04. MIŁOŚĆ CELEBRUJEMY W PIĄTKI.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

ROZDZIAŁ CZWARTY

ᛜᛜᛜ

           Bogowie wysłuchali gróźb Łapy, bo rano niebo jest niemal bezchmurne. Pojedyncze obłoki uciekają czym prędzej na zachód, jakby one też bały się gniewu mojej siostry, gdy ta cały poranek spędza na zabijaniu ich wzrokiem.

— Będzie padać — ogłasza wszechobec, z twarzą przyklejoną do okna.

Mama wzdycha i delikatnie zbiera z łóżka materiał jej sukni. Staram się nie przewracać za bardzo oczami, wycierając siostrę ciepłym ręcznikiem, bo przypominam sobie, że kiedyś będzie musiała odwdzięczyć mi się tym samym.

— Spadnie to zaraz moja cierpliwość — mamrocze matula. — Skończ narzekać i ubierz się w końcu, bo zaraz ślub zrujnuje ci własne spóźnialstwo.

Parskam cicho, Łapa zezuje na mnie ostrzegawczo. Razem pomagamy jej wejść w kolejne warstwy stroju, bo skomplikowany jest bardziej niż najgorszy labirynt.

Kiedy w końcu siostra stoi przed nami ubrana, sama muszę przyznać, że wygląda przepięknie.

— Moje maleństwo — szlocha mama.

Naprawdę się postarała. Beżowy materiał ciągnie się po ziemi jak tren, na błękitnej narzucie błyszczą skromne naszycia w kształcie liści. Talię przepasaną ma białym pasem, pod kolor obitych futrem rękawów. W słomiana koronę wplotłyśmy kilka gałązek jarzębiny, tak symbolicznie.

— Nie mogę oddychać — narzeka Łapa, okręcając się przed lustrem.

— Nie masz oddychać, tylko się hajtać — zaczepiam. — No, siostra, wyglądasz niczego sobie.

Łapa przygląda się chwilę swojemu odbiciu i lekki uśmiech przysłania jej usta.

— Wychodzę za mąż — szepcze, jakby nie do końca w to wierzyła.

— Terroryzowałaś nas o to od jakiegoś tygodnia, zdążyłam zauważyć.

Przewraca wymownie oczami, ale nie przestaje się uśmiechać. Wygląda jak księżniczka, myślę sobie, im dłużej jej się przyglądam. Zawsze była ładna, ale dzisiaj... nie tylko piękny strój sprawia, że promienieje.

Mama dochodzi do nas po cichu i obejmuje nasze ramiona. Obserwuje w lustrze każdy szczegół swoich ulubionych dzieł — sukni i córek — zanim całuje czule nasze skronie.

— Byłyście przecież takie malutkie — rozkleja się. — Mogłam was zmieścić w jednej dłoni.

Ściskam ją troskliwie i sama muszę opędzić łzy, które nachodzą mi do oczu.

— Mamo — prosi ze śmiechem Łapa. — Obiecałaś, że nie będziesz płakać.

— No wiem, wiem — wachluje się przed twarzą. — Może lepiej pójdę przygotować chłopców, zanim całkiem się rozmarzę.

Całuje nas raz jeszcze i nie mam serca jej mówić, że wplątała sobie we włosy kilka słomianych rurek z korony. Odprowadzam ją wzrokiem do drzwi naszego pokoju i wycieram dłońmi policzki, nim siostra zdąży to zauważyć.

Kiedy mama znika za drzwiami, Łapę nagle opuszcza dobry humor. Całymi dniami świrowała na pukncie przygotowań, sukni i dodatków, ale kiedy teraz patrzy na siebie w lustrze, nie widzę w niej podekscytowania. Nasze spojrzenia spotykają się na krótko i coś ściska mnie w piersi, bo jej oczy szklą się jak tafle dwóch zamarzniętych jezior.

Zabieram ze stolika szczotkę, żeby ostatni raz poprawić jej fryzurę.

— Tylko mi nie mów, że będziesz beczeć — mamroczę i ciągnę mocniej pukiel jej włosów.

Łapa klnie pod nosem i marszczy brwi.

— Wal się — Słyszę tylko w odpowiedzi.

Przez moment mi lepiej. Krótki moment, należy sprostować, bo ciężka atmosfera wbija się w nas szponami przy kolejnym wydechu.

— Nie wydaje ci się... — Łapa nabiera powietrza, głos jej drży. — Nie wydaje ci się to niewłaściwe?

Przez chwilę jedynie na nią patrzę, bo na nic więcej mnie nie stać.

Dłonie trzymam kurczowo na pasmach jej warkocza, trzęsą się tak, że jeśli go puszczę, równie dobrze mogłabym się rozsypać. Odnajduję jej spojrzenie w odbiciu lustra, spoglądam niepewnie w zaszklone oczy i w głębi ducha wiem, że moje wyglądają podobnie.

— Wychodzisz za kolesia o imieniu Moczymorda. Wiele rzeczy jest tu niewłaściwych.

Mam ochotę sobie pogratulować, ale wzrok Łapy jest tak ostry, że szybko mi mija. Wzdycham głośno, bo nie musi mówić. Wiem, o co jej chodziło.

Chcę jej o tym powiedzieć, ale gdy podnoszę wzrok, Łapa swój utkwiony ma tępo w ścianie.

— Obiecał, że na moim weselu go opije — parska cicho. — Że wychyli puchar więcej niż Morda, choćby miał usnąć pod stołem.

Uśmiecham się ciepło, bo to brzmi zupełnie jak Glut.

— I pewnie by tak było — stwierdzam. — Chociaż Moczymordy nie idzie opić.

Czekam na jej cichy śmiech, choćby westchnienie, ale nic takiego nie nadchodzi. Ramiona Łapy trzęsą się przerywanie, a oddech przyspiesza i kiedy w końcu zbieram się na odwagę, by znów spojrzeć jej w oczy, zalane są słonymi łzami.

— Miał tu być, miał cieszyć się razem ze mną, śmiać się, że głupio wyglądam, i miał przetańczyć ze mną pół wieczora, zanim zasnąłby pod tym cholernym stołem, a ja... — wciąga powietrze panicznie. — Jak mam być dzisiaj szczęśliwa, skoro jego tu nie ma, Cętka? Jak takie coś może być właściwe?

Patrzę na nią tępo, no bo... To przecież Łapa. Waleczna i Nieustraszona Łapa, która nie boi się zupełnie niczego ani nikogo. Która nie płacze, nigdy, choćby działo się najgorsze.

Patrzę na nią, bo jest to może pierwszy raz w życiu, kiedy widzę ją naprawdę.

— Każdy dzień bez niego jest niewłaściwy — mówię i puszczam splecionego warkocza na jej plecy. — Wiem, że bardzo chciałby tu dzisiaj być. I wiem, że ani dziś, ani jutro, ani nawet za sto lat nic bez niego nie będzie właściwe.

Łapa odwraca się do mnie, bardzo powoli, a ja liczę jej ruchy przy każdym uderzeniu serca. Jest dużo wyższa i jej błękitne oczy spoglądają na mnie z góry, ale mimo wszystko nie widzę w nich wyższości. Jedynie odbicie własnej żałoby.

— Przywykłam do myśli, że tatę to wszystko ominie — przyznaje, przecierając nos dłonią. — Trochę mi to zajęło i wiele bym oddała, żeby móc mu przedstawić Mordę, ale... Glut wszedł w jego rolę tak gładko, że czasem o tym zapominałam. Było mi... łatwiej. Za to Glut...

— Glut był wszystkim — ciągnę za nią. Sama muszę przetrzeć twarz dłonią, bo nagle wszystko mnie piecze. — Po śmierci taty nie rozpadliśmy się tylko dlatego, że trzymał nas wszystkich razem. Czasem mam wrażenie, że nadal to robi.

Uśmiecham się krzywo i w końcu słyszę cichy śmiech siostry.

— Wydaje mi się, że to nigdy nie przestanie boleć — kontynuuję. — I nigdy nie przestanie nas smucić. Ale wydaje mi się też, że nie ma nic złego w byciu smutnym i szczęśliwym jednocześnie.

Łapa odwraca się z powrotem do lustra, ale spojrzenie wciąż ma utkwione we mnie. Jej jasne oczy, choć załzawione, wydają się uśmiechać.

— Oboje trzymaliście, Cętka. Oboje nadal to robicie.

Wstrzymuję oddech, liczę w myślach do dziesięciu. Słyszę szumiącą w uszach krew i nie mogę zdjąć spojrzenia z siostry, bo nie jestem pewna, czy rozumiem jej słowa.

Nigdy nie byłyśmy sobie bliskie. Nie klepałyśmy się po plecach, dodając otuchy i nie rozmawiałyśmy na ani poważne, ani błahe tematy. W pewien sposób Łapa była mi obca bardziej niż większośc ludzi, z którymi w żaden sposób nie łączyła mnie krew.

Pierwszy raz myślę o tym, że dom bez niej będzie strasznie pusty.

— Cętka, ktoś do ciebie! — woła z dołu mama i tylko to ratuje nas przed niezręczną ciszą.

Mrugam pospiesznie, odchrząkuję, jakby to miało zmazać kilka ostatnich chwil. Odsuwam się od siostry na bezpieczną odległość, bo to pasuje do nas bardziej.

— Oho — chrząka Łapa, przybierając znów swój typowy wyraz twarzy. — Stawiam trzy srebrne monety na tego przystojniaka z lecznicy.

— Ma na imię Agnar — przypominam. — A jak matka znów go zaprosiła, przysięgam, że ją uduszę.

Pogaduchy z nim to ostatnie, na co mam ochotę. Właściwie od naszej ostatniej rozmowy robię, co mogę, żeby go unikać. Jeśli pociągnąłby temat, chyba spalilabym się ze wstydu.

Łapa śmieje się cicho i kiwa głową, że mogę już iść. Może ją ta sytuacja też przytłacza, a może po prostu nie potrzebuje już mojej pomocy, więc nie oponuję i zbiegam naprędce po schodach. Włosy mam dziś rozpuszczone i zebrane do tyłu jedynie dwoma cienkimi warkoczami, więc strasznie ciężko mi przywyknąć, gdy latają niechlujnie przed oczami.

Staję w drzwiach, mama w głównej izbie jest tak zajęta ubieraniem Cykora, że nie upomina mnie o schludny wygląd. Wychodzę na zewnątrz i na szczęście nie znajduję tam Agnara.

Czkawka kołysze się do tyłu na zdrowej nodze i wygwizduje jakąś wesołą melodię. Obserwuje skaczące po jesionie skowronki i zauważa mnie dopiero, gdy wychodzę przed dom. Minę ma taką, jakby oglądanie mnie w odświętnym stroju było bardziej niespotykane niż ujarzmianie smoków.

— Adresy ci się pomyliły — mamroczę i opieram się o framugę. — Impreza jest w Wielkiej Hali, nie u nas.

Czkawka dostał zawiechy i chwilę mu zajmuje, nim reaguje na moje słowa. Pewnie znów się zdyszał, jak musiał włazić pod górę.

— Wiem — mówi. — Przyszedłem do ciebie. Chciałem chyba... pogadać.

Marszczę brwi, bo jest jakiś dziwny. Biorę materiał sukni w dłonie, bransolety na dłoni stukają o siebie z ładnym dźwiękiem.

— Chyba? — przesuwam się, żeby go wpuścić.

Czkawka kręci głową i niemo pokazuje, żebyśmy usiedli na zewnątrz. Niezbyt podoba mi się ten pomysł, bo jak ubrudzę kieckę, mama mnie zabije, ale idę za nim. Siadamy na bali drewna pod ścianą i zgarniam ze sznurka na pranie poduszkę, bo plama z żywicy byłaby moim gwoździem do trumny.

— Znów uczesałaś włosy — zauważa trafnie.

Przewracam oczami i sadzam się obok niego.

— Chyba weszło mi w nawyk.

Czkawka nie podejmuje tematu, ale nie zdejmuje ze mnie spojrzenia. Chrząkam cicho, bo nagle czuję się dziwnie głupio, i krzyżuję nogi w kostkach.

— No już — przewracam oczami. — Ponabijaj się, jak ma ci ulżyć.

Czkawka marszczy czoło i parska głośnym śmiechem. Kawałek dalej widzę Szczerbatka, który jest w swoim żywiole, bawiąc się z pisklakami bliźniaków.

— Głupia jesteś — zaczyna szyderę. — Wyglądasz ślicznie, Cętka. Ale... no wiesz. Trochę jak nie ty.

Mrugam z wolna, bo nie takiej szydery się spodziewałam. Fakt, odświętne suknie to u mnie rzadkość — zwykle chodzę po wyspie ubrana w łuski.

— A ty śmierdzisz smokiem — odpowiadam. — Ślub za niecałą godzinę, Czkawka. Mógłbyś się chociaż przebrać.

Chuderlak macha dłonią i opiera się wygodnie o ścianę domu.

— Zdążę — mamrocze. — Ale musiałem przyjść, bo bym zwariował. Ciągle myślę o tej sytuacji z Drago.

Wzdycham ciężko i idę jego śladem. Zielony materiał sukienki układam na kolanach, żeby nie zamiatał po ziemi i Czkawka przez moment obserwuje moje ruchy.

— Niezły bajzel — podsumowuję. — Naprawdę myślisz, że mógłbyś przemówić mu do rozsądku?

— Nie wiem — odpowiada szybko. — Ale wiem, że muszę chociaż spróbować.

Przez chwilę milczymy i obracam to wszystko w głowie. Sytuacja naprawdę jest kiepska. Jeśli wieści o naszej wyspie dosięgną Drago, wolę nie wiedzieć, jakie podejmie działania.

— Twój tata może mieć rację — odwracam się, podłapuję jego zatroskane spojrzenie. — Może jego nie da się przekonać.

— Mój tata ma rację w wielu sprawach — przyznaje Czkawka. — Ale w wielu się też myli.

Wiem, co ma na myśli, i to łamie mi serce. Nieważne, że został bohaterem, legendą, opowieściami o której rodzice usypiają swoje dzieci — dla niego to wciąż mało. Wciąż nie wystarczy, żeby poczuł się godzien czegoś, co mu się przecież należy.

Zaciskam usta, opieram się o jego czoło.

— Nie w tej.

          Powietrze pachnie świerkiem i ciepłym słońcem, gdy całą wioską zbieramy się w Wielkiej Hali. Urocza melodia zakrada się echem między szepty zgromadzonych, ogień wysokich świec tańczy w jej rytm, a ciepły wiatr kołysze zdobiące siedzenia girlandy kwiatów.

Ale kiedy do środka wchodzi moja siostra, to wszystko nagle przestaje mieć znaczenie.

Szepty cichną, muzyka wybija się między nimi na pierwszy plan i spokojnym krokiem prowadzi Łapę do ołtarza. Mama trzyma ją ciasno pod ramię, jej oczy błyszczą się od łez. Tren białego futra ciągnie się za Łapą jak za prawdziwą królową i nie tylko Morda nie może oderwać od niej wzroku.

Jaśnieje bardziej niż samo słońce. Zdobienia jej sukni odbijają wpadające przez okna światło, warkocz karmelowych włosów spływa na jedno ramię. Gałązki jarzębiny w ślubnym wianku mienią się piękniej niż jakikolwiek drogocenny klejnot i wiem, że znaczą dla niej dużo więcej niż brylanty.

Droga jest długa i powolna, ale kiedy razem z Mordą stają naprzeciw siebie, wiem, że czekali na ten moment całe życie.

— Gotowa?

Morda łapie jej dłonie, Łapa rozciąga usta w najszczerszym uśmiechu.

— Jak diabli.

Szczerze mówiąc, nie słyszę słów ceremonii. Stoik tradycyjnie wita nas w piątek, święty dzień bogini Friggi, ale nie pamiętam ani słowa z tego, co opowiada później zgromadzonym. Patrzę na siostrę, na jej ukochanego i nie mogę się nadziwić, ile miłości może zmieścić jedno spojrzenie.

To cud, naprawdę. Świat jest wielki i niejasny, więc jak może sprowadzać się do jednej kruchej osoby?

Mama łapie się za pierś, jakby kazanie wodza poruszyło ją do żywego i ściska mnie mocno za rękę. Metal jej obrączki wbija się w moją skórę i obracam w dłoni rękojeść miecza taty. Wiem, że tu jest. W jakiś sposób woń jarzębiny unosi się w powietrzu jak gęsty kurz i jestem pewna, że tata jest teraz z Łapą, by oddać ją jedynej osobie, której moja siostra pozwoli się sobą zaopiekować.

Przychodzi czas wymiany rodowych mieczy i wychodzę na stopień, żeby podać siostrze nasze ostrze. Waha się chwilę, nim wyciąga dłoń po zdobioną rękojeść, jej palce drżą ledwie widocznie.

— Zrób to za was oboje — proszę.

Łapa potakuje niepewnie. Ucieka spojrzeniem gdzieś za mnie i nie muszę się odwracać, żeby wiedzieć, że znalazła w tłumie Ingrid.

— Za radość i smutek — odpowiada szeptem.

Bierze miecz w dłonie i wraca do Mordy, jakby niestraszna była jej już żadna rozpacz. Narzeczony podaje jej swoją klingę, prosi, żeby zobaczyła w jego rodzinie również swoją, broniła ich i dbała tak, jak dba o tych najbliższych jej sercu. Łapa zwraca się do niego o to samo. Miecze zamieniają strony i łączą nasze rodziny czymś mocniejszym niż krew — miłością. Myślę o tym, jak niewiele brakowało, żeby to ostrze znalazło się w dłoniach Ingrid.

Nadchodzi czas przysięgi. Łapa i Morda łapią się wzajemnie za nadgarstki prawych dłoni, wódz przewiązuje je szarfą.

— Ukochany — narzeczeni wypowiadają wspólnie słowa ślubowania. — Proszę bogów o błogosławieństwo wiedzy i mądrości wystarczającej, by zobaczyć cię takim, jakim jesteś. By kochać cię w blasku i mroku, by wielbić wszystkie twe dary i najgorsze demony. Ofiaruję tobie swoje ciało i duszę, albowiem dziś stajemy się jednością. I jako jedność powitamy każdy nadchodzący poranek.

Wycieram policzek wierzchem dłoni i gdy mój wzrok ucieka na chwilę z ołtarza, łapię rozbawione spojrzenie Czkawki. Uśmiecha się durnie i niemo przezywa mnie mazgajem, choć oczy sam ma szklane od łez. Przez myśl przebiega mi, że bogowie pobłogosławili nam w podobny sposób — wiedzą i mądrością wystarczającą, by poznać się w całości. By czytać swoje błahe i głęboko skrywane myśli, znać każdy swój powód i zachowanie.

Nie sądzę, żebym samą siebie poznała kiedyś tak, jak znam Czkawkę — i nie sądzę, żebym poznała tak kogoś całkiem nowego. To przeświadczenie ściska mi serce, bo kiedy nadejdzie mój czas na wypowiedzenie słów przysięgi, nie jestem pewna, czy będzie ona całkiem szczera.

— Chłopcy — chrząka mama i to przywraca mnie do porządku.

Mrugam prędko, chuderlak kręci głową z cichym śmiechem, więc pokazuję mu język, zanim mama zdąży to zauważyć. Myśli o przyszłości odkładam na bok, bo doprowadzą mnie do szaleństwa.

Bliźniaki wychodzą dumnie na przód, nawet nie spierają się o to, który z nich poniesie obrączki. Złoto na białej poduszce lśni w blasku zachodzącego słońca.

— Za przeszłość, która nas połączyła — Łapa wsuwa pierścień na dłoń męża.

— I za przyszłość, która nas czeka — Morda zakłada drugi na dłoń żony.

— Ofiaruję ci siebie po sam kres świata.

          Wokół ogniska zebrało się chyba całe Berk. Łapę obtańcowują wszystkie ciocie i wujkowie, którzy rozczulają się nad tym, jak jeszcze niedawno biegała po sali obrad w samej pielusze. Mama dopełniła obowiązku i doprowadziła najstarszą córkę pod sam ołtarz, więc żeby nie przyszło jej do głowy próbować z młodszą, musiałam schować się za dwumetrowym szwagrem.

Nienawidzę za to siostry.

Wujków i cioć jeszcze bardziej.

— Nie mogę uwierzyć, że to się dzieje naprawdę — wzdycha rozmarzony Morda i ledwo trafia kuflem do ust. — Mam żonę!

— Będę się za ciebie żarliwie modlić, najdroższy bracie — odpowiadam i rozbawiona podnoszę kufel w geście toastu.

Kostek zezuje na niego dziwnie, Cykor ledwo wstrzymuje śmiech. Szczypię chłopaków pod żebrami, bo złośliwe uwagi mają na końcu języka.

— Jak można się z tego cieszyć? — grymasi jednak Kostek. — Dziewczyny to same problemy.

Zakładam ręce na piersiach, mierzę brata długim spojrzeniem. Kufel w mojej dłoni staje się cięższy, gdy szwagier dolewa mi piwa.

Po tym, jak Łapa z Mordą wypili według tradycji pierwszy kufel, cała chmara Wandali rzuciła się na beczki, jakby były w nich sztabki złota. Smakuje inaczej niż miód. Jest bardziej cierpkie i pachnie jak drożdże, ale wychyliłam już takie trzy i zaczęło robić się znośne.

— Bo ty akurat wiesz o nich najwięcej, kochasiu — przytykam bratu.

Kostek pokazuje mi język, jak na prawdziwego amanta przystało.

Gra nieco żywsza muzyka i grajek kilka razy pomylił strunę, bo zamiast używać kufli, łoi beczkami. Krzywię się na kolejny fałsz, staram nie roześmiać na głośny śpiew Pyskacza, który wymyśla własne słowa. Nawet wodzu krzyczy radośnie o tańcach i marzeniach, jakby tekst tej przyśpiewki znał na pamięć.

— O nie — podrywa się Cykor. — Huragan matka na dwunastej.

Idę za nim spojrzeniem i przeklinam cicho, gdy zauważam wśród tłumu matulę.

— Odwrót — zarządzam. — Brygada, odwrót!

Rozchodzimy się na wszystkie strony, bo w ten sposób ucierpi tylko jedno z nas. Zasadę jeden za wszystkich opanowaliśmy dużo lepiej niż wszyscy za jednego.

— Ej! — burzy się Morda, gdy zostawiliśmy go samego.

Sumienie mam czyste, bo przecież obiecałam, że się za niego pomodlę.

Przepycham się między ludźmi, gubię po drodze kilka kroków. Szczególnie trzeźwa nie jestem, ale nie zamroczyło mnie na tyle, żeby nie wiedzieć, co atencja matki oznaczałaby dla mnie.

Nie mam serca jej powiedzieć, żeby sobie odpuściła. W pewien sposób układanie nam życia jest pierwszą rzeczą, która od pięciu lat naprawdę sprawia jej radość. Czasem myślę, że może boi się, że my też nie zdążymy... złapać swoje szczęście. Że może trzeba nam w tym pomóc, póki nie jest za późno.

Zapewne mama nie chce źle, ale to nie zmienia faktu, że nie dam rady widzieć się teraz z Agnarem. Gdy myślę o naszym ostatnim spotkaniu... dobrzy bogowie. Co bym mu niby miała powiedzieć?

Znajduję w tłumie swoje wybawienie i kamień spada mi z serca.

— Chodź. — Biorę Czkawkę pod ramię. — Musisz mnie ratować przed gniewem boskim.

Odciągam go od jakiejś niezwykle pasjonującej rozmowy z Mieczykiem, ale wolę to niż rzucić się wilkom na pożarcie.

— Ej, robiłem coś! — jojczy chuderlak.

— Tak, a teraz już nie robisz.

Szczerbatek przeskakuje kilka susów między gośćmi, żeby znaleźć się bliżej nas. Drepcze w miejscu, jakby był czymś podekscytowany, ale wrzucam mu jedynie rybę do pyska, bo nie mam czasu na zabawy.

Mama dorwała Agnara i już go tu taszczy.

— Cętka! Cętka, skarbie, ktoś chciałby z tobą...

— Dzięki, ale mam już parę!

Tym razem to ja taszczę, ale Czkawkę, i to jak najdalej od niej. Wbiegamy między uczestników kręgu, otaczającego ogniskowy płomień, i stwierdzam, że to najlepsza kryjówka. Na tyle na widoku, że nie narobi mi siary.

— O nie — słyszę Czkawkę. Biedak chyba zaczyna łączyć wątki. — Nie, Cętka, błagam. Wszystko, tylko nie to.

Patrzę mu w oczy i sama nie wiem, które z nas jest bardziej przerażone.

Nadymam usta w błagalnym geście.

— Proszę, zatańcz ze mną.

Podnoszę dłoń i zginam w łokciu, jak każą reguły. Ludzie zaczynają się gapić. Czkawka nie tańczy, chyba, że już wyjątkowo musi, bo od dziecka miał do tego dwie lewe nogi. Poczucie rytmu skradły mu chochliki, razem z masą mięśniową, a odkąd stracił nogę, jest tylko gorzej.

Chce mi odmówić, widzę to i ani trochę mu się nie dziwię. Nienawidzi tego, a ja wiem, że proszę o dużo. Ale w końcu wzdycha pełną piersią i dostawia rękę do mojej.

Przez moment drżymy razem. Ja, bo mama jest czymś zajęta pierwszy raz od śmierci Gluta i okropnie boję się jej to zabierać — Czkawka, bo wszyscy na nas patrzą, obserwują i robimy furorę większą, niż sama młoda para.

Znam plotki. On chyba też, chociaż nigdy głośno o nich nie mówimy. Po Berk chodzą słuchy, że tworzymy niezwykle uroczą parę i tak naprawdę nie minie parę lat, nim my też się pobierzemy.

Nigdy mi to szczególnie nie przeszkadzało.

A teraz wybrzmiewają pierwsze dźwięki weselnej pieśni, Czkawka ściska mocno moją dłoń i pierwszy raz czuję, że jest inaczej.

— Tylko nie pomyl kroków — rzucam zaczepnie, żeby ta myśl nie zamąciła mi głowy. — Raz lewa, raz prawa.

Czkawka przewraca oczami.

— Bardzo zabawne, naprawdę.

Tańczymy szybko, żwawo i trochę plączą mi się nogi. Ciągle coś się dzieje, to podskok, to obrót, dlatego staram się jak mogę, żeby nakierować Czkawkę. Nie idzie mu tak źle — zdeptał mnie jak dotąd tylko cztery razy, i to nawet nie tak boleśnie.

Cofam to. Pomylił kroki, nadepnął Pyskaczowi na buta i gdybym go szybko nie pociągnęła, pewnie wpadłby na Szczerbatka. Nikt tego nie widział, a nawet jeśli, nikogo to nie obchodzi, ale Czkawce już się zmienia. Staje się bardziej sztywny, powściągliwy i nerwowy, a przez to idzie mu tylko gorzej.

— Chociaż postaraj się dobrze bawić! — krzyczę do niego, bo jest tak zajęty liczeniem kroków, że całkiem zapomniał o najważniejszym: po prostu tańczyć.

Nie słucha, ale to nic nowego. Przewracam oczami, korzystam z tego, że tempo nieco zwolniło. Biorę jego twarz w dłonie i zmuszam, żeby na mnie spojrzał. Nieśmiały zarost drapie mnie w dłonie.

— To tylko zabawa, Czkawka. Nikt cię nie ocenia.

To najpodlejsze kłamstwo, bo odkąd pamiętam, ocenia go cała wyspa — tylko, że tu nie liczy się wyspa. Chcę, żeby chociaż ten jeden raz o nich wszystkich nie myślał.

Sięgam po jego dłoń i kładę ją sobie w pasie, bo w nosie już mam kroki. Wymyślimy własne. Czkawka oddycha ciężko, nabiera w płuca powietrza i chyba w końcu naprawdę się rozluźnia.

Podskakuję pierwsza, a on idzie niezdarnie w moje ślady. Płyniemy razem z rytmem, wesoło, żywo i blisko siebie. Jego uścisk przestaje być tak lękliwy, a oczy wreszcie się śmieją i całkiem zapominam o mamie, Agnarze i każdej parze ciekawskich oczu, która nas obserwuje.

Czkawka obraca mnie w tańcu, specjalnie kręcę się nieco za mocno i teraz oboje śmiejemy się w głos.

Jeśli jest jakaś definicja zatracania się w tańcu, naszą lubię najbardziej. 


ᛜᛜᛜ

przygotowałam się do opisu tego ślubu lepiej niż do sesji. gdyby dawali magisterkę z pisania fanfików, dyplom dostałbym z wyróżnieniem. 

ślub łapy za nami i nie ukrywam, zryczałam się na nim jak głupia. also glut? jarzębina??? tańczenie przy ognisku???? potrzebuję terapii

jak pewnie większość z was zauważyła, nie trzymam się stricte timeline'u filmu. tam plot trwa jakieś trzy / cztery dni, a ja potrzebuję więcej czasu, żeby rozbudować niektóre wątki. ale nie bójcie żaby, fabuła nie ulega zbytnio zmianom, ale na pewno bardziej się rozbuduje. lubię jak oc wnosi do historii coś nowego, więc tego możecie być pewni.

trzymajcie się ciepło kochani i do zobaczenia pod następnym!

x

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro