01. SZTUKA ZADOWALANIA.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

ROZDZIAŁ PIERWSZY

ᛜᛜᛜ

          Czkawka bezwzględnie zatruwa mi życie.

Po dwudziestu latach jego niezastąpionego towarzystwa powinnam się uodpornić albo chociaż przyzwyczaić — tymczasem każda nowa godzina, w której wlewa mi do uszu swoje plany zbawienia świata, zaciska pętlę o cal mocniej.

— Miałeś pomóc mi w lecznicy, a nie się szlajać — warczę przez zęby, kiedy wyszczerzony od ucha do ucha pojawia się na progu mojego domu.

— Wiem — skruszony jest niesamowicie. — Ale znalazłem nowy kawałek lądu! Tylko pół godziny lotu stąd, jak chcesz, mogę ci pokazać.

Wymijam go bez słowa, bo w tym momencie latanie to ostatnie, o czym myślę.

Szczerbatek dopadł już do Paskudy i mój smok jest tymi odwiedzinami zadowolony w równym stopniu co ja. Nocna Furia tarmosi ją za uszy, żebrząc o chwilę zabawy, ale smoczyca zrzuca go szybko z grzbietu. Jedyna zabawa, jaką aprobuje, to podkopywanie jego ego na wyścigach.

Podchodzę do rozwieszonego między dwoma jesionami sznura, ściągam resztki prania. Czkawce widocznie zaczyna zależeć na odkupieniu, bo zbiera się do pomocy. Nie mógł sobie wybrać lepszej chwili, naprawdę. Nie mam nawet czasu, żeby go porządnie opieprzyć.

— To wyspa, albo raczej klif na morzu, ale ma bardzo dużo lasów i... chwila, co ty się tak odstawiłaś?

Chuderlak staje z praniem w dłoniach i przygląda mi się dziwnie.

Szczerbatek zostawił Paskudę w spokoju, znów bawi się w Która owca padnie na zawał pierwsza i straszy mi młode stado, więc biegam za nim slalomem.

— Nie wiem, o co ci chodzi — mruczę.

— Uczesałaś się — Nie wiem, czy to bardziej pytanie, czy może stwierdzenie. — I... czekaj, to jest sukienka?

Zabieram bawełniany materiał w dłonie, bo ciągnie się po ziemi, a matka mnie zabije, jak się ubrudzę. Lniane spodnie Cykora prawie wypadają mi z rąk.

— Mam spotkanie — mówię tylko, bo nie czuję potrzeby mu się tłumaczyć.

Czkawka podnosi wyżej brew. Zaplecione w warkoczyki trzy pasma włosów sterczą mu śmiesznie na głowie.

— Z kim, Odynem? — parska śmiechem.

Mi nie jest do śmiechu. Zamykam jagnięta w zagrodzie, bo jeśli pięć lat w moim towarzystwie nauczyło Szczerbatka czegokolwiek, to że włażenie tam karane jest węgorzem.

— Nie — chrząkam. — Z Agnarem.

Czkawka łączy fakty. Na chwilę się zawiesił i przeprocesowanie tego wszystkiego zajmie mu dłuższy moment.

— Po co miałabyś się spotykać... o bogowie! Tylko mi nie mów....

— Matka się uparła — hamuję spiskowe teorie. — Znów przyszedł do lecznicy i został mi pomóc, bo ktoś nie wywiązał się ze swoich obowiązków — posyłam Czkawce wymowne spojrzenie. — No to zaprosiła go na obiad.

Chuderlak procesuje w ciszy. Zerka na mnie tylko przelotnie, kiedy odbieram od niego resztę prania i mamroczę ciche podziękowanie.

— I dlatego odstrzeliłaś się jak na bal?

Mrużę oczy.

— Powinnam zacząć się martwić twoim strojem na ślub Łapy?

Jeśli dla niego dzienna szata, którą moja siostra bardzo niechętnie zgodziła się mi pożyczyć, to ubranie na bal, strach się bać. Jak przyjdzie na jej wesele w czymś mniej reprezentacyjnym niż odświętne wdzianko, Łapa go zamorduje.

— Twoja mama zadała sobie chyba to samo pytanie, bo uparła się, że mi coś uszyje.

Kręcę głową. To było do przewidzenia, ta kobieta najchętniej zrobiłaby mu już wyprawkę na kolejnych dwadzieścia lat.

— O, witaj słońce.

O wilku mowa.

Odwracam się do drzwi, mama otrzepuje w przejściu dłonie z mąki. Zdążyła się już ubrać i upiąć schludnie włosy, i nagle zaczynam rozumieć porównanie Czkawki do balu.

Na co dzień wszyscy w tym domu wyglądamy, jakby coś tu wybuchło. Dzisiaj nawet kojec Paskudy wypada czysto.

— Zostaniesz na obiad? — pyta matula.

Zakładam ramiona na piersiach.

— Czkawka właśnie wychodził.

— Nieprawda — oponuje chuderlak. — I bardzo chętnie zostanę. Umieram z głodu.

Wchodzi do mojego domu, jakby sam tu mieszkał. Przechodząc posyła mi zadowolony z siebie uśmiech, a ja muszę schować twarz w praniu, żeby nie krzyknąć.

Cal po calu. W końcu mnie udusi.

— Nakryję dodatkowy talerz — stwierdza mama zadowolona i rusza zaraz za Czkawką.

Jak to będzie katastrofa.

Czkawka ma dziwną nietolerancję na każdego, kogo masa mięśniowa przewyższa jego — czyli na każdego w ogóle. A Agnar... No cóż, Agnar jest dwa lata starszy i nawet zapatrzona w Moczymordę Łapa opiewała go pod niebiosa, kiedy razem brali udział w smoczym szkoleniu. Nie, żebym się dziwiła.

Wchodzę do domu i wrzucam pranie naprędce do sypialni chłopaków. Tam i tak jest taki bajzel, że kilka dodatkowych koszul nie zrobi różnicy.

Jest nas dziś mniej o Łapę, która zaszyła się w domu przyszłych teściów i pomaga w codziennych obowiązkach. Czkawka zajmuje jej miejsce, czego mama musiała widocznie nie zauważyć, bo od przedpołudnia się cieszyła, że dzięki temu będę obok Agnara. Jaka szkoda.

— Nie rozumiem — mieli ozorem chuderlak, pod nosem ma wąs z upijanej maślanki. — Jak można nazwać dziecko Agnar? Przecież to nie daje żadnej ochrony przed gnomami.

Modlę się po cichu, żeby udało mi się przeżyć ten dzień. Albo chociaż obiad.

— Mogę pobawić się ze Szczerbatkiem? — Ze schodów zbiega Cykor. Nogi mu się plączą, tak się spieszy, i po dwóch ostatnich stopniach prześlizguje się ze strachem w oczach. — Proszę! Paskuda za mocno gryzie.

— Gryzie idealnie, żebyś oduczuł się ją zaczepiać — odpowiadam.

Brat pokazuje mi język i wbija w Czkawkę błagalne spojrzenie. Gdyby ktoś patrzył na mnie z takim uwielbieniem, jak młody na niego, miałabym już w życiu wszystko.

— Jasne — Uśmiecha się Czkawka i rzuca do niego sztuczną nogą. — Tylko przynieś z powrotem. To moja ulubiona.

Mrugam leniwie, bo to nigdy nie przestanie być dla mnie obrzydliwe. Mama wzdycha.

— Już jej raczej nie odzyskasz — stwierdza, a Cykor wybiega na zewnątrz jak tarbagan.

...i mało nie tratuje stojącego w progu gościa.

Trącam Czkawkę w kolano, bo jego uśmiech jest co najmniej okropny.

— Oh, Agnar! — cieszy się mama. Wyskakuje od stołu i dopada biednego chłopaka, żeby ucałować mu policzki.

— Dzień dobry, pani Straszna — wita się z nią. Potem przeciąga wzrokiem po pomieszczeniu, aż zatrzymuje się na mnie. — Cętka — woła na bezdechu. — Wyglądasz...

— Dziwnie, no nie? — wtrąca mu Czkawka. — To jest chyba pierwszy raz w życiu, kiedy naprawdę uczesała włosy.

Kopię butem w jego krzesełko i ten chwieje się do tyłu. Szkoda, że nie pieprznął. Fajnie by było popatrzeć, jak roztrzaskuje sobie ten głupi łeb.

— Cześć, Czkawka — uśmiecha się Agnar, podchodzi do stołu trochę niepewnie. — Chodziło mi raczej o to, że wyglądasz pięknie — prostuje.

Zaciskam usta zaskoczona. Przytakuję w niemym podziękowaniu i muszę nalać sobie do kubka maślanki, bo zrobiło się tu strasznie duszno.

Czkawka parska coś niezrozumiale, ale nie zwracam na niego uwagi. Zerkam przelotnie na Agnara, któremu mama tłumaczy się, że mięso nie zdążyło jeszcze dobrze dojść i musimy chwilę poczekać. Kwituje to stwierdzeniem, że na jej pyszności warto czekać całą wieczność.

Muszę przyznać, że Agnar jest... przystojny. Krótkie włosy w kolorze piaskowego blondu zaczesane ma do tyłu, zadarty nos i mocne kości policzkowe odbijają wpadające przez okno promienie słońca. Duże, błękitne oczy zerkają na mnie co kilka uderzeń serca, a nieśmiały uśmiech zdobi wąskie usta.

Poza tym jest wielki. Może nie tak, jak Glut, ale gdy zajmuje jego miejsce, przez chwilę czuję się... dziwnie. Od pięciu lat nikt nie odważył się ruszyć tego krzesła.

Kostek myśli chyba podobnie, bo staje u szczytu schodów nieruchomo i wpatruje się w plecy gościa, jakby zobaczył ducha.

— Więc — zaczyna Czkawka, bo mama zniknęła w kuchni i nie ma kto podjąć rozmowy. Poprawia się na krześle i jego kolano styka się z moim, jakby doskonale wiedział, o czym myślę. — Słyszałem, że wyręczyłeś mnie w pomaganiu w lecznicy. Chwała ci za to, nienawidzę tam przychodzić.

Kostek schodzi ostrożnie w dół izby.

— Dobrze wiedzieć — mruczę.

Chuderlak szczerzy się do mnie wesoło.

— Przyszedłem tylko po kołnierz dla Jaskra — tłumaczy Agnar, nalewając sobie maślanki. — Ale Cętka wyglądała, jakby przydała jej się para dodatkowych rąk.

— Chyba wyglądam tak ostatnio dość często — Uśmiecham się lekko.

Agnar zerka na mnie znad kubka.

— Albo po prostu lubię ci pomagać.

Pierwszy raz Agnar zawitał do mojej lecznicy trzy tygodnie temu. Podczas smoczych zawodów jego Jaskier strasznie się poturbował, wpadając na skalną ścianę przy wyspie. Wtedy pierwszy raz tak naprawdę rozmawialiśmy.

A potem przychodził na kontrole — dużo częściej niż wymagały tego zalecenia — aż w końcu zaczął mi pomagać. Moja dodatkowa para rąk była zazwyczaj zbyt zajęta odkrywaniem nowych lądów.

— Przepraszam — chrząka cicho mój brat, stając kilka kroków od Agnara. — Czy mógłbyś... mógłbyś się przesiąść?

Blondyn spogląda pytająco na mnie i Czkawkę. Wzdycham ciężko i poprawiam sztućce drżącymi dłońmi.

— To miejsce Gluta — ubiega mnie z wyjaśnieniami Czkawka.

Mrugam do niego wdzięcznie, bo z jego ust brzmi to jakoś mniej głupio. Agnar zaciska z zakłopotaniem usta i mamrocze do Kostka, że bardzo go przeprasza. Kolejne miejsce, które zajmuje, jest naprzeciw mnie.

Uśmiecham się uprzejmie i próbuję zagaić jakiś temat, ale w środku aż mnie skręca. Wiem, po co matka go zaprosiła i wcale mi się to nie podoba. Gdy ta kobieta na coś się uprze, klękajcie narody — a teraz ewidentnie uparła się, żeby znaleźć każdemu z nas dobrą i porządną partię.

Łapa miała farta, bo spiknęła się z Moczymordą, zanim matuli odbiło — bliźniaki też, bo na razie są za młodzi i może im tylko nawijać na uszy makaron o co ładniejszych pannach.

A ja? Ja mam przejebane. Zaraz będę w domu najstarsza i tak na dobrą sprawę jestem w wieku idealnym do zaślubin. Aż mnie skręca, jak o tym pomyślę.

— Komu pieczeni? — odzywa się wesoło swatka numer jeden, wychodząc z kuchni. W dłoniach niesie gar z mięsem i nie mam bladego pojęcia, jak udaje jej się nie poparzyć.

Łapię za widelec i zerkam przelotem na Agnara. Tego, jak mi się przypatruje, nawet nie próbuje ukryć — po prostu się uśmiecha, jakby właściwie liczył, że go przyłapię.

Odwzajemniam uśmiech i ściskam widelec, bo jeszcze nie zdecydowałam, czy wbiję go w pieczeń, czy własne oko.

          — A teraz moje ulubione z ogłoszeń — cieszy się wodzu, wznosząc kielich w stronę mojej siostry i jej chłopaka. — Skoro wszystkie formalności zostały dopełnione, nie widzę powodu, by dłużej stać młodym na drodze do szczęścia. Łapo, Moczymordo; macie moje pełne błogosławieństwo, by pobrać się już w ten piątek.

Okrzyk Mordy jest tak głośny, że na chwilę zatykają mi się uczy. Zasłaniam je dłońmi, moja siostra śmieje się rozbawiona, gdy Morda pochyla się, żeby ją pocałować. Jest bardziej szczęśliwa, niż to w jej przypadku wskazane.

— Gratulacje — odkrywam uszy, choć to kiepski pomysł, bo ich kumple wyją jak wilki do księżyca. — Nie mogę się doczekać, aż będę mieć cały pokój dla siebie.

Dostaję po głowie, ale Łapa humor ma tak dobry, że raczej nie będę mieć siniaka. Kochana jak zwykle.

Wandale przekrzykują się jeden przez drugiego, winszując narzeczonym z całego serca, a toasty wznoszone są z taką werwą, że połowa pitnego miodu klei teraz długie stoły w Wielkiej Hali. Nie potrzeba nam wymówek do świętowania, ale ta zdecydowanie się nadaje.

Pierwszy wieczór miesiąca zawsze spędzamy razem. Przy uroczystej wieczerzy Stoik omawia najważniejsze kwestie przyszłych tygodni, a wioska bawi się wesoło przy muzyce, mocnych napitkach i smacznej pieczeni. Kiedy byłam mała, większość zabawy spędzałam z Czkawką pod stołem, wiążąc Pyskaczowi sznurowadła w butach — dopiero zeszłej zimy odkryłam, że wiwatowanie nad kuflem miodu to dużo większa frajda.

— Dziękujemy, wodzu — kiwa wdzięcznie Łapa w stronę Stoika. — Twoje poparcie wiele dla nas znaczy.

Przewracam oczami na to lizusostwo i szturcham Cykora, bo na wspólne nabijanie się z Łapy chętny jest zawsze.

— Ej — młody bierze się pod boki. — Czy to znaczy, że teraz musimy wziąć obowiązki Łapy?

Kostek wciąga głośno powietrze.

— O nie — sapie. — Prędzej rzucę się z klifu, niż zacznę prać Cykorowi gacie.

Młody burzy się niesamowicie i przepychają się przez chwilę jak dwa głąby, ale mama szybko przywraca ich do porządku. Łapa sapie coś o tym, że nie potrafimy się opanować i mierzy mnie groźnym spojrzeniem, gdy zaczynam ją przedrzeźniać.

— Musisz się cieszyć — szczerzę się do mamy. — W końcu możesz zacząć szyć Łapie kieckę.

Zbieram chlebem resztki sosu z talerza, gdy mama parska głośnym śmiechem.

— Kochanie — łapie się za serce. — Uszyłam ją jakieś dwa lata temu.

Siostra krztusi się miodem i zerka na nas zaalarmowana.

— Ważę więcej niż dwa lata temu — zauważa.

Mama wzrusza ramionami.

— Masz trzy dni, zdążysz schudnąć.

Parskam sobie w kufel i brodę mam całą w ciepłej piance. Cykor prostuje się prędko, bo doskonale wiem, że Czawka kopnął go pod stołem i teraz się ze mnie nabijają.

— Nie ciesz się tak — strofuje mnie matula. — Mam nadzieję, że od zeszłej zimy nie przybrałaś na wadze, bo twojej też nie zamierzam poszerzać.

Patrzę na nią wielkimi oczami, bracia i Czkawka śmieją się teraz dużo głośniej. Szczerze liczę, że mówi o sukni na ślub Łapy, nie mój własny.

— Raczej schudłam — odpowiadam.

Mama wzdycha i nakłada mi na talerz kolejną porcję kartofli.

— To jedz, bo zwężać też nie będę.

Zerkam nad kuflem na Łupaczy, bo może oni coś jej powiedzą, ale każdy dzielnie milczy. Na pomoc Mordy nie liczę, bo podlizuje się matce jak opętany. Za to jego ojciec przytakuje, jakby uważał to za wyśmienity pomysł.

Opieram się wygodniej o fotel, wachluję łychą, bo jeśli mam wrócić do figury z zeszłej zimy, powinnam jeść trzy takie miski dziennie. Widzę, jak bliźniaki nachylają się nad stołem i szepczą coś konspiracyjnie chuderlakowi, ale wolę nie wiedzieć, więc skupiam się na ziemniakach.

Jak uszyła mi bufy, to się na nich powieszę.

— No dobrze — odzywa się znów wodzu. — Zostając przy dobrych wieściach, chciałbym ogłosić coś jeszcze.

Ściągam brwi i kiwam Czkawce głową, bo może będzie wiedział, o co chodzi. Ten wzrusza jednak ramionami, równie zaskoczony.

Program uczty miał skończyć się na zaręczynach, a wszystkie pozostałe punkty Stoik zdążył omówić, nim podali pieczeń. O cokolwiek chodziło teraz, wiedział tylko on sam.

— Nowa arena jest już prawie gotowa — ciągnie, a ja marszczę czoło, bo na to ogłoszenie jest akurat trochę za wcześnie. Remonty zajmą nam jeszcze dobre dwa tygodnie. — Długo zastanawiałem się, komu przekazać zwierzchnictwo nad nią, ale myślę, że wszyscy wiemy, kto zasłużył na to najbardziej. Pora oddać głos młodemu pokoleniu i uhonorować Wikinga, który poświęcił temu miejscu najwięcej z nas wszystkich.

Uśmiecham się szeroko i szukam wzrokiem Astrid. Blondyna krztusi się napitkiem i chyba nawet czerwienią jej się policzki, bo nagle jest na radarze wszystkich.

Oficjalnie przebudowa wchodziła w szereg moich obowiązków, bo planem zajęłam się sama. Czkawka i Pyskacz sporo pomagali, przyznaję, ale gdy zagoniłam do pomocy blondynę, weszła w rolę nadzorcy tak gładko, jakby była do tego stworzona. Niesamowicie mi pomogła, bo choć zadeklarowałam się, że ze wszystkim sobie poradzę, czasem brakowało mi na to dnia. Zresztą, nie oszukujmy się, poganianie młodych jeźdźców to zadanie idealne dla kogoś takiego jak ona.

Wódz unosi wysoko kufel, ale gdy przelotem łapię wzrok Czkawki, nie jest on ani trochę zadowolony.

— Za Cętkę Straszną — miód wylewa się z naczynia. — Zasłużyłaś, dziecinko.

Nie dowierzam. Łycha wypada mi z dłoni, uderza o talerz i ląduje na moich spodniach. Cała jestem uświoniona kartoflami i wyglądać muszę co najmniej komicznie, ale to do mnie nie dociera.

Cętka Straszna. Powiedział Cętka Straszna.

To przecież ja.

— Za Cętkę! — podnosi się Morda, jakby było co świętować.

Najpierw odnajduję spojrzenie Astrid, bo może się przesłyszałam i tak naprawdę wiwatują na jej cześć. Ale Astrid tylko się uśmiecha. Krzyczy wesoło moje imię i bardzo dobrze udaje, że nie jest zawiedziona.

— Ha! Aż zaniemówiła — szczerzy się wodzu, rzucając z powrotem na krzesło.

— Tato, rozmawialiśmy o tym...

Patrzę na Czkawkę, bo to, że mógł wiedzieć, w życiu nie przeszłoby mi przez myśl. Przecież... powiedziałby mi. Obiecaliśmy nie trzymać przed sobą tajemnic.

— Stoik — wzdycha mama. — Nie uważasz, że to trochę za dużo?

— Ja... — wtrącam, bo w końcu mogę się odezwać. — Ale co z lecznicą?

Wódz wzrusza ramionami.

— Przecież nie musisz wybierać, każdy ma jakieś hobby. Ale arena? Krew i pot, to jest prawdziwe życie!

Trochę nie nadążam, gdy bliźniaki krzyczą wesoło w potwierdzeniu, a Stoik wyciąga rękę nad stołem, żeby zmierzwić mi włosy.

Zerkam na mamę i Łapę i one chyba też nie wiedzą, co powiedzieć.

— To twoja decyzja, skarbie — słyszę od mamy.

— Ale my już ją znamy — wtrąca Czkawka. — Tato, mówiłem ci, że to zły pomysł. Mogłeś chociaż zapytać z boku, a ty wkopałeś ją przy całej wiosce.

Szczypię się w dłoń, bo chyba pasowałoby, żebym się odezwała.

— To naprawdę zaszczyt — chrząkam, bo nagle mam sucho w ustach. — Ale nie wiem, czy zdołam... nie wiem, czy sobie poradzę.

Stoik macha ręką, jakbym opowiedziała najśmieszniejszy żart pod słońcem.

— Oczywiście, że sobie poradzisz — śmieje się, ale gdy nie odpowiadam tym samym, nieco poważnieje. Patrzę mu w oczy przerażona i chyba dopiero teraz rozumie, co to naprawdę dla mnie znaczy. — Posłuchaj mnie, Cętka. Bystra z ciebie dziewczyna. Stawisz czoła wszystkiemu, co zadecydujesz. Ale pomyślałem, że chcielibyście, żeby arena została w rodzinie, a ty poświęciłaś jej najwięcej.

Przełykam ślinę, bo... o tym nie pomyślałam. Arena oficjalnie nie należy do żadnej rodziny, ale od trzech pokoleń była pod naszą opieką. Dziadek przekazał ja tacie, a po nim obowiązki przejął Glut, bo to wydawało się właściwe.

Teraz... teraz to też wydaje się właściwe.

— Dobrze — chrząkam. — Zastanowię się nad tym.

Czkawka krztusi się miodem i zerka na mnie, jakby nie mógł uwierzyć. Omijam go wzrokiem, bo jestem zła, że mnie nie uprzedził. Naprawdę powinien był to zrobić.

Resztę wieczoru spędzam w milczeniu, bo nie umiem odpowiedzieć na żadne gratulacje.

          — Ty serio to rozważasz? — dziwi się Czkawka, oparty o drzwi mojego pokoju.

Jego obecność nieszczególnie mnie zaskakuje — przywykłam, że wchodzi tu jak do siebie. Znając życie, do drzwi frontowych nawet nie zapukał.

— Mogłeś mi powiedzieć — patrzę na niego znacząco.

Czkawka odchrząkuje i strzepuje z ubrania kilka paprochów.

— Myślałem, że wybił to sobie z głowy — ratuje się. — Pytam poważnie. Myślisz nad tym?

Zerkam w jego stronę i wyłamuję palce zdenerwowana. Tak naprawdę nie mam pojęcia, co myślę. Nie mam pojęcia, co powinnam myśleć. Wszyscy wydają się zachwyceni tym pomysłem, ale... czy się w ogóle nadaję? Na to pytanie nie potrafię odpowiedzieć.

— Ja nie... — zacinam się. — Nie wiem. To chyba dobry pomysł.

Odsuwam się od stolika, przy którym po raz tysięczny przeglądałam plany przebudowy, a Czkawka otwiera szeroko oczy. Chyba zaniemówił, więc parskam cicho, bo to mu się niemal nie zdarza.

— Nie dobijaj mnie — mamrocze. — Cętka, mało masz roboty w lecznicy? Potrafisz tam siedzieć od rana do nocy, a potem szukasz sobie byle jakiego zajęcia, żeby tylko zająć czymś ręce. To za dużo.

Kuca obok Paskudy, która drzemie smacznie koło mojego łóżka i drapie ją za uchem. Chyba nigdy nie zrozumiem, dlaczego tylko jemu na to pozwala. Przestała być aż tak wycofana w stosunku do ludzi i coraz mniej przeszkadza jej obce towarzystwo, ale poza mną, Czkawka jest jedyną osobą, która może jej dotykać.

— Wcale nie — oponuję, bo przecież to tak nie wygląda.

— Wcale tak — odbija. — Robisz dokładnie to samo, co twoja mama.

Przez chwilę nie odpowiadam, bo nie wierzę, że naprawdę to powiedział.

Czkawka zaciska usta i odchodzi od Paskudy, żeby przycupnąć przy moim krześle.

— A to źle? — odsuwam się. — Lubię, że mogę się przydać. Zrobić coś, co faktycznie pomoże wiosce, zamiast latać bogowie wiedzą gdzie i migać się od odpowiedzialności. Gdybyś choć raz się wykazał i przyszedł, gdy proszę cię o pomoc, nie musiałabym tam siedzieć od rana do nocy.

Czkawka przewraca oczami, bo choć wie, że zawodzi mnie tym strasznie, nie przyzna się do błędu.

— Ja przynajmniej nie próbuję udawać dorosłego — jojczy.

— Nie, zamiast tego bawisz się w nieodpowiedzialnego smarkacza.

Rusza go to niesamowicie, aż się robi czerwony. Widzę, jak nadyma policzki i już ma mi odpyskować, ale go wyprzedzam.

— Nie jesteśmy już dziećmi, Czkawka. Może pora przestać się tak zachowywać.

Zawsze wszystko robiliśmy razem, ale teraz... Teraz jest inaczej. Nie mogę sobie pozwolić na więcej swobody, bo ludzie, którzy na mnie liczą, są tutaj — nie wysoko w chmurach, gdzieś w kolejnej krainie, którą Czkawka zaraz odkryje.

Wzięłam na siebie zbyt dużą odpowiedzialność, żeby udawać, że nic się nie zmieniło.

— Ty w ogóle nie rozumiesz, o co mi chodzi — parska w końcu. — Cieszę się, że zajmujesz się lecznicą. Wykończysz się tam w końcu, ale chociaż wiem, że to lubisz. Ale arena? Myślisz nad tym tylko dlatego, że czujesz, jakbyś była to winna Glutowi.

Prawie wypuszczam węgiel z rąk. Podnoszę na niego spojrzenie, powietrze grzęźnie mi w płucach i nagle nie mogę nic powiedzieć.

To nie... to nie tak. To w ogóle nie jest tak.

— Masz prawo się wściekać — ciągnie chuderlak. — Ale to, że nagle rzuciłaś się w wir pracy, nie znaczy, że możesz wymagać tego samego ode mnie. Dorosnę, kiedy będę gotów i ty powinnaś zrobić to samo, bo spełnianie cudzych oczekiwań wcale nie wyjdzie ci na dobre.

Ściska mnie w żołądku i próbuję uporządkować myśli, ale całkiem mi nie wychodzi. Do tej pory jakoś o tym nie rozmawialiśmy. Wiem, że ostatnio biorę na siebie dużo, ale on nie może... nie wolno mu tak mówić. To nie w porządku.

— Przestań — proszę, zaciskając powieki.

Czkawka łapie mnie za kolano, ale szturcham nogą, bo nie chcę, żeby mnie teraz dotykał.

— Nie masz obowiązku prowadzić za nikogo życia — stwierdza w końcu, a ja mam łzy w oczach, bo nie wierzę, że wszystko mi niszczy. — Nawet za Gluta.

Przełykam łzy, choć są nieludzko gorzkie i zmuszam się do oddechu. Porządkuję kartki na blacie i wbijam w niego srogi wzrok. Chcę, żeby zrozumiał, że nie powinien tego mówić. Nigdy.

— Czasem naprawdę cię nie znoszę — rzucam przez zęby i wstaję z krzesła.

Czkawka chce ruszyć za mną, ale rezygnuje. Wzdycha ciężko, ze spojrzeniem wbitym w deski mojego pokoju.

— Wiem — odpowiada. — Szczególnie, gdy mówię ci prawdę, której nie chcesz słyszeć.

Kręcę głową, zaciskam mocno zęby. Niedobrze mi jak diabli, więc się nie odzywam, bo gdybym powiedziała choć słowo, rozpadłabym się jak babka z piasku.

Czkawka w końcu zbiera się na odwagę i pochodzi bliżej. Tym razem pozwalam mu się dotknąć, gdy pociera troskliwie moje ramiona i niemo prosi, żebym na niego spojrzała.

— Nie chcę się kłócić — mówi, bo widocznie złość przeszła mu szybciej. — To twoja decyzja, wiem. Tylko pamiętaj, że masz prawo odmówić.

Całuje mnie w czoło i wychodzi, nim zdążymy powiedzieć coś, co pogorszy sytuację. 


ᛜᛜᛜ

witamy po pięciu latach rozłąki!

na scenę wchodzi agnar, łapa w końcu się hajta, a nasze kochane paskudy muszą zmierzyć się z nieproszoną dorosłością, więc jedno mogę wam zapewnić— wiele się zmieniło. i znacznie więcej jeszcze się zmieni.

trzymajcie się cieplutko i widzimy sie pod kolejnym rozdziałem!

x

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro