03. WIDMO MROCZNYCH CZASÓW.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

ROZDZIAŁ TRZECI

ᛜᛜᛜ

          Kiedy lądujemy w Berk, szczerze żałuję, że nie dałam się zatłuc. Żaden łowca nie przeraża mnie tak, jak furia własnej siostry.

— Miałaś pomagać przy przymiarkach — trzepie mnie Łapa. — A nie się włóczyć!

Czkawkę witają z utęsknieniem. Syn marnotrawny w końcu wrócił do domu i nagle ogłaszają go chlubą narodu. Astrid broni immunitet po zwycięstwie, więc na jej widok też każdy się cieszy.

A ja? Ja na dzień dobry dostaję w łeb.

— Coś mnie zatrzymało — tłumaczę się marnie.

Siostra puszcza dym nosem i zakłada ręce na piersiach. Dla niej żadna wymówka nie jest dobra. Świat mógłby stać w płomieniach, ale ratować go możemy dopiero po ślubie.

— Właśnie widzę — kiwa na Czkawkę. — Słowo daję, chudzielcu, jak zrujnujesz mi wesele, własnego nie dożyjesz.

Czkawka szczerzy się nerwowo i ucieka do kuźni Pyskacza. Też chcę zwiać, ale Łapa ciągnie mnie za kaptur i tyle z mojego genialnego planu.

— Wiesz, pikle z miodem to dość dziwna kolacja — wyciągam ciężką arylerię. — Kiedy ostatnio mama miała takie zachcianki...

Łapę wbija w ziemię i szybko puszcza mój kaptur. Uśmiecham się okrutnie, bo widocznie trafiłam w punkt.

Każdy głupi by się domyślił, dlaczego z Mordą tak się starali o szybki ślub. Są ze sobą ponad siedem lat, co by im szkodziło zaczekać miesiąc dłużej?

Siostra patrzy na mnie z mordem w oczach, ale w końcu wzdycha ciężko. Strzepuje z rękawa kilka włosów, które wyrwała mi z futra, i odchrząkuje.

— Gęba na kłódkę, jasne? — wymierza we mnie palec. — Mam nadzieję, że to było coś ważnego.

Kiwam głową, żeby poszła się przekonać i widocznie szantaż podziałał jak trzeba, bo się słucha. Wchodzimy do kuźni, gorące powietrze bucha nam w twarze i już wiem, że do końca dnia będę śmierdzieć dymem.

— Tato, naprawdę muszę ci opowiedzieć o tej krainie, na którą się natknęliśmy — jęczy ojcu Czkawka, bo widocznie ten słucha go jak zwykle.

— Jeszcze jedna? — wzdycha Pyskacz.

Śledzik podskakuje jak dziecko, które dostało cukierka.

— Jakieś nowe smoki?

Czkawka kręci głową.

— Nie zdążyliśmy się rozejrzeć. Niezbyt gościnnie nas tam przyjęto.

Delikatnie mówiąc, myślę sobie. Powitanie na miarę prawdziwych Wikingów.

— No co ty — mamrocze Łapa. — Trzy zębate smoczyska nie wzbudziły zachwytu?

Chuderlak zezuje na nią, jakby bał się, że lada moment dopełni groźby.

— Nie o to chodzi. Do ludzi wrzeszczących Ratuj się kto może! już przywykłem. Ale to byli... myśliwi. Łowcy smoków.

— Trzeba było widzieć ich fort — ekscytuje się Astrid. — Roztrzaskany w drzazgi, najeżony szpilami lodu. Normalnie szok!

— Żeby było lepiej, oni myśleli, że to nasza sprawka — dodaję oburzona. — Mało brakowało, a capnęliby Wichurę.

Wzdrygam się na samo wspomnienie ryczącego Śmiertnika. Wichura nie jest bojaźliwa — prawdę mówiąc, ten smok nie zna pojęcia strachu. Ale dziś po raz pierwszy widziałam w jej żółtych ślepiach przerażenie, gdy spadała bezwładnie na ziemię.

— Ja nie mogę — wkręca się Pyskacz. — Dzieciaki, wy się kiedyś wpakujecie w niezłe tarapaty. Nie każdy aprobuje taki styl życia.

— Pyskacz ma rację, synu — przytakuje Stoik. — Lepiej trzymać się swoich. Zresztą, będziesz mieć ważniejsze rzeczy na głowie, jak już ogłosimy wielką nowinę.

Wodzu jest tak szczęśliwy, że wcale nie dziwię się Czkawce, czemu zwiał. Sama nie miałabym odwagi spojrzeć Stoikowi w oczy.

Za to moja siostra raczej nie podziela jego entuzjazmu.

— Na młot Thora — sepleni. — Jeśli to ta nowina, o jakiej myślę, bogowie, miejcie nas w opiece.

Dźgam ją w bok, aż jęczy i oddaje mi jeszcze mocniej. Rewanżuję się kopniakiem w kostkę, Łapa ciągnie mnie za ucho i pewnie przepychałybyśmy się dalej, gdyby Astrid między nas nie weszła.

— Jak z dziećmi — wzdycha ciężko.

Pokazuję jej język, a Łapa przewraca wymownie oczami, ale przytyk trafia w nią tak głęboko, że rezygnuje ze sprania mnie na kwaśne jabłko.

— Znaleźliście smoczych łowców — mamrocze. — Wielkie mi rzeczy. Możemy już iść na tę cholerną przymiarkę?

Ręce opadają, naprawdę.

— Nie wydaje ci się to trochę niepokojące? — rozkładam dłonie.

Łapa parska.

— Czemu? Chętnie spiorę kilku bandziorów, jak spróbują sił na Waligórze.

— Oni zbierają smoczą armię — woła Czkawka, bo widocznie znudziło mu się proszenie o uwagę. — To znaczy ten gość, dla którego pracują. Jakiś... Dargo Krwawa Dłoń?

Zerka na mnie, jakbym miała pomóc, ale sama nie wiem. Eret syn Ereta był łatwiejszy do zapamiętania.

— Rozkrwawię mu dłoń na swojej twarzy, jak choćby tknie mojego smoka — zarzeka się Mieczyk.

— Albo mojego! — woła Szpadka.

Łapię się tylko za głowę, bo naprawdę nie warto komentować.

— Krwawdoń? — wódz łapie syna za barki. — Drago Krwawdoń?

Dobry humor mija mu w sekundzie. Patrzy na Czkawkę, jakby szczerze liczył, że ten zaraz zaprzeczy, ale na to raczej nie ma co liczyć.

— Tak — chuderlak marszczy czoło. — Zaraz, ty go znasz?

Ale wódz nie odpowiada. Wybiega z kuźni w pośpiechu i stoję chwilę w amoku, bo to dość... nietypowe zachowanie. Szczególnie w jego przypadku. Zerkam na Czkawkę, Astrid i Łapę, ale rozumieją z tego nie więcej niż ja.

— Zamknąć smoki! — słyszę z oddali. — Natychmiast zamknąć wszystkie smoki!

Serce omija mi kilka uderzeń. Wymieniam z siostrą oniemiałe spojrzenia, bo widocznie naprawdę jest to coś ważniejszego od ślubu.

— Ale... — Czkawka wybiega za ojcem.

Ruszam jego śladem, ale jestem tak przytłoczona, że nawet nie zauważam, gdy wpadam z impetem w czyjeś plecy. Agnar ściaga brwi, łapie mnie wystraszony za nadgarstki. Wzrok mam rozbiegany i przez chwilę nie mogę odnaleźć jego spojrzenia.

— Cętka? — pyta troskliwie. — Wszystko w porządku?

Wyrywam się z uścisku i wymijam go bez słowa. Naprawdę nie mam na to teraz czasu.

Doganiam wodza dopiero, gdy jesteśmy już w smoczych stajniach. Oddech ucieka mi po szybkim biegu i czuję dookoła swąd słomy, mięsa i smoków. Obejmuję stajnie krótkim spojrzeniem, bo to miejsce wprawia mnie w dziwny nastrój.

— Zamknąć wrota! — nakazuje Stoik. — Opuścić osłony burzowe!

Czkawka próbuje go zatrzymać, jakoś wypytać, ale idzie mu co najmniej marnie. Pyskacz już wciela w życie polecenia wodza i zatrzymuję się przed nim tak raptownie, że prawie nie zdążam wyhamować.

— Nie możecie! — wołam. — Nie możemy ich zamknąć, Pyskacz, na bogów, zastanów się!

Patrzy na mnie nieswojo, aż w końcu jego wzrok lżeje i zaczyna rozumieć. Zatrzymuje dłoń i nie opuszcza wajchy, bo wiem, że sam też ma wątpliwości.

— Cętka... — warczy Stoik rozeźlony.

— Nie. — Tupię nogą jak dziecko. — Nie zamknę Paskudy w klatce. Nie... nie mogę jej tego znów zrobić.

Nie wolno nam trzymać ich w zamknięciu. Większość naszych smoków było pojmane i zatrzaśnięte na dziesięć spustów. Bylibyśmy potworami, gdybyśmy znów pozbawili je swobody.

— Cętka ma rację — popiera mnie ktoś i dopiero teraz zauważam zadyszanego Agnara. — Jaskier wciąż boi się ciasnych pomieszczeń. Te smoki zwariują, jeśli je zamkniemy.

Ale do wodza nie dociera. Kimkolwiek jest ten cały Drago, przeraża go bardziej niż bunt własnych ludzi.

— Żaden smok ani Wiking nie opuści wyspy bez mojego pozwolenia — zarządza dobitnie. — Pyskacz, wrota!

Tym razem Pyskacz się słucha i spuszcza wajchę. Krzyczę na niego i już mam się do niego rzucić, ale przytrzymuje mnie Agnar. Szarpię się z całych sił, jednak wiszę mu tylko żałośnie na dłoni.

— To nic nie da — upomina mnie.

— Ta? Dzięki za wsparcie — burzy się Czkawka. Wzrok ma taki, że mógłby nim zabijać. — Co jest, tato? Panikujesz, bo ktoś, kogo kiedyś znałeś, coś kombinuje w jakiejś odległej krainie?

— Dlatego, że Drago Krwawdoń to szaleniec bez sumienia i litości. Jeśli zbiera smoczą armię... bogowie, miejcie nas w opiece.

Na moment nawet ja wierzę w słuszność zamknięcia Berk pod szklanym kloszem.

Patrzę na Czkawkę i Agnar mnie puszcza, bo odechciało mi się protestów. Nie chcę... Nawet nie chcę sobie wyobrażać, co by było, gdyby ktoś nas teraz zaatakował.

— Załatwię to — zapewnia nas chuderlak.

Rusza za ojcem, ale ten nawet nie próbuje udawać, że go słucha. Przez wejście od strony wyspy podlatują do nas Astrid i Łapa, ale myśli mam tak rozbiegane, że nawet nie wiem, jak im wszystko wytłumaczyć.

— O — wita się moja siostra. — To ty miałeś ostatnio przyjść na obiad.

Agnar uśmiecha się do niej zakłopotany, a ja ostrzegam niemo, żeby sobie darowała. Jak nie, znów wyciągnę pikle z miodem.

— Może wrócimy w to miejsce? — Czkawka nie daje za wygraną. — Polecimy za tymi łowcami do Drago i przemówimy mu do rozumu.

— Nie — odpowiada Stoik. — Ufortyfikujemy wyspę.

— Mamy obowiązek utrzymać pokój.

— Koniec pokoju, Czkawka! Przygotuj się do wojny.

Nie wierzę w to, co słyszę.

— Wojny? — wzdycha chuderlak. — Posłuchaj, jeśli Drago chce naszych smoków, nie możemy tu siedzieć i czekać. Znajdźmy go. I przekonajmy, żeby odpuścił.

— Z niektórymi tak się da. Teraz trzeba martwić się o Berk. Wódz musi bronić swoich.

Jak widzę tę jego przeklętą minę, aż mi gorzej. Wiem, o czym myśli — wiem, bo wyglądał podobnie tysiące razy, gdy w głowie rodził mu się jakiś wyśmienity plan ratowania ludzkości. Robię krok bliżej i ciągnę go za rękę, bo może w końcu pomyśli, nim zacznie głupio działać.

— Nawet nie próbuj — patrzę na niego.

Czkawka wzdycha. Ściska moją dłoń nieco mocniej, kciukiem kreśli drogę wzdłuż knykci.

— Nie mam wyjścia — mówi jeszcze, nim wskakuje w siodło.

Czkawka ze Szczerbatkiem wylatują przez jeszcze uchylone wrota i odruchowo sięgam do Paskudy, ale jej tu przecież nie ma. Zostawiłam ją pod kuźnią, gdy jak ostatnia kretynka biegłam kłócić się ze starszymi.

— Szlag by to! — sapię.

— Polecę za nim — deklaruje się Astrid. — Weź resztę i spotkamy się na miejscu.

Nie czeka na odpowieź. Szybuje z Wichurą w górę i zdążają wylecieć przez wrota na sekundy przed ich zamknięciem. Wódz wzdycha ciężko, Agnar nie dowierza, a Łapa wydaje z siebie zduszony okrzyk.

— Jak ta Krwawa Dłoń zniszczy mi wesele, sama wypowiem mu wojnę.

          Wiem, że trafiliśmy na dobry statek, bo dosłownie na kilometr jedzie od niego głupotą i przeżutą rybą. Oprócz rybackich kutrów, takie zapachy wydzielają tylko moi najlepsi kumple.

— Widzę ich — mówi Agnar. — Czkawka właśnie wyszedł spod pokładu.

Zerkam w dół i oceniam sytuację. Chuderlak faktycznie wylazł na pokład i wykłada coś z przejęciem synowi Ereta. Astrid zerka na niego zblazowana, ale ich smoki są na szczęście nieskrępowane. Co więcej, Wichura chyba aportuje coś za religą.

— Co ten gamoń znów wymyślił? — wzdycha ciężko Pyskacz.

Stoik kiwa na mnie głową.

— Podleć jak najbliżej. Gdy ich odciągniesz, wylądujemy.

Przytakuję, bo to brzmi rozsądnie. Przyciskam się do Paskudy, kolory odchodzą z łusek na jej ciele i w moim skafandrze, aż całkiem znikamy z oczu.

Smok pikuje w dół z cichym szelestem i wstrzymuję oddech. Gdy stajemy na kokpicie, Astrid siedzi znudzona w pokładowym lochu, a Czkawka próbuje swoich sił w zbawianiu świata. Na szczęście zajmuje to Ereta syna Ereta na tyle, że jestem w stanie go podejść.

— Witam ponownie — mówię, a wielkolud aż piszczy. — Jak na najlepszego łowcę na świecie, okropnie łatwo cię wystraszyć.

Podskakuje, jakby ktoś go poraził i rozgląda się panicznie na boki. Parskam śmiechem, wzbijając się do góry. Kolory wracają na skórę Paskudy i kołujemy chwilę nad Czkawką, nim porywamy go w końcu w pazury.

— Nie no, Cętka, co ty robisz! Postaw mnie! — drze się niewiele wyżej niż Eret i sama Paskuda przewraca na niego oczami.

— Nawet nie zaczynaj! — odpowiadam. — Ze wszystkich twoich pomysłów, ten był najgłupszy!

— No weź, puśćcie mnie!

Paskuda robi jak na grzecznego smoka przystało, i faktycznie go puszcza. Z wysoka. Wprost do lodowatej wody.

— Będziemy aż tak wredne? — upewniam się, gdy Czkawka krzyczy w dole.

Smoczyca parska. Ten brak wdzięczności będzie musiał długo odpracowywać, ale w końcu pikuje po niego i łapie, zanim wpadnie w toń.

— To było podłe! — burzy się chudzina.

— Przecież chciałeś, żeby cię puścić.

Szybujemy nad okrętem, który zajęli już nasi. Szpadkę i jej głowę złapała sieć, ale nie wydaje się tym szczególnie przejęta. Śledzik ze Smarkiem zabijają się o to, który uwolni ją z więzów, a Pyskacz z Agnarem pomagają Astrid wydostać się spod pokładu. Załoga leży grzecznie między pazurami ich pupili i biedaczyska nawet boją się oddychać.

— Ej, a was co tu przygnało? — pyta Czkawka, gdy Paskuda w końcu stawia go na ziemi.

Szczerbol doskakuje do nas zadowolony i ślini mi pół twarzy. Nawet nie próbuję uciekać, bo tak się cieszę, że nic mu nie jest, że może mnie uświnić całą.

— Przybyliśmy wam na ratunek! — woła ochoczo Pyskacz.

— Dzięki, ale niepotrzebnie się fatygowaliście.

Mlaszczę pod nosem na ten brak wdzięczoności, Szczerbol podtyka łeb, żebym go głaskała. Paskuda wyczerpuje limit społeczny na kolejne dwa tygodnie, gdy zaczepia Furię pyskiem, jak matka psotne młode.

— Dosyć! — grzmi wódz. Lądują z Czaszkochrupem głośno na relidze, aż trzęsie pokładem.

— Ej, nie pomyliły się wam statki? — Eret wychodzi Stoikowi naprzeciw, bo jeszcze nie wie, jak zły jest to pomysł. — Jestem Eret! Syn Ere...

Nie kończy, bo wodzu zatyka mu dziób dłonią i biedny leci prosto pod nogi Marudy. Pyskacz zdziela go po głowie metalową pałką, a jego smok tylko wyciąga łapę i wgniata go w deski.

— Ktoś jeszcze? — pyta zadowolony. Odpowiada mu cisza. — Tak myślałem.

Macham do Ereta wesolutko, bo nawet miło go znów widzieć. Chyba nie podziela mojego entuzjazmu.

— Ty — Stoik wskazuje na syna. — Na smoka. Wracamy do domu.

Czkawka zapiera się jak rozpuszczony bachor.

— Nie.

— Ze wszystkich twoich nieodpowiedzialnych...

— Próbuję chronić nasze smoki. I zapobiec wojnie. To jest według ciebie nieodpowiedzialne?

Mogłabym się kłócić nad odpowiedzialnością samego wykonania, ale wolę się nie odzywać. Czkawka i tak ma przejebane. Za takie akcje powinnam już dawno kopnąć go w zadek.

— On chce wywołać wojnę, synu!

Statkiem znów trzęsie i dopiero kilka wdechów później, gdy Czkawka patrzy na ojca zaskoczony, Stoikowi udaje się opanować. Przymyka oczy, jakby pod powiekami widział stare wspomnienie i jego krtań drży ledwie widocznie.

— Lata temu zwołano wielką naradę wodzów odnośnie plagi smoków, która nas nawiedziła. Do naszego grona dołączył obcy z nieznanej krainy, pokryty bliznami i odziany w pelerynę ze smoczej skóry. Nie był uzbrojony i łagodnym głosem oznajmił, że on, Drago Krwawdoń, człowiek z ludu poświęcił się wyzwoleniu rodzaju ludzkiego spod tyranii smoków.

Aż mnie skręca, jak tego słucham. Wyzwolenie spod smoczej tyranii opiera się głównie na mordowaniu wystraszonych i głodnych stworzeń. Choć sami robiliśmy tak stuleciami, w końcu udało nam się pójść po rozum do głowy i zrozumieć, jak niewłaściwa była ta tradycja. Teraz nie potrafię sobie wyobrazić, żeby cokolwiek miało stać się z naszymi pupilami. Nie poradziłabym sobie, gdyby coś przytrafiło się Paskudzie i nie wybaczyłabym nikomu, kto skrzywdziłby Szczerbatka. Przecież to moja rodzina — a rodzinę należy chronić.

— Twierdził, że tylko on panuje nad smokami — ciągnie Stoik. — I tylko on zapewni nam bezpieczeństwo, jeśli oddamy mu pokłon i podążymy za nim.

Nasi zaczynają się śmiać, ale wódz zaciska tylko smętnie usta.

— Też się śmialiśmy — wspomina. — Dopóki nie owinął się peleryną i nie krzyknął: "Zobaczymy, jak sobie radzicie beze mnie!". Dach stanął w płomieniach, zstąpiły z niego opancerzone smoki i sala zmieniła się w pogorzelisko. I... tylko ja jeden ocalałem.

Pociągam nosem i kaszlę cicho, żeby odpędzić łzy. Nic dziwnego, że tak się go boi. Jeśli był w stanie spalić dziesiątki swoich, zmusić smoki do posłuszeństwa... to nie osoba, z którą da się negocjować.

— Komuś, kto zabija bez powodu, nie przemówisz do rozsądku — kończy Stoik i wiele bym dała, żeby jego syn też to zrozumiał.

— Możliwe — mówi chudzina. — Ale i tak spróbuję. W tym akurat jestem dobry. Udało mi się przekonać ciebie, więc jego też mogę.

— To nie to samo, Czkawka — wtrącam. — Proszę, zastanów się. Ułożymy jakiś plan, coś wymyślimy, ale, litości, nie możesz sam lecieć w paszczę wroga.

Przez chwilę patrzy na mnie tak, jakby w końcu coś do niego dotarło.

— Więc leć ze mną.

Wciągam głośno powietrze, płuca pieką mnie od głębokiego wdechu. Zastanawiam się nad tym tylko ułamek sekundy, bo przecież wiem, jak muszę odpowiedzieć.

— Jutro jest ślub Łapy — ubiega mnie Agnar. — Jeśli tak ci zależy na ratowaniu bliskich, może choć raz przy nich bądź, zamiast gdzieś znikać.

Patrzę na Agnara i nie wierzę. Obserwuję jego poważną twarz, ściągnięte brwi i zmarszczony nos, i przez moment widzę go całkiem... inaczej.

Bo rozumie coś, co tak nieudolnie próbuję wytłumaczyć Czkawce od lat.

Zapada cisza tak niezręczna, że mam ochotę uciec. Czkawka mierzy Agnara wzrokiem, ale ja jestem w takim szoku, że nie potrafię się ruszyć. Kątem oka widzę, że nawet Stoik zaniemówił.

— Nie musisz — zapewniam, bo nie chcę, żeby czuł się do czegokolwiek zobowiązany. — Nie, jeśli nie chcesz.

Czkawka ściąga brwi i patrzy na mnie, jakbym powiedziała najgłupszą rzecz pod słońcem. Chrząkam cicho i zakładam ręce na piersiach, bo całkiem nie wiem, co ze sobą zrobić.

— Agnar ma rację. — odpowiada Czkawka i to mnie dziwi nawet bardziej. — Przepraszam, całkiem o tym nie pomyślałem.

Czekam, aż nas pożegna i wzbije się w niebo, bo przecież zawsze robi wszystkim na przekór — ale nic takiego się nie dzieje. Zamiast tego zeskakuje ze Szczerbatka i uśmiecha się ciepło, jakby rozumiał, ile to dla mnie znaczy.

— Wracajmy do domu.

          Sama nie wiem, czemu tak strasznie się stresuję, pukając w drzwi domu koło mleczarni. Jest niemalże w samym centrum, więc widuję tę strzechę codziennie, przelatując z Paskudą nad wioską — ale nigdy wcześniej tutaj nie byłam. Nigdy... nie zebrałam się na odwagę.

Pukam raz jeszcze, dłoń boli mnie od uderzania o drewno. Z środka słyszę czyjeś stłumione wołanie i stukot butów o parkiet.

— Cętka — wita mnie szeroki uśmiech Ingrid Szkarłatcień. — Hej, fajnie cię widzieć.

Zaciskam usta i macham głupio ręką. Ingrid wyciera dłonie w fartuch i popędza mnie, żebym weszła do środka, choć na zewnątrz wcale nie ma mrozu.

Otrzepuję buty z piachu i ściągam kaptur, żeby rozejrzeć się po chatce. Jest niewielka. Główna izba pomieściłaby raptem kilka osób, ale wygląda schludnie i dość przytulnie. Kiedy w moim domu panuje istny huragan figurek, zabawek i starych pamiątek, Szkarłatcienie zredukowali walające się wszędzie bibeloty do minimum. Do średnich rozmiarów stołu dostawione są cztery krzesła, nad paleniskiem wisi kilka wiekowych rycin i zdobiony miecz. Przekrzywiony dywan z niedźwiedziej skóry wygląda na z deka przypalony, jakby jeszcze niedawno znajdował się zbyt blisko ognia.

— Zaparzyć ci mięty? — pyta Ingrid, jak przystało na dobrą gospodynię.

Odkąd dwa lata temu zmarła ich matka, zostali z Agnarem całkiem sami. Ingrid nie miała innego wyjścia, więc weszła w rolę pani domu, siostry i matki. Wiem, że matula często przychodzi jej pomagać, a Łapa spędza z nią długie dnie, jako przyjaciółka i przyszła sąsiadka, ale sama nigdy nie potrafiłam się zebrać, żeby chociaż do niej zajrzeć. Właściwie, rzadko kiedy w ogóle rozmawiałyśmy.

— Nie, dzięki — ściskam się za nadgarstek. — Właściwie... przyszłam do Agnara.

Ingrid uśmiecha się lekko, stawia na palenisku blachę z czymś, co pachnie jak drożdżowe ciasto.

— Ostatnio spędzacie razem sporo czasu — zauważa.

Ogień trzaska głośno pod blachą, płomienie pożerają kolejne kawałki drewna.

— Pomaga w lecznicy — wyjaśniam, bo czuję, że powinnam. — To naprawdę miłe z jego strony. Gdyby nie on, byłabym zawalona pracą.

— Mhm — wzdycha Ingrid. — Wiem. Często mi o tym opowiada.

Czuję, jak czerwieni mi się szyja, więc rozpinam kilka guzików kaftany. Nie wiem, czemu tak strasznie mnie to zawstydza, bo przecież to normalne, że rodzeństwo mówi sobie o takich rzeczach. Bywają dni, kiedy Agnar siedzi ze mną od rana do nocy — jasne, że Ingrid chciałaby wiedzieć, z kim je spędza.

— Jest u siebie — mówi, zanim zdążę zawstydzić się na śmierć. — Pierwsze drzwi po lewo.

Kiwam jej głową w podziękowaniu i znikam z głównej izby, nim powie coś, co zaczerwieni mnie jeszcze bardziej. Wygładzam materiał koszuli, która pogniotła mi się podczas lotu i przeczesuję palcami splątane od wiatru włosy. Zżera mnie jeszcze większy stres, niż gdy pukałam do drzwi frontowych.

— Hej — witam się, stając w progu pokoju Agnara.

Chłopak podskakuje wystraszony i mało nie leci ze stołka. Odsuwa się od biurka w pośpiechu i poprawia róg pościeli, jakbym wcale nie miewała u siebie większego bałaganu. Uśmiecham się ciepło, bo to całkiem miłe — wiedzieć, że ktoś stara się zrobić wrażenie.

— Cętka — woła. — Co ty tu... to znaczy, cześć. Dobrze cię znów widzieć.

Wymieniamy się uśmiechami, gdy goszczę się sama i przysiadam na brzegu jego łóżka. Agnar wygląda, jakby nie wiedział, co ze sobą zrobić. Na biurku porozrzucane ma pożółkłe kartki i rozpoznaję w szkicach projekty nowych żagli.

Wiem, że ich rodzina zajmowała się sztukiarstwem, ale nigdy nie sądziłam, że interesuje to też jego. Odkąd oswoiliśmy smoki, łodzie zeszły na drugi plan w kwestii transportu. Dużo szybciej było polecieć, niż tygodniami dryfować po niewdzięcznym morzu. W pewien sposób nawet zapomniałam, że okręty nadal są nam potrzebne.

— Nie podziękowałam ci — zauważam, zabierając wzrok z kartek. — Naprawdę doceniam, że dziś z nami poleciałeś.

Agnar drapie się zakłopotany po karku. Układa papiery na równej kupce i myśli chwilę, nim wybierze odpowiedź.

— Jesteśmy jednym plemieniem — mówi lekkim tonem. — Musimy sobie pomagać. Nie masz za co dziękować.

— Chyba jednak mam.

Agnar dosiada się obok mnie i wstrzymuję na chwilę oddech, bo ta bliskość dziwnie mnie krępuje. Ale mimo wszystko się nie odsuwam. Szyja i policzki płoną mi rumieńcem, oddycham nieco za szybko i krew szumi mi w uszach, ale to w pewien sposób przyjemne uczucie.

Agnar opiera dłonie na materacu i jego kolano styka się z moim.

— Już mówiłem: lubię ci pomagać — powtarza. — Cieszę się, że mogę się przydać.

Przewracam oczami i parskam cichym śmiechem.

— Daj spokój — mamroczę. — Nie uwierzę, że takie z ciebie złote dziecko. Nikt nie zachowuje się aż tak bezinteresownie.

Agnar uśmiecha się szeroko, aż widze jego jasne zęby.

— No dobra, może nie jestem całkiem bezinteresowny — przyznaje. — Po cichu liczę, że załatwisz Jaskrowi darmowe plomby.

Wybucham śmiechem, aż muszę zakryć usta dłonią, żeby się nie popluć.

— Ty łazjo! — uderzam go w bark. — Wiedziałam, że masz jakiś ukryty interes.

— No a poza tym, lubię spędzać z tobą czas.

Zerkam na niego bokiem, bo mimo wszystko też zaczynam to lubić. Z początku jego wizyty w lecznicy bardzo mnie peszyły. Nie lubię obcego towarzystwa, a gdy moja mama zaczęła snuć swoje dalekosiężne plany, starałam się ograniczać nasz kontakt do minimum. Początkowo myślałam, że robię to, żeby nie dawać jej więcej powodów, ale teraz... cóż, może nie wszystkie jej teorie są wyssane z palca.

Rzadko myślę o chłopcach. Mam na głowie mnóstwo innych rzeczy i najzwyklej brak mi na to czasu. Pamiętam, gdy Łapa tygodniami zamartwiała się, czemu mogło dowodzić spojrzenie Mordy, jego niby nic nieznaczące gesty i nigdy nie czułam potrzeby, żeby przeżywać podobne dylematy. Ale z Agnarem jest inaczej — wydaje mi się, że on nie chce, żebym się zastanawiała. Że stara się przekazać mi coś, co powinno być... oczywiste.

Wyłamuję nerwowo palce, bo nie mam pojęcia, co zrobić z tą myślą.

— Z zasmarkaną młodszą siostrą Łapy i Gluta? — przytykam.

Dzieli nas różnica niecałych dwóch lat, ale doskonale wiem, jak długo widział we mnie patykowatego dzieciaka. Kiedy on i Łapa naparzali się na arenie, ja wciąż gubiłam mleczaki i nieraz targał mnie za włosy, przezywając maluchem. Teraz też czasem tak robi, ale mam wrażenie, że w całkiem innej intencji.

Agnar trąca mnie ramieniem, aż kiwam się w bok.

— Przecież już się nie smarkasz.

Oddaję mu podwójnie, ale jest szybszy i zdąża się uchylić.

— Tak czy siak, dziękuję za dzisiaj — mówię po raz kolejny, bo naprawdę jestem wdzięczna. — Za to, że poleciałeś i... co powiedziałeś.

Wzdycha dziwnie, ściąga brwi tak mocno, że niemal zlewają się w jedną. On pewnie też wie, że gdyby nie zwrócił Czkawce uwagi, sama bym się nie odezwała.

— Czkawka chyba za mną nie przepada — stwierdza po kilku chwilach. — Prawdę mówiąc, byłem w szoku, że przyznał mi rację.

Marszczę nos, bo choć zaprzeczenie samo ciśnie mi się na usta, nie czułabym się dobrze z kłamstwem.

— Czkawka ma swoje problemy, których jeszcze nie umie przeprocesować — mówię tylko. — Poza tym jesteś silny, przystojny i dobrze zbudowany. To normalne, że trochę ci zazdrości.

Agnar spuszcza głowę i choć próbuje się powstrzymać, szeroki uśmiech zdobi zaraz jego usta.

— Uważasz, że jestem przystojny? — zaczepia mnie.

Przewracam oczami i kręcę głową. Sama też się uśmiecham, bo jakoś nie umiem przestać.

— Oh, zamknij się.

Chwilę na siebie patrzymy i czuję się tak... inaczej. To śmieszne, bo nikt nigdy nie dawał mi tyle uwagi i sama nie wiem, co z nią zrobić.

— Myślę, że jest zazdrosny o coś jeszcze — mówi Agnar, a moje serce omija parę uderzeń.

Chrząkam głośno i odwracam wzrok. Gdy kładzie swoją dłoń na mojej, w pierwszej chwili chcę ją zabrać, ale tego nie robię.

— Mówię poważnie, Cętka — nie poddaje się. — Robisz dla niego wszystko, a on tylko buja w obłokach, zamiast docenić to, co ma pod nosem. Zasługujesz, żeby ktoś robił wszystko dla ciebie.

Patrzę na jego palce, tak delikatnie ściskające moje i próbuję sobie wmówić, że nie o to chodziło mi wtedy na klifie. Że gdy mówiłam o docenianiu rzeczywistości, nie miałam na myśli samej siebie.

Szkoda, że to dość beznadziejne kłamstwo.

— Tak czy inaczej, jeszcze raz ci dziękuję — chrząkam i zabieram dłoń, nim podniosę się z łóżka. — Nie tylko za dziś.

Agnar wzdycha ciężko, gdy przechodzę przez jego pokój i odwracam głowę, żeby się pożegnać. Może boję się spojrzeć prawdzie w oczy, a może zwyczajnie nie chcę tego robić, ale w tej chwili tchórzostwo mi nie przeszkadza.

— Do usług, ślicznotko — mruga i posyła mi swój najładniejszy uśmiech.


ᛜᛜᛜ

czkawka, ogarnij się, bo kradną ci dziewczynę. jak agnar jeszcze raz zamruga tymi niebieściutkimi oczami, nie odpowiadam za konsekwencje. 

no więc tak: akcja się zagęszcza. w kolejnym rozdziale rozebrzmią weselne dzwony i klimat uderzy poniektórym do głowy, a potem to już prosta droga do pewnego olbrzymiego lodowca. w skrócie, będzie zabawa

wesołych świąt kochani, i widzimy się pod kolejnym rozdziałem!

x

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro