02. NA SPOTKANIE NOWYM LĄDOM.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

ROZDZIAŁ DRUGI

ᛜᛜᛜ

          Turniej Smoczych Wyścigów to jedna z wielu nowych tradycji, które wprowadziliśmy na przestrzeni ostatnich pięciu lat. Organizujemy go średnio co miesiąc i średnio co miesiąc Astrid kopie nas po tyłkach w widowiskowy sposób.

Pierwsze parę razy jeszcze się łudziłam, że z nią wygramy, ale teraz nie jestem nawet zaskoczona, gdy roznosi nas na miazgę.

— Kolejny puchar do kolekcji — szczerzy się blondyna, szybując z Wichurą nad widownią.

Tłum wiwatuje głośno na jej cześć i nawet moi bracia gratulują jej na całe gardło. Ich zdradę przełykam jeszcze ciężej niż przegraną.

Lądujemy z Paskudą na ziemi, Zmiennoskrzydły sapie cierpko na popisówę panni Hofferson. Kiedy Astrid pikuje w naszą stronę, obie patrzymy na nią z podobnym wyrazem twarzy.

— Kiedyś fart ci się skończy — ostrzegam. — I przysięgam, wtedy nie będę miała dla ciebie litości.

Astrid wybucha głośnym śmiechem, trzyma się mocno na brzuch. Niebieskie malunki na jej twarzy nieco się rozmazują, gdy przeciera je dłonią.

— To nie fart, tylko talent — odpowiada, zeskakując ze smoka.

Przewracam oczami i podchodzę, żeby dźgnąć ją łokciem. Skromność na poziomie, naprawdę.

— Akurat — dogryzam. — Po prostu uprzejmie dajemy ci z Paskudą wygrać.

Szpadka z Mieczykiem znoszą przegraną dużo gorzej. Kiedy lądują na podeście, Szpadka klnie jak szewc, bo już widziała siebie w świetle sławy, a Mieczyk zarzeka się, że to wszystko jej wina. Smark i Śledzik opłakują głośno przegraną, ale nie swoją, a Szpadki. Bogowie tylko wiedzą, jakim cudem obaj zadurzyli się w tej dziewczynie.

— Kolejka po autografy na prawo — puszy się Astrid, kłaniając nisko naszej bandzie przegrywów.

Paskuda trąca ją pyskiem, blondyna chwieje się w tył, a ja parskam głośnym śmiechem.

— Gratulacje! — woła Stoik wesoło. — Kolejny raz z rzędu.

Astrid wypycha dumnie pierś i udaje niezwykle wzruszoną, gdy odbiera od niego puchar. Jeszcze trochę i przestają mieścić jej się w pokoju.

— Ciężko mi to przyznać, ale nie ma na tej wyspie lepszego jeźdźcy — stwierdzam, a Astrid zezuje na mnie dziwnie, bo chyba wietrzy podstęp. — Ta dziewczyna urodziła się po to, żeby latać.

Stoik przytakuje mi żwawo, ale spojrzenie blondyny mogłoby zabijać. Ciągnę dalej, nim zdąży mnie uciszyć.

— Wielu mogłoby się od niej uczyć. Sama nie wiem, na przykład na takiej arenie...

Astrid kopie mnie w kostkę, ostatnie słowa mówię piskiem i muszę naprawdę się postarać, żeby nie krzyknąć.

— Nie podlizuj się, następnym razem i tak nie dam ci forów — rzuca zaczepnie, ale w oczach ma kurwiki. Dostanę za to w łeb.

— I to ja rozumiem! — śmieje się wodzu. — Nic tak nie buduje przyjaźni jak zdrowa rywalizacja.

Korzystam z okazji, że wszyscy skupiają się na gratulowaniu blondynie i uciekam z podestu, zanim ta zdrowa rywalizacja przerodzi się w chęć mordu. Ale Astrid jest cwana. Dogania mnie od razu, gdy tłum gapiów zaczyna rozchodzić się do domów i — oczywiście — dostaję w łeb.

— Co to miało być? — burzy się, jakbym nie wiadomo co zrobiła.

Masuję się po głowie i rozkładam ręce jak najbardziej niewinna istota pod słońcem.

— O co ci chodzi?

Astrid zeskakuje z Wichury, wyciąga z kieszeni chustkę, żeby zmyć z twarzy bitewne malunki. Schodzimy w dół drewnianym pomostem, prowadzącym na lożę wodza.

Na przykład na takiej arenie? — cytuje. — Po co ci to było?

Zaciskam usta i rękawem wycieram swoje malunki.

— Oj, daj spokój — wołam. — Wszyscy wiemy, że zwierzchnictwo nad areną należy się tobie.

Astrid kręci głową i przewraca wymownie oczami.

— Gdyby tak było, wódz wytypowałby mnie — stwierdza. — Nie możesz tak robić. Jeśli tego nie chcesz, po prostu powiedz, zamiast stawiać mnie w takiej sytuacji.

Zbieram się na odwagę, że odpowiedzieć dopiero, gdy schodzimy już na sam dół. Wzdycham i przystaję w miejscu, bo strasznie ciężko mi to przychodzi.

— Nie wiem, Astrid — mamroczę. — Nie czuję się... nie czuję się jak odpowiednia osoba na to stanowisko. To należy się tobie.

Astrid bierze głęboki wdech i patrzy na mnie, jakby czekała, aż to powiem.

— Przestań, Cętka — prosi. — Ja tam tylko pomagałam. Gdyby nie ty, ta przebudowa nie doszłaby do skutku.

Parskam niewesoło, bo to akurat dobre kłamstwo.

— Rzuciłam pomysł, który podał mi Agnar. Nigdy nie planowałam zająć się tym na dłużej, ja tylko... nie mogę ci tego odebrać. Nie wiem, co mam robić.

Astrid wzdycha głośno. Zaciska usta i myśli chwilę, nim decyduje się na odpowiedź.

— Niczego mi nie odbierasz. Cieszę się, że masz taką szansę i nawet trochę ci kibicuję — stwierdza z uśmiechem. — Ale jeśli pytasz mnie, czy powinnaś przyjąć propozycję, nie mogę ci odpowiedzieć. To jedna z tych decyzji, które musisz podjąć sama.

Podnoszę brwi i wypuszczam głośno powietrze.

— Chociaż ty tak sądzisz.

Idziemy dalej w dół wioski i blondyna posyła mi pytające spojrzenie. Ściskam dłoń na uprzęży Paskudy trochę mocniej, wolną ręką drapię ją po karku.

— Pożarłam się o to wczoraj z Czkawką. Uważa, że to zły pomysł.

Astrid uśmiecha się tak okrutnie, jak tylko ona potrafi.

— Więc o to chodzi — kręci głową, jakbym właśnie podsumowała jakąś wielką tajemnicę. — Czkawka bywa głupi jak but, ale dałby sobie odgryźć drugą nogę, żebyś była szczęśliwa. Jakkolwiek by cię nie denerwował, robi to w dobrej wierze.

— Robi to, bo uważa, że wie wszystko najlepiej — prostuję. — Zresztą nieważne. Nie gadajmy już o tym.

Czas na podjęcie decyzji mam do otwarcia areny — niecałe dwa tygodnie rozważania za i przeciw. Wystarczająco, żebym zdążyła pozamartwiać się później.

— No cóż — wzdycha Astrid. Stajemy koło wodopoju, z którego nasze smoki chłepczą zachłannie. — Teraz przynajmniej wiem, czemu zwiał. Myślałam, że stchórzył, bo bał się, że znów skopię mu tyłek.

Śmiejemy się cicho i przyznaję jej w tym rację.

— Nie wiem jak ty, ale ja mam ochotę go trochę pomęczyć — przeciąga się blondyna. — I powiedzieć, jak ładnie starłam cię na miazgę.

— Mhm — sapię. — I wcale nie chodzi ci o to, żebym z nim pogadała.

— Ani trochę. Uwielbiam patrzeć, jak się zadręczasz.

Pcham ją barkiem, ale oddaje mi dwa razy mocniej.

— Najpierw musiałybyśmy wiedzieć, gdzie się znów szwęda.

Astrid rozciąga usta w uśmiechu.

— Pokaż najdalsze miejsce na mapie. Czkawka będzie sto metrów dalej.

          Czkawka znalazł się dwieście metrów za najdalszym miejscem na naszej mapie, ale Astrid zdążyła go zauważyć, zanim zrezygnowałyśmy z poszukiwań. Jej sokole oko okazało się jak zwykle niezawodne.

— Tu się chowasz — woła blondyna, lądując na wyspie, o której chuderlak opowiadał mi ostatnio. — Przywiozłam ci ją, bo płakała, że znów się pożarliście.

Gromię ją srogim spojrzeniem, a Czkawka wygląda, jakby miał czas życia. Uśmiecha się do mnie okropnie, bo doskonale wie, że nienawidzę, gdy jesteśmy skłóceni i zwykle pękam pierwsza. Rzucam w niego kaskiem, bo nie ma się z czego cieszyć.

— Moje uszanowanie — wita nas radośnie. — Co porabiałyście?

Od kiedy mało nie zginął w starciu ze smokiem-olbrzymem, on i Astrid zdecydowanie polepszyli swoje stosunki. Często z nami trenowała, ścigała się po odległych zakątkach wyspy i przesiadywała, tak po prostu, żeby bez celu spędzić razem nieco czasu. Pewnego dnia po prostu wstałam, i przyjaźniliśmy się już we trójkę.

Właściwie, zaprzyjaźniliśmy się z całą zgrają pierwszych jeźdźców, którzy pomogli wygrać tę pamiętną bitwę. Wiele od tego czasu się zmieniło. Berk stało się całkiem innym miejscem, nie tylko ze względu na przebudowę, ale przede wszystkim na ludzi — wyspą zawładnął spokój, którego ta nie zaznała od stuleci. Mogliśmy zasypiać i budzić się bez strachu przed kolejnym nalotem, bez obawy przed kolejną zimą. Nawet owce w mojej zagrodzie przestały dostawać zawału, gdy nad ich głowami przelatywały całe zgraje wielkich jaszczur.

— Wygrywałam wyścigi, jak zwykle — odpowiada skromnie Astrid.

— Dawałam jej wygrać, jak zwykle — wzruszam ramionami.

Blodnyna parska śmiechem i zeskakuje ze Śmiertnika. Schodzę na ziemię zaraz po niej i witam się wesoło ze Szczerbolem. Zdrajca ma mnie jednak w nosie, bo dręczenie Paskudy przejmuje go dużo bardziej.

— A ty co porabiałeś? — pyta Astrid i przysiada na trawie kawałek od Czkawki.

— Oprócz unikania tej zrzędy? — chuderlak wskazuje na mnie. Trzepię go w tył głowy, zanim rozsiadam się między nimi. — Unikałem też taty.

Przed chudzielcem rozłożona jest posklejana mapa, na której ten kreśli rysujące się przed nami punkty. Zabieram mu ołówek i sama kończę obrazek, bo kartograf z niego raczej marny.

— Znowu? — podnoszę brwi. — Co tym razem nabroiłeś?

— To wam się spodoba, słuchajcie — wstaje, żeby zaprezentować się jak aktor na scenie. — Budzę się, słonko świeci, Straszliwce Straszliwe śpiewają na dachu. Schodzę sobie na śniadanko przekonany, że świat jest piękny i co słyszę? "Synu, musimy pogadać."

— "Nie teraz, tato, czeka mnie cały dzień zbijania bąków" — przedrzeźnia go Astrid tak trafnie, że nie mogę się powstrzymać i bucham głośny śmiechem.

Czkawka też się śmieje, choć próbuje udawać oburzonego.

— Okej, po pierwsze, ja wcale tak nie mówię — zapiera się. — A po drugie, co ty tak ciągle z tymi ramionami?

Astrid znów nimi trzepie, dokładnie tak samo, jak robi to zawsze chuderlak i ze śmiechu aż kładę się na ziemi. Wygląda bardziej jak Czkawka niż sam Czkawka.

— Rzeczywiście wyjątkowo udana parodia — kręci głową. — No ale wracając, on dalej swoje: "Jesteś chlubą Berk, synu. I jestem z ciebie dumny."

"Dzięki, tato, w sumie też jestem pod swoim wrażeniem" — podłapuję, choć mi trik z ramionami wychodzi znacznie gorzej.

— Ty też przeciwko mnie? — sapie chuderlak, nim znów zacznę go przedrzeźniać. Astrid ciągnie zabawę, rusza ramionami, jakby miały jej zaraz odpaść. — No weźcie, ja nie macham tak rękami!

— A to co było? — pokazuje blondyna, bo przed chwilą zrobił dokładnie to samo.

Kolejną salwę śmiechu przypłacam dwoma siniakami na żebrach, ale było warto. Czkawka jęczy, żebyśmy się uspokoiły, ale Astrid gra tak fenomenalnie, że nie mogę się powstrzymać. Chudzina znów mnie trzepie, bo mnie boi się dużo mniej niż blondyny i gdy próbuję mu oddać, po prostu przewiesza mnie przez ramię.

Wiszę łbem w dół i piszczę głośno, a Astrid zamiast mi pomóc, pokłada się ze śmiechu.

— I co teraz, zdrajco? — Czkawka szczypie mnie pod boki, więc macham nogami, bo może trafię go butem.

— Wyczerpałeś limit naszej przyjaźni — apeluję. — Nie gadam z tobą.

— Ta? — sapie. — Właśnie widzę.

Stawia (a raczej rzuca) mnie na ziemię i tym razem nie zdąża uciec, nim trafiam go w łydkę. Krew odpłynęła mi od mózgu i mam mroczki przed oczami, ale, cholera jasna, przeszło mi. Chociaż chciałam się złościć i pokazać mu, jak wiele rzeczy powiedział wczoraj nie tak, wyszczerzył się raz, i nawet nie mam ochoty się kłócić.

Nienawidzę go za to jeszcze bardziej niż za te wszystkie prawdy, którymi mnie zarzuca.

— Mam mówić dalej? — pyta nas, więc przestajemy się śmiać na tyle, na ile to możliwe. — "Jesteś już dorosły. Każdy wódz życzyłby sobie takiego następcy, więc postanowiłem..."

— Zrobić cię wodzem! — wtrąca mu Astrid. — O bogowie, Czkawka! To cudownie!

Blondyna podnosi się z kolan i wali go w klatę, aż chudzina piszczy. Ja otwieram buzię tak szeroko, że zamiata po ziemi.

To... no cóż, to dość niespodziewane wieści.

— No to teraz już wiecie, z czym się borykam.

— I co mu powiedziałeś?

— Jeszcze nic. Jak tylko się obrócił, wybyłem.

Patrzę się na niego w osłupieniu, no bo... to dużo. Naprawdę dużo. Znacznie więcej niż moje marne rozterki w kwestii areny.

Wszyscy wiedzą, że pewnego dnia Czkawka zastąpi ojca w obowiązkach. Nie jest to może szczyt jego marzeń, ale prawo i obowiązek, jakie przysługują mu z racji samego urodzenia. Nigdy nie był z nich szczególnie zadowolony.

— Cóż, to wielka odpowiedzialność — stwierdza Astrid i podaje mu złożony notatnik. — Mapa pójdzie w kąt i któraś z nas będzie latać na Szczerbatku, bo ty będziesz zajęty, ale...

Słucham jej tylko jednym uchem, bo Czkawka wydaje się tak przerażony, że kraja mi się serce. Stoję w bezruchu, łapię jego spojrzenie i ściągam brwi, bo doskonale wiem, o czym myśli. Ma to wypisane na twarzy tak wyraźnie, jakby ktoś użył do tego farby.

— Nie widzę się w tym. Wygłaszanie przemów, planowanie, zarządzanie osadą, to wszystko jego działka.

— Chyba czegoś nie rozumiesz — wzdycha Astrid. — Zostać wodzem to wielki zaszczyt. Ja tam bym się cieszyła.

— Ale nie jestem taki jak ty. Dokładnie wiesz, kim jesteś. A ja? Ja wciąż szukam. Nie jestem taki jak ojciec, a matkę ledwie pamiętam, więc... jak to ze mną jest?

Zerkam na Astrid, a ona zerka na mnie, bo chyba trochę jej głupio. Wiem, że chce dobrze, ale ten temat... dobrzy bogowie. Ten temat to coś, co łamie go za każdym razem.

Wzdycham ciężko i niemo mówię, żeby się nie przejmowała. Czkawka siada na skraju urwiska, więc idę jego śladem i dosiadam się obok.

Chuderlak wzdycha ciężko.

— Chciałem ci powiedzieć, ale...

— Nazwałam cię nieodpowiedzialnym bachorem? — kończę za niego.

Czkawka spuszcza wzrok, bo widocznie trafiłam w punkt. Nie powinnam była tak mówić. Może on też nie powinien mówić wielu rzeczy, ale nie chciał dla mnie źle — mi chodziło jedynie o to, żeby utrzeć mu nosa. 

— Smarkaczem — poprawia z cieniem uśmiechu.

Przewracam oczami, bo różnica naprawdę kolosalna.

— Przepraszam — wzdycham. — Byłam zła i paplałam od rzeczy. Wiesz, że wcale tak nie myślę.

Może wie, może nie. Tego jednego nie daje po sobie poznać.

— Ja po prostu... — chowa twarz w dłoniach i jest roztrzęsiony bardziej, niż dałby po sobie poznać. — Jest jeszcze tyle rzeczy, których chciałbym spróbować, tyle miejsc, które chciałbym poznać. Nie mogę... Tego zostawić.

Wpatruje się w płynące po niebie chmury z takim zamiłowaniem, jakby spodziewał się znaleźć w nich sens życia.

Rozumiem go. Sama też nie wiem wielu rzeczy, do których odpowiedzi tak zacięcie się ode mnie wymaga — ale to coś innego. Czkawka jest jedynym dziedzicem Stoika i chociaż chciałabym go złapać za rękę, jakoś pocieszyć, on nie ma wyjścia. Jeśli chce ratować ten spokój, o który walczyliśmy, musi się zgodzić.

— Wiem, że lubisz marzyć, Czkawka — mówię. — Ale jeśli zostawisz głowę w chmurach, możesz stracić to, co jest tu. Na ziemi.

Patrzy na mnie i uśmiecha się lekko, ale nie jestem pewna, czy zrozumiał. Rzeczywistość to zawsze było dla niego za mało.

Słyszę, jak podchodzi do nas Astrid i zerkam na nią krótko. Jest trochę zakłopotana, a to w jej przypadku naprawdę niecodzienny widok. Uśmiecham się lekko, bo poprawia mi to humor.

— Ale... tam coś jest — stwierdza Czkawka.

Wzdycham ciężko i kręcę głową, choć nieszczególnie się łudziłam. Powtarzam cicho jego imię, ale chuderlak łapie mnie pod brodę i przekręca tak, żebym spojrzała w to jego wyśnione niebo.

Niebo zasnute dymem, który mogli wywołać jedynie smoki — lub ludzie.

          Nie wiem, kto uznał, że sprawdzenie sytuacji to dobry pomysł, ale zaczynam w to wątpić od razu, gdy wsiadamy na smoki. A gdy docieramy na miejsce, jestem już pewna, że jest wręcz okropny.

— To coś nowego — stwierdzam, obejmując spojrzeniem scenerię.

Na środku morza ku górze wznosi się słup lodu. W ostre sople powbijane są kawałki drewna, niektóre wyglądają niemal jak maszty. Za naszymi plecami rozciągają się hektary spalonego do cna lasu i sama nie wiem, która z tych rzeczy martwi mnie bardziej.

— Co tu się stało? — Czkawka szybuje niżej nad lodowcem.

Serce podchodzi mi do gardła, gdy w błocie na ziemi rozpoznaję odcisk wielkiej łapy.

Coś tu śmierdzi. Coś ewidentnie jest nie tak i nasze smoki poznają się od razu, warcząc ostrzegawczo na czyhające zagrożenie. Szczerbek obnaża zęby, Wichura ćwierka zaalarmowana, a Paskuda rusza pyskiem i chwilę potem łuski na jej grzbiecie zmieniają się w błękitno-brązowe plamy.

Wkładam kask i lgnę bliżej jej ciała, aż całkiem przechodzimy w tryb kamuflażu.

— Czkawka, uważaj! — woła Astrid.

Nagle zza lodowego słupa w górę strzela siatka i brakuje sekundy, żeby sięgnęła chłopaków. Czkawka zdąża pociągnąć Szczerbatka w bok, ale pułapka leci dalej i z głośnym świstem pęta Wichurę. Śmiertnik skomle przeraźliwie, spada w dół i Astrid udaje się odpiąć z siodła na chwilę, nim obie runęłyby o ziemię.

— Astrid! — woła chuderlak i, chwała bogom, Szczerbatek w porę łapie ją w pazury.

Wypruwam zaraz za Wichurą. Lata zajęło nam z Paskudą opanowanie wspólnego kamuflażu, więc nie mogę pozwolić sobie na choćby chwilę nieuwagi, jeśli nie chcę stracić przewagi. Dociskam się do smoczego cielska, podlatujemy bliżej niebezpieczeństwa i z kocią gracją lądujemy na roztrzaskanych deskach.

W dole roi się od ludzi. Wichura wpada centralnie między nich, rzuca na boki kolcami z ogona, ale jeden z nich doskakuje do jej pyska, nim zdąży się uwolnić. Przygniata Zębacza do ziemi, jej pisk dzwoni mi w uszach. Pod palcami czuję niemal bezgłośny warkot Paskudy i głaszczę ją po karku, bo choć we mnie też gotuje się krew, element zaskoczenia to wszystko, co teraz mamy.

Niebo przeszywa głośny świst, zwiastujący tylko jedno stworzenie i nieznajomi wpatrują się w nie z zachwytem.

— To jest to, co myślę? — sapie ten pętający Wichurę.

Szczerbatek ląduje na ziemi. Czkawka i Astrid zeskakują z jego grzbietu, Nocna Furia szczęka zębami i zwężają jej się oczy.

Wstrzymuję powietrze, gdy Paskuda rusza grzbietem, jakby szykowała się do ataku.

— Stać! — woła Czkawka.

— Co wy robicie?! — wtóruje mu Astrid.

Chuderlak wyciąga z pochwy podpalany miecz i szczuje nim nieprzyjaciół. Część jest w zachwycie, część trzęsie portkami, ale ten przy Wichurze wydaje się niewzruszony. Właściwie... Nawet trochę poirytowany.

— Znowu tutaj? — mlaszcze i przewraca oczami do jednego z kolegów.

Naliczyłam ich sześciu. Kolejnych czterech schowanych na wyższej pozycji, z kuszami wyciągniętymi w gotowości i jeszcze trzech wśród masztów na mojej trzeciej. Krótko mówiąc, wpadliśmy z sam środek zasadzki.

Aż mi szkoda tych ludzi.

— A niech to piorun strzeli — woła na wdechu Pan Niewzruszony. — Tak, to Nocna Furia! Myślałem, że wszystkie wyzdychały. Szczęście się do nas uśmiechnęło, chłopaki!

Paskuda powarkuje już znacznie głośniej i tylko wesołe poruszenie wśród wroga pozwala nam pozostać niezauważonymi. Ciągnę ją mocniej za uprząż, powoli schodzimy bliżej zbiegowiska. Potrzebuję dobrego momentu. Niech ten palant tylko zejdzie z Wichury, to zatopię w nim zęby.

— Takiego Drago raczej nie ma w swojej smoczej armii — apeluje palant.

Astrid marszczy brwi.

— Smoczej armii?

— Nie szukamy kłopotów — dodaje zaraz Czkawka.

Palant parska pod nosem.

— Trzeba było o tym pomyśleć, zanim wykradliście nam smoki — ciągnie Wichurę za róg i znów muszę podtrzymać Paskudę, żeby się nie rzuciła. — I rozwaliliście fort w drobny mak!

A więc to był fort. Nie żadne maszty.

Rozglądam się dookoła, dopiero teraz zauważam wtopione w lód strzępki ścian, wysoko ponad głowami. Czy to znaczy, że... trafiliśmy na Wikingów?

Nie poznałam żadnych poza Wandalami. Szczerze mówiąc, dopóki nie oswoiliśmy smoków, nie wyściubiłam nosa poza obręb wyspy, a u nas raczej niezbyt chętnie witano nowych przybyszy. Tato opowiadał czasem o Szponiarzach, Rozpruwaczach i Rzeźnikach z wyspy Wdowiego Lamentu, z którymi lata temu prowadziliśmy wojnę, ale minęły lata, odkąd ktokolwiek z tych plemion zawitał na Berk.

Czkawka czasem napotykał na swoich wojażach pojedyncze wioski, ale nikomu nie wpadło do głowy, żeby ruszyć za nim. Jesteśmy wyobcowani, schowani przed światem i na tyle samowystarczalni, żeby nie potrzebować handlu wymiennego. Czasy wojen i sporów dawno minęły, a wszechświat na całe szczęście o nas zapomniał.

Gdyby było inaczej... no cóż. Zbieranie smoków w jednym miejscu nie wyszłoby nam na dobre.

— Czekaj — buldoczy się Czkawka. — To niby nasza robota?

Astrid macha oburzona rękami.

— O czym ty gadasz, człowieku?

— Łapanie smoków to nie jest lekki kawałek chleba — puszy się palant, jakby było się czym chwalić. — A tu jeszcze zlatują się jacyś wybawcy i je ratują!

Czkawka łapie zawiechę.

— ...są jeszcze inni jeźdźcy smoków?

— Poza waszym koleżką z nocy? Ty mi powiedz! — Palant w końcu robi coś dobrego i schodzi z Wichury. Przechadza się chwilę niby od niechcenia, ale doskonale widzę, jak daje znak kolegom z kuszami. — Możecie sobie mieć plującego lodem smoka, ale my musimy wyrobić normę. Jak wytłumaczymy ten bajzel Drago Krwawdoniowi?

— Drago Jakiemu? — Czkawka rozkłada ręce. — Można jaśniej? Bo chyba nie łapię.

Wygląda jak ostatni debil, ruszając tak tymi swoimi kościstymi ramionami, ale Paskuda rozumie przekaz. Mamy się szykować. Bogowie wiedzą, jak nas tu zauważył, ale właśnie dostałyśmy zielone światło.

— Czeka na nową dostawę smoków do swojej armii. Mamy czas do jutra — tłumaczy koleżka palanta, jakby to miało nam wszystko wyjaśnić.

— A Drago nerwowo reaguje na wymówki — dodaje drugi.

— To zrobił mi, jak ostatnio zjawiłem się z niczym. — Palant odkrywa kawałek piersi i choć stąd widzę tylko jego plecy, mina Astrid jasno deklaruje, że to raczej niewesoła pamiątka. — Zapowiedział, że na przyszłość będzie mniej wyrozumiały.

— Słuchaj, my nic nie wiemy o żadnym złodzieju, plującym lodem smoku, czy waszym stukniętym szefie i jego smoczej armii. Oddaj naszego smoka i już nas nie ma... niezbyt przyjaźnie nastawiony nieznajomy.

Palant łapie się teatralnie za pierś i myśli, że nie widać, jak sięga za plecy po sztylet.

Schodzimy z Paskudą stopień niżej, bo lepszego momentu już nie znajdę.

— Jestem Eret. Syn Ereta. — Wyciąga broń. — Najlepszy łowca smoków na świecie! W końcu, nie każdy ma na koncie Nocną Furię.

Daje koleżkom znak do ataku i sama też z niego korzystam. Kiedy łowcy wznoszą bojowy okrzyk, Paskuda wypuszcza z pyska głośny warkot i skacze wprost na skromnisia.

— Co ty nie powiesz? — szczerzę się nad ofiarą, gdy Paskuda przyciska go łapą do ziemi. — Erecie, synu Ereta.

— Skąd ty...? — fafluni w piach, powoli brakuje mu tchu. Kwas skapuje z pyska mojego smoka, robi kilka dziur w jego ładnym kożuchu.

— Z twoich najgorszych koszmarów.

Zmiennoskrzydły przybiera swoich zwyczajnych kolorów, kamuflaż schodzi z mojego pancerza. Biedaczyna w naszym potrzasku wije się jak zlęknione jagnię.

— Paskuda, atak!

Eret syn Ereta kuli się jak małe dziecko, czekając na pożarcie, ale to nie jego planuję atakować. Czkawka z Astrid biegną na ratunek Wichurze, paru łowców toruje im drogę, więc działam szybko. Paskuda pluje w stronę nieprzyjaciół, Szczerbek puszcza w kwas kulę ognia i hajcuje się jak szalone.

Uśmiecham się zadowolona, bo to moja ulubiona sztuczka.

— Nie spieszyło ci się! — wytyka mi Astrid, gdy udaje jej się wskoczyć na Wichurę.

— Nie ma za co!

Uchylamy się przed strzałami łowców i wznosimy w niebo. Nieprzyjaciel klnie za nami w dole, ale ostry wiatr rozwiewa ich krzyki, jakby były ledwie szeptem. Zerkam kontrolnie na Astrid i Czkawkę, ściskam lejce mocniej w dłoni i pozwalam Paskudzie prowadzić — bo wiem, że gdziekolwiek by nas nie poniosło, zawsze znajdzie drogę do domu. 


ᛜᛜᛜ

ostatnio mam dobrą passę i nastukałam już niecałe pięć rozdziałów (na razie według planu wyszło mi dziesięć, bo ta część jest nieco krótsza od pierwszej), więc będę was zasypywać kontentem. jestem w swojej yolo era i niczego nie żałuję.

also chciałam wam bardzo podziękować za odzew pod poprzednim rozdziałem, bo wasze komenatrze to coś, co niezawodnie robi mi dzień. naprawdę nie spodziewałam się, że ta seria dostanie tyle uwagi i dosłownie ryczę jak dzieciak za każdym razem, gdy ktoś z was się tu odzywa. jesteście najlepsi, ily <3

miłej niedzieli i widzimy się pod nastepnym!

x

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro