*50*

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Rano zadecydowali dokąd ruszą w poszukiwaniu jakiegoś stałego miejsca do zamieszkania. Jedną z propozycji było podążenie do Dakoty północnej gdzie byli krewni Amary, ale problemem był fakt czy tamci zgodzą się aby obcy ludzie zamieszkali u nich. Nigdy nie byli zbyt gościnni, a szczególnie dla nieznanych. Ale większym problemem okazało się to że nie mogli się z nimi skontaktować. Ivy przez radio z samochodu, który stał w garażu domu gdzie nocowali trochę podrasowała urządzenie. Próbowała się skontaktować z nimi oraz z swoją rodziną. Sprawdzała każdą możliwą stacje, czekali nawet parę godzin na ich odzew, ale nigdy się nie odezwali. Bardzo zmartwiło to Ivy, jej rodzina nie dawała znaku życia, a przecież każdego dnia nadawali sygnał próbując porozumieć się z krewnymi z Dakoty. Wiec powinni byli usłyszeć wiadomość, mieli dobry sprzęt, mogli nadawać i odbierać sygnały na bardzo duże odległości.

Drugą propozycją było ruszenie do Waszyngtonu, mimo tego że to co Eugene mówił nie było prawdą. To miasto było stolicą wiec jest większa możliwość że tam władze bardziej postarali się o zabezpieczanie ludności. Może uda im się tam znaleźć miejsce do zamieszkania. Szansa była wiec zdecydowali że tam ruszą.

Jednak droga do Waszyngtonu nie była zbyt łatwa. Początkowo podróżowali pojazdami, które zdobyli po drodze, ale z czasem los przestał im sprzyjać. Tak samo było z pożywieniem. Im bliżej byli stolicy tym bardziej im wszystkiego brakowało. Dodatkowo przez ostatnie dni panowały upały, zaczęło im brakować wody, a w czasie drogi nie udało im się jej znaleźć.

Prawie trzy tygodnie tułali się z myślą, że muszą dotrzeć do stolicy. Robiło się coraz ciężej. A szczególnie teraz gdy nie mieli pojazdu bo skończyła się benzyna, a nie znaleźli żadnego zastępczego musieli iść na piechotę. Skończyło im się pożywienie. Nawet w lasach brakowało zwierzyny do upolowania. Zaczął doskwierać im powoli głód oraz pragnienie. Mieli jeszcze resztki wody. Dzielili się ją i starali się aby na jak najdłużej starczyła.

Amara szła wzdłuż wyschniętego potoku, szukała wody. Zatrzymała się zauważając kilka zdechnietych żab. Nogą zaczęła kopać ziemie aby sprawdzić czy potok faktycznie wysechł całkowicie. I niestety tak było. Ziemia była zbyt sucha. Westchnęła smętnie wycierając dłonią pot z czoła. Skierowała się w kierunku drogi gdzie miała spotkać się z resztą. Każdy rozdzielił się w poszukiwaniu zapasów, tak było łatwiej sprawdzić większy teren i mieć szanse na znalezienie czegoś. Gdy wyszła na drogę dołączył do niej Daryl, Ivy i Sasha, którzy również niczego nie znaleźli. Gdy szli zobaczyli w oddali resztę grupy, która siedziała przy zepsutym samochodzie. Po ich minach od razu można było stwierdzić, że oni również wrócili z pustymi rekami.

-Cholera, minęło prawie dwa dni.- jęknęła z frustracją Ivy.

-Nie pociesze cie mówiąc, że zostało 60 mil do stolicy.- powiedziała Sasha zerkając na rudowłosą, która uniosła głowę do góry mając już tego dość. W takim tępię nie będą dali rady iść dalej. W końcu zabraknie im sił i będą zmuszeni gdzieś zostać na dłuższy czas.

-W lasach nie ma niczego. Jest zbyt upalnie.- stwierdziła Amara.

-Nie ma nawet budynków w okolicy.- dopowiedział Daryl.

-Ah, jest chujowo.- mruknęła rudowłosa.

Dołączyli do reszty grupy. Każdy był zmęczony, odczuwał głód, może jeszcze nie tak duży, ale powodowało osłabienie organizmu. Chcieli jeszcze trochę odpocząć zanim ruszą, ale za nimi w odległości kilku metrów z lasu wyłoniło się około piętnastu sztywnych. Umarlaki zaczęły iść wzdłuż szosy prosto w ich stronę. Nie chcieli marnować amunicji, ani też energii na zabicie ich wiec ruszyli dalej w drogę. Szwendacze i tak byli zbyt wolni aby ich dogonić. Pozbędą się ich gdy zaczną im faktycznie zagrażać.

-Zniknę na trochę, może coś znajdę.- ciemnowłosa zerknęła na kusznika, Rick idący obok nich również.

-Tylko nie na długo.- powiedział Grimes. Kusznik skinął głową.

-Poradzisz sobie?- zapytała Amara.

-Jasne.

-Pójdę z tobą.- zgłosiła się Carol. Daryl zerknął na ciemnowłosą, która skinęła głową godząc się na to by we dwoje poszli. Po chwili zeszli z drogi i zniknęli miedzy drzewami.

-W końcu będziemy musieli się nimi zająć.- Rogers zerknęła przez ramie na idących za nimi w oddali sztywnych.

-Zrobimy to na lepszym terenie. Musimy oszczędzać siły.- stwierdził były policjant. Kobieta zerknęła na śpiącą Judith, którą trzymał. Było jej żal tego malucha. Ona również zaczęła odczuwać brak pokarmu choć Rick czy Carl oddawali jej swoje porcja, ale nie tylko oni, inni również. Poświęcali się każdy dla każdego. Te trzy tygodnie jeszcze bardziej ich do siebie zbliżyły. Kiedyś byli całkiem obcy dla siebie, a teraz są jedną wielką rodziną.- Nic jej nie będzie.- powiedział Rick zauważając jak Amara przyglądała się dziecku.

-Jeśli sytuacja się nie polepszy, wiesz co się stanie. Żadne z nas nie wytrzyma zbyt długo.

-Może w końcu spadnie deszcz.

-Oby się pospieszył.

Po jakimś czasie natknęli się na wiadukt z stromym wąwozem po obu stronach. Postanowili że wykorzystają to miejsce do pozbycia się ogona. Ustawili się po cztery osoby po bokach wiaduktu. Zwabią tu sztywnych, których będą spychać. W ten sposób oszczędzą siły nie musząc dźgać ich ostrzami. Stali w dwóch rzędach. Po lewej po kolei stali Tyreese, Rick, Amara i Sasha. Po prawej byli Abraham, Glenn, Michonne oraz Maggie. Gdy pozbywali się sztywnych musieli starać się zachować równowagę aby samemu nie wpaść do wąwozu. Nie musieli ich nawet dotykać, wystarczyło że przyciągną ich uwagę i wycofają się tuż przy krawędzi, a trupy nie mając zbyt dobrej koordynacji ruchowej od razu spadały z wiaduktu. Po tym jak pozbyli się problemu kontynuowali podróż. Daryl z Carol dołączyli do nich, niczego znowu nie znaleźli.

Zrobili sobie postój. Usiedli w grupie przy drodze. Nie mieli nawet sił na rozmowy. Po prostu siedzieli i odpoczywali, a przynajmniej próbowali.

Amara siedziała lekko pochylona do przodu opierając przedramiona o kolana. Jej wzrok padł na jej lewe przedramię. Widniała tam blizna po cieciu. Skrzywiła się gdy obraz tamtych wydarzeń pojawił się w jej głowie. Wiedziała że to co zrobiła była głupotą. Chciała z sobą skończyć. Ale gdyby na prawdę się jej to udało, to nie doświadczyła by tak wielu rzeczy. Przede wszystkim nigdy nie byłaby z Daryl'em, nigdy by nie spotkała swoich krewnych, nie poznałaby nowych ludzi albo nie pomogłaby w uratowaniu niektórych.

-Moja też jest wciąż widoczna.

Ciemnowłosa obróciła głowę w bok. Beth podwinęła rękaw pokazując bliznę na nadgarstku. Kobieta przyjrzała się chwile po czym odwróciła wzrok. Pamiętała to, byli wtedy jeszcze na farmie.

-Myślałam, że w ten sposób będzie lepiej, ale się myliłam.- powiedziała blondynka.

-Uczymy się na błędach.- stwierdziła Rogers.

-Zgadza się.

-Zmieniłaś się. Jesteś silniejsza.- powiedziała po krótkiej chwili ciszy i spojrzała na młodą Greene.

-Ty również. B...

Nagłe warczenie zwróciło ich uwagę. Za drzew wyskoczyły dzikie psy. Zwierzęta pokazywały kły na ich widok. Ostrożnie i powoli Amara sięgnęła po maczetę. W każdej chwili mogły się na nich rzucić. Ale zanim cokolwiek się stało Sasha zastrzeliła je karabinem z tłumkiem. Byli zaskoczeni jej zachowaniem, ale niczego nie powiedzieli. Wiedzieli że przeżywa trudne chwile, przecież straciła kogoś ważnego.

Jako że nie mieli nic innego do zjedzenia, upiekli psie mięso. Niektórzy z mniejszym czy większym zapałem zjedli swoje porcje. Byli zmuszeni coś zjeść, nie mieli innego wyjścia nawet jeśli to im się nie podobało, musieli jakoś przetrwać.

Gdy kontynuowali marsz Daryl ponownie odłączył się od grupy. Amara chciała iść z nim, ale się nie zgodził. Nie bardzo rozumiała dlaczego się tak zachowuje, ale stwierdziła że jest pod presją że wciąż nie zdobyli zapasów. A on wciąż próbuje i się stara coś zdobyć.

-Co to jest?- Tara podeszła do stojących na środku drogi butelek z przezroczystą cieczą. Podniosła kartkę na której coś pisało.- "Od przyjaciela", co to znaczy?

Rick wziął od niej papier. Akurat w tym samym momencie Daryl wrócił. Grimes podał mu papier gdy do nich podszedł.

-Nie możemy tego wypić. Nie wiemy kto to tu zostawił.- zdecydował Rick. Sam widok tej wody sprawiał że chciało się jeszcze bardziej pić.

-Ktoś musiał nas obserwować. Wiedział że brakuje nam zapasów. To nie może być przypadek.- stwierdziła Amara.

-Jeśli to pułapka, to już w nią wpadliśmy.- powiedział Abraham.

-Ale ja chciałbym na prawdę wierzyć, że to od przyjaciela.- Eugene wpatrywał się w butelki z pragnieniem w oczach.

-Co jeśli coś tam dodano? Możesz to jakoś sprawdzić?- Grimes spojrzał na Amare. Kobieta wzruszyła ramionami.

-Chemikiem nie jestem. I do tego nie mam potrzebnych rzeczy aby się przekonać czy to faktycznie prezent od przyjaciela.

-Wiec trzeba sprawdzić.- Eugene podszedł łapiąc butelkę i szybko ją odkręcając. Ale zanim zdążył zrobić choć maleńkiego łyka Abraham wyrwał mu butelkę z reki, upadła na ziemie i cała woda się wylała. Mężczyzna spojrzał na niego gniewnie po czym cofnął się na swoje poprzednie miejsce.

-Nie warto ryzykować.

Niespodziewanie z nieba zaczęły spadać pojedyncze krople, które po chwili przerodziły się w ulewny deszcz. W krótkim czasie wszyscy byli przemoczeni, ale nie przeszkadzało im to. Wyciągnęli puste butelki z plecaków aby napełnić je deszczówką. Radosna chwila została jednak przerwana gdy na niebie pojawiły się burzowe chmury. Deszcz zaczął padać coraz mocniej, zerwał się silny wiatr i zaczęło grzmieć. Musieli szybko się ukryć zanim pogoda jeszcze bardziej się pogorszy. Na szczęście Daryl znalazł stodołę wiec mieli gdzie się schować.

Dixon poprowadził ich do drewnianej budowli stojącej pośród lasu. Szybko sprawdzili wnętrze upewniając się czy jest bezpiecznie po czym weszli do środka.

Cześć zajęła sobie jakiś kąt do odpoczęcia. W stodole znaleźli dwie lampy naftowe wiec je zapalili aby rozświetlić wnętrze. Dodatkowo rozpalili mały ogień w metalowym naczyniu aby się trochę rozgrzać. Na zewnątrz szalała burza, było słychać grzmoty i widać było błyski przez szpary miedzy deskami. Zabezpieczyli drzwi aby nikt się nie dostał do środka.

Amara wpatrywała się w palący się płomień. Siedziała z kilkoma osobami wokół ogniska.

-Kiedyś współczułem dzieciom, które muszą dorastać w tych czasach.- Rick przerwał cisze i zerknął w bok na śpiącego niedaleko Carl'a, który leżał z Judith.- Ale chyba byłem w błędzie. Teraz dorastanie to przyzwyczajanie się do tego świata.

-Jest im łatwiej.- powiedziała Carol.

-Ale to nie nasz świat. Ani trochę.- dodała Michonne.

-Dopóki nic się nie zmieni, w takim świecie musimy żyć.

W końcu wszyscy poszli spać. Zgasili ogień i rozeszli się po wnętrzu stodoły szukając dogodnego miejsca do spania.

Ciemnowłosa obróciła się na bok. Kręciła się nie mogąc zasnąć. I nie chodziło tu o to że było jej niewygodnie, wiele razy spała na gorszej powierzchni. Trapiła ją sytuacja, która jak na razie nie polepszała się. Byli już tak blisko Waszyngtonu, a jednak brakowało im jedzenia czy wody. Przynajmniej nabiorą trochę sił dzisiejszej nocy jeśli porządnie się wyśpią. Ale mimo zmęczenia ciężko było Amarze zasnąć. Zbyt dużo myśli huczało jej w głowie.

-Przestań tak dużo myśleć.

-Myślałam że śpisz.- zerknęła na leżącego obok Daryl'a, który otworzył oczy i spojrzał na nią.

-Nie zasnę dopóki ty nie uśniesz.

-Po prostu martwię się.

-Rozumiem, ale spróbuj odpocząć. Rano pewnie ruszymy w drogę wiec śpij.

-Okay.

-Poradzimy sobie, jak zawsze.- dodał zauważając niepewność w oczach ciemnowłosej.

-Masz racje, damy rade.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Niby dziś piątek trzynastego, ale przynajmniej zaczął się upragniony weekend dla tych którzy muszą chodzić do szkoły. Jak tam żyjecie? Ja dopiero 7 października wracam na uczelnie, ale na samą myśl o tym schowałabym się pod kordłę w swoim pokoju i godzinami oglądała seriale tylko po to aby nigdzie nie wychodzić XD
Udanego dnia ♡♡♡

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro