zgadzam się na wszelkie znane sobie sposoby, uświadamiając sobie, że moje kiwanie głową nie przyniesie skutku kiedy on nie patrzy. - Tylko przestań. Nie wiem o co chodzi, ale przestań. 

- Skoro nie wiesz o co chodzi, to... 

- Głowa do góry, chcesz mu dać satysfakcję? - ciężko jest mi zrozumieć to, co się wokół mnie dzieje, ale widzę, że Josh w dosyć podły sposób wykorzystał słabość Rowana. - Rowan, nie chcę na ciebie patrzeć, wyglądasz teraz gorzej niż zwykle. Podnieś głowę, już. 

Nie słucha. 

- Kurwa, Rowan! - mówię całkiem głośno, tak, że gdyby nie hałas dookoła wszyscy by usłyszeli. - Bądź dupkiem jak zwykle, ale to już! 

Dopiero to działa. Prostuje się i odkrywa włosy. Widzę, że jego oczy są bardzo zaczerwienione, ale nie płakał. Zdecydowanie nie płakał. Dolna warga wciąż mu się trzęsie, ale jedynym co widzę na jego twarzy jest chłód. I gniew. Ale jest sobą. 

- Starczy - mówi zdecydowanie i krzyki ustają równie nagle jak się zaczęły. 

- Rowan, kochnie... - jego matka mówi tak, jakby to ona miała za chwilę wybuchnąć płaczem. 

- Nic mi nie jest - mówi. - Wszystko w porządku. Nie gniewam się, braciszku - spogląda na Josha z fałszywym uśmiechem i wkłada w ostatnie słowo tyle jadu, że robi mi się niedobrze. - Pojedziemy tam i jeśli Anubis mnie pogryzie, to trudno. Będzie to znaczyło, że przynajmniej nie jestem tak dziewczęcy jak sądzisz. Że nie przypominam Thetis. Chociaż może ty nie pamiętasz jak ona wygląda... - wzrusza ramionami. - Spaliłeś wasze wspólne zdjęcia, a na grób nie chodzisz. Ma bardzo ładne zdjęcie na nagrobku, ten z perłami na szyi. Pamiętasz kiedy je jej kupiłem? - teraz spogląda w twarz Josha z taką pewnością, że mimowolnie jestem z niego dumny. - Świetnie. 

- Brawo - szepczę, czując się jakbym przebiegł maraton. 

- A teraz wybaczcie - chłopak wstaje, z impetem zasuwając za sobą krzesło. - Muszę odprowadzić Jessiego do drzwi. Dziękuję za śniadanie. 

I rusza w stronę przedpokoju, nie zważając na to, czy idę za nim. Oczywiście zrywam się natychmiast i biegnę jego śladem, przy okazji odbierając od Debby torbę, którą musiała właśnie znieść z góry. Zatrzymuję się jedynie przy Joshu, by rzucić krótkie:

- Nie waż się do mnie więcej dzwonić. 

I zostawiam po sobie wpół dojedzonego omleta. 


*         *         * 

Hej hej, rozdział jak rozdział, mogę jak zwykle jedynie obiecać, że będzie ciekawiej. Mam nadzieję, że wam się podobał, jeśli tak, to zostawcie coś po sobie i cóż... Miłego weekendu! Dbajcie o siebie!

Call

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro