05. WYŚCIG O ŻYCIE.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

ROZDZIAŁ PIĄTY

ᛜᛜᛜ

           — Wydaje mi się, czy mnie unikasz?

Podnoszę łeb spod lady z zabutelkowanymi wywarami z ziół, uderzam boleśnie w blat. Matka cieszy się, jakby nabicie mi guza było jej życiowym powołaniem.

— Wydaje ci się — posyłam Agnarowi słaby uśmiech.

Matula kołysze się wesoło na boki. Zerkam na nią z mordem w oczach, bo wiem, że sam z siebie by nie przylazł, ale zwinnie to ignoruje.

— Dziękuję, kochany, że zgodziłeś się pomóc — świergocze. — Mamy tu dziś niemałe urwanie głowy, a już od godziny powinnam pomagać Łapie przenosić rzeczy do nowego domu. Spadłeś nam z nieba.

Odwracam głowę do Cykora, przewracam oczami. Młody podśmiechuje się pod nosem, dokładając panu Sączyślinowi zimny okład do czoła.

Wesela to wspaniała sprawa. Szczególnie, gdy zbyt pijani na racjonalne myślenie Wikingowie wyciągają sąsiedzkie sprzeczki sprzed nastu lat, urządzają zawody w rzucaniu toporem i zgonują pod domem w sam środek mroźnej nocy.

Roboty mam dziś po pachy. Matula zagoniła mnie do pracy z samego rana i przysłała Cykora, bo sama nie może długo zostać. Obowiązki matki rangą przewyższają obowiązki medyka, przynajmniej w jej mniemaniu.

— Zrywanie się świtem dzień po najhuczniejszej imprezie dekady? — suszy zęby Agnar. — Błagam panią, każdy marzy o takich atrakcjach.

Zerkam na niego krótko, bo nawet mnie to rozbawiło. Mama klaszcze w dłonie, jakby przyniósł jej właśnie dziesięć kilo ciasta drożdżowego.

— Poradzimy sobie — zapewniam ją słodko. Nie wiem, czy bardziej mdli mnie dźwięk własnego głosu, czy kac. — Załatanie paru kretynów i podstawienie pod nos soli trzeźwiących to bułka z masłem.

— Właśnie — przytakuje młody. — Proste jak budowa cepa.

Mama mierzy nas ostrzegawczo wzrokiem, więc zamykam dziób. Poziom energii nie pozwala mi dziś na kłótnie.

— Czyli... nie chcesz pomocy? — Agnar podchodzi bliżej blatu, opiera na nim łokcie. Zaciskam wąsko usta i udaję tak zapracowaną, jak mogę, żeby tylko nie patrzeć mu w oczy. — Czy po prostu nie chcesz wracać do naszej ostatniej rozmowy?

Zamieram w bezruchu. Łupie mnie w krzyżu, aż muszę się przytrzymać lady. Dwudziestą wiosnę powitam za niespełna tydzień, ale dobry druh zwany starością widocznie postanowił odwiedzić mnie wcześniej.

— Nie wiem, o czym mówisz — chrząkam zdawkowo.

Biorę się za szycie ramienia pana Przędalskiego, który nieszczęśliwie nadział się na płot jak kura na rożen, bo to dla mnie dużo ciekawszy widok. Na pewno mniej skęca kiszki.

Agnar prześlizguje się za ladę i podaje mi fiolkę z alkoholem do odkażania ran. Spędził tu tyle czasu, że nie musi pytać, gdzie co leży.

— Naprawdę chcesz się w to bawić?

Pan Przędalski piszczy żałośnie, gdy przemywam ramię trunkiem. Zerkam na Agnara tylko chwilę, nim mięknę.

— No dobra — przyznaję. — Może trochę cię unikam.

Szkarłatcień parska radośnie, jakby właściwie liczył, że tak odpowiem. Mama pokazuje mi kciuki w górę, nim ewakuuje się z lecznicy w trybie przyśpieszonym. Podła i

— No co ty — Agnar łapie się za pierś. — W życiu bym nie pomyślał.

Mierzę go chwilę spojrzeniem, odbieram odkażoną igłę, którą mi podaje.

— Zabawne — marszczę nos. — To nie tak, po prostu... Matce odbija. Nie chcę, żebyś wziął nas za jakąś nachalną rodzinę dziwaków.

Agnar kręci głową i wyciąga z trzeciej półki worek z piaskiem, żeby pan Przędalski miał co w stresie ściskać, gdy będę go kłuć.

— Jesteś moim ulubionym nachalnym dziwakiem, Straszna — uśmiecha się. — Kiedy to w końcu załapiesz?

Wcale się nie rumienię, wmawiam sobie, zrzucając to wszystko na ciepło południowego słońca. Ani trochę.

Dalej pracujemy z Agnarem bez cienia skrępowania. Pomaga mi szyć kolejne durnie zdobyte rany i nacierać maściami jeszcze bardziej idiotyczne siniaki, i ani na moment nie porusza tematu naszej ostatniej rozmowy. Może uważa, że mnie tym odstraszy, a może zwyczajnie sam nie ma na to ochoty — tak czy siak, jestem mu za to bardzo wdzięczna.

Rozmawiamy o błahostkach. Nagle całkiem nie rozumiem, czego tak bardzo się bałam, bo przecież rozmowy z nim to w ostatnim czasie moja jedyna odskocznia. Czasem mam wrażenie, że bez jego towarzystwa tych kilka miesięcy wpędziłoby mnie w obłęd.

Harujemy, plotkujemy i śmiejemy się jak dobrzy kumple. Nie przeszkadza mi, gdy czasem złapie mnie za rękę, czy uszczypnie pod bokiem, i ten dzień właściwie nie zapowiada się aż tak tragicznie, jak sądziłam. Do czasu — bo gdy odwiedza nas Stoik Ważki, perspektywę miłego popołudnia szlag trafia.

— Jak to zniknął?

Patrzę na wodza tępo, prawie nie mrugam. Przed oczami zaczynają mi latać białe kropki.

Spodziewałam się prośby o nastawienie ręki czy zwykły lek na kaca — na pewno nie pytania, czy jest u mnie Czkawka. Chudzielec zapadał się pod ziemię dość często, jednak nigdy nie zmartwiło to wodza na tyle, żeby chodził go szukać. Tym razem sytuacja jest jednak dużo bardziej zagmatwana.

— Gdziekolwiek poleciał, on i Szczerbatek nie wrócili na noc do domu. Jeśli nie było go u ciebie...

Wciągam nosem powietrze. Zerkam na Agnara, który siedzi niedaleko i tnie płótno na bandaże, i po samej moje minie widać, że humor mam raczej nienajlepszy.

Wciąż boli mnie głowa. Nogi chcą odpaść od wielu godzin hulanki i nie mogę patrzeć na jedzenie, bo cofa mi się każdym kuflem piwa, które wczoraj przechyliłam. Rano musiałam zwlec się z łóżka i wysłuchiwać jęków połowy osady — a teraz na dodatek zniknął mi kumpel. Oby moje cierpienie prowadziło do czegoś dobrego, bo jestem gotowa sama nieść pomstę bogom.

— Myślicie, że poszedłby latać? — wtrąca cicho Agnar.

Zaciskam usta, bo nie, wcale tak nie myślę — ja to wiem.

Kiedy Czkawka dziś znów nie przyszedł do pomocy, założyłam, że najzwyklej w świecie mu się nie chciało. Że może nawet zignorował prośbę ojca i poszedł latać, ale... jeśli nie ma go od wczoraj, to całkiem zmienia postać rzeczy. Zdaje się, że dzisiaj latanie stało się niebezpieczne nawet dla jeźdźca tak dobrego jak sam Smoczy Pogromca.

Wódz myśli chyba o tym samym, bo jego wzrok przypomina odcień najczystszego strachu.

— Ostatni raz widziałam go po weselu Łapy — mówię. — Jeśli nie ma też Szczerbatka...

Próbuję przeanalizować to jakoś w głowie, znaleźć jakiekolwiek wskazówki — ale przecież wszystko było w porządku. Czkawka przetańczył ze mną pół zabawy, potem odprowadził mnie do domu, jak zwykle zresztą, i wrócił do siebie. Żadnych wzmianek o głupich pomysłach — nawet słowa!

Stoik przytakuje.

— Wiem. Dlatego muszę go znaleźć, nim zrobi to Drago.

Wzdrygam się na dźwięk tego imienia. Odstawiam na stół ucieraną maść, wołam Cykora. Brat prześlizguje się do mnie w paru susach, kiedy podwijam rękawy.

— Przejmujesz dowodzenie — Mierzwię mu włosy.

Brat marszczy śmiesznie czoło. Udaje, że wcale nie podsłuchiwał naszej rozmowy, ale kiedy posyła Stoikowi zatroskane spojrzenie, wszystko widać jak na tacy.

Agnar wierci się niespokojnie na krześle. Waha się chwilę, ale w końcu do mnie podchodzi.

— Tylko mi nie mów, że chcesz za nim polecieć.

Przemykam bokiem, zanim zdąży wziąć mnie za ramię. Ciche westchnięcie Cykora postanawiam zignorować.

— Nieważne jak głupi, to mój przyjaciel.

— To ja polecę z tobą! — oferuje się młody. — Szczurołap jest już duży, prawie się mnie słucha. Pomożemy go szukać.

Łapię go za policzek i całuję we włosy, bo doskonale wie, jaka jest moja odpowiedź. Nie muszę mówić jej głośno.

Agnar kręci głową. Zdaję sobie sprawę, jak ryzykowne i lekkomyślne jest moje zachowanie, ale nie mam innego wyjścia. Nie zostawię tak tego. Czkawka wyruszyłby za mną, więc i ja wyruszę za Czkawką.

— Nie, Cętka, nie o to mi chodziło — zapiera się wodzu. — Zostań tu. Znajdę go i przemówię do rozumu, ale nie mogę narażać też ciebie.

Oczywiśnie nie słucham. Idę do drzemiącej Paskudy, zarzucam na jej grzbiet siodło. Otwiera jedno oko i patrzy na mnie niezadowolona.

— Żeby przemówić komuś do rozumu, najpierw ten ktoś musi go mieć — Zaciągam sprzączkę. — A pana syn to bezmyślny matoł.

Stoik wzdycha ciężko. Mógłby się kłócić, ale nie jest głupi i wie, że i tak bym poleciała. Wybór był prosty — albo z nim, albo sama. Tylko jedna opcja pozwala mu mieć mnie na oku.

— Cykor, powiedz mamie, że niedługo będę — wołam do brata.

— Chcę lecieć z tobą — oponuje.

Wzdycham ciężko i odwracam się w jego stronę. Wiem, że chce pomóc i naprawdę to doceniam, ale nie mogę go w to wciągać.

— Następnym razem.

Cykor nadyma policzki, zerka na wodza, jakby liczył, że mu pomoże. Ale Stoik podziela moje zdanie. Już i tak ma pietra, bo wie, że ja nie odpuszczę.

— Tylko go znajdź — mamrocze młody.

Uśmiecham się, poprawiając siodło.

— Nie ma takiej dziury, w której mógłby się przede mną schować.

Cykor waha się chwilę, ale w końcu kiwa głową. Wiem, że mogę na niego liczyć. Chociaż jest młody i pstro mu w głowie, nie zawiódł mnie nigdy.

Zakładam napierśnik i nagolenniki, bo na szczęście zostawiłam je ostatnio w lecznicy, i są pod ręką. Szamoczę się z zapięciami, robię to wszystko zbyt chaotycznie i trzęsą mi się ręce.

Nie wierzę, że zwiał. Na bogów i wszystkie straszydła, ten chłopak jest niereformowalny.

— Jesteś chyba najbardziej upartym stworzeniem, jakie chodzi po tej ziemi — wzdycha ciężko Agnar. Pomaga mi z zapięciami na ramionach, podnosi spojrzenie jasnych oczu. — A wziąłem pod uwagę też Czkawkę.

Uśmiecham się lekko, on robi to samo. Jego palce suną zwinnie po mojej talii, kiedy zaciąga rzemyki.

— Gdy mnie nie będzie... — głos drży mi lekko. — ...proszę, zajmij się nimi.

Oczy Agnara taksują mnie uważnie, mapują twarz tak, jakby chciały zapamiętać każdy jej szczegół. Kiedy uwija się z zapięciami, nie zabiera dłoni z talii — zostawia je na niej, ciepłe i troskliwe, i przyciąga jeszcze bliżej.

A potem mnie całuje.

I przez krótki moment nie mogę oddychać.

Nigdy nie miałam zbyt wielu sposobności zastanawiać się nad tym, kiedy i jak stanie się to po raz pierwszy. Nie wyobrażałam sobie tego jednak... tak.

Odwzajemniam pocałunek, choć jest krótki i tak naprawdę sama nie wiem, co mam robić. Kilkudniowy zarost drapie mnie po policzkach i zaciskam palce na jego ramionach, żeby się odsunąć.

Kręci mi się w głowie. Wciąż ciężej oddycham i nogi się pode mną uginają, ale... mimo wszystko nie tak to sobie wyobrażałam.

— Uważaj na siebie — Szepcze i cmoka mnie jeszcze w czoło. — I wróć w jednym kawałku.

— Będę, nim się obejrzysz.

Ktoś chrząka w tle i odsuwam się od Agnara tak szybko, jakby parzył. Mina Cykora przejawia jeszcze więcej niezadowolenia, niż budzonej Paskudy. Wódz nie rusza się z miejsca, oczy ma szeroko otwarte, a usta rozchylone. Przybyły bogowie wiedzą skąd Pyskacz szczęką zamiata po ziemi.

Kaszlę cicho, rumieniec oblewa mi twarz. Dosiadam Paskudy w dwóch susach, jej zęby błyszczą na Agnara z niechęcią.

— No co? — Wzruszam ramieniem, gdy przechodzimy z Paskudą na skraj urwiska. Pyskacz i Stoik dalej procesują. — Komu w drogę, temu czas.

Wzbijam się w niebo. Ostry wiatr smaga moje policzki, wlewa się do płuc nosem i ustami. Mknę po niebie w poszukiwaniu Czkawki, na ustach czując wciąż smak swojego pierwszego pocałunku.

          Lecimy w milczeniu, bo nie mam odwagi się odezwać. Mroźny śnieg napiera na nas z naprzeciwka, wiatr wślizguje się pod obszyte futrem kaptury. Czuję, jak z zimna szczypie mnie nos i pewnie jestem cała czerwona, ale gdy odwracam się na Pyskacza, ten wygląda niewiele lepiej. Stoikowi przymroziło nawet wąsa.

— Zamorduję go za to — szczękam zębami i chowam dłonie w rękawy.

Paskuda chyba się obraziła i za nic w świecie nie chce mnie słuchać, więc trzymanie jej na wodzy i tak mija się z celem. Ta wredna gadzina wzlatuje w górę i w dół jak jej się żywnie podoba, aż w końcu jej marzenie się ziści i wylecę z siodła. Ale nic się nie odzywam. Z prób ujarzmienia jej temperamentu zrezygnowałam już dawno.

— Ściemnia się — zauważa Stoik i jest to pierwsze, co ktokolwiek z nas powiedział od paru godzin. — Przenocujemy na najbliższej wyspie. Szukanie go w nocy i tak jest bez sensu.

Skubię zębami wargę, bo choć to mądry plan, nie podoba mi się ani trochę. Zerkam na wodza i wiem, że gdyby nie ja, nie zatrzymaliby się. Szukaliby w dzień i w noc, w każdą burzę i niepogodę, byle jak najszybciej sprowadzić go do domu — ale nie, kiedy z nimi lecę. Z mojego powodu nawet znalezienie syna nie pozwala przyćmić Stoikowi zdrowego rozsądku.

Dalej nie wierzę, że tak po prostu odleciał. Nie minęła nawet doba, jak tańczyliśmy razem przy weselnym ognisku, a ten miał czelność zostawić mnie bez słowa.

Wzdycham ciężko, gdy ta myśl mąci mi głowę. Przecież musiał wiedzieć, że bym z nim poleciała. To głupie, co do tego wciąż nie mam wątpliwości, ale nie odwróciłabym się od niego. Trzymałabym go za rękę przy każdej głupocie, na jaką by wpadł.

— Cętka — woła mnie Pyskacz, gdy nie reaguję.

— Jeszcze kawałek.

Stoik toruje mi drogę i nawet Paskuda skolme żałośnie, gdy spotyka wzrok Czaszkochrupa. Mierzę przez chwilę wodza, ale w końcu odwracam głowę i odpuszczam.

— Lądujemy — polecam Paskudzie.

Jej też się to nie podoba, ale grzecznie słucha. Szybujemy chwilę niżej wody, aż w końcu Pyskacz znajduje dobre miejsce i zatrzymujemy się na suchym lądzie. Wyspa jest niewielka i oprószona świeżym śniegiem, a wody wokół niej pokrywa warstwa grubej kry — ale gdy schodzimy w końcu z nieba, jest mi znacznie cieplej. Dopiero teraz dociera do mnie, jak niewiele brakowało, żebym odmroziła sobie tyłek.

— Poszukam chrustu — oferuje się Pyskacz, zerkając dziwnie na wodza.

Zsiadam z Paskudy, luzuję jej uprząż. Smoczyca rzuca łbem na boki, aż ta spada z jej pyska prosto w śnieg.

— Mogłabyś? — proszę grzecznie.

Patrzy na mnie ze znudzeniem, ale w końcu wydaje z siebie cichy pomruk i topi śnieg w kilku splunięciach. Wdeptuję to zielone obrzydlistwo w ziemię, nim zdąży przepalić mi buty.

— Czaszkochrup, upoluj coś — poleca swojemu smokowi wodzu i zdejmuje z głowy hełm. — Wyruszamy o świcie.

Siadam na ziemi, wciskam się w ciepłe ciało Paskudy. Cała się trzęsę, bo teraz, gdy śnieg na moich ubraniach i włosach zaczął topnieć, wilgoć potęguje zimno wiatru. Zejdę na zapalenie płuc, a wszystko przez tego chudzielca.

— Mogliśmy w ogóle się nie zatrzymywać — szczękam zębami. — Będziemy kilka godzin w tyle.

— Lepiej być kilka godzin w tyle niż soplem lodu — sarka wódz i wciska mi na głowę swój hełm. Podnoszę wzrok zaskoczona, ochraniacz przysłania mi oczy i muszę podtrzymać go ręką. Różnica nie jest wielka, ale robi mi się cieplej. — Znajdziemy go.

— Nie obiecuję, że wtedy sama go nie zatłukę.

Stoik parska cichym śmiechem i dosiada się obok mnie. Paskuda sztywnieje nieznacznie, ale się nie odsuwa — może rozumie, jak bardzo potrzebujemy teraz smoczego ciepła, a może sama potrzebuje ciepła człowieka, ale wiem, że to dużo od niej wymaga. Głaszczę ją po boku, czuję pod palcami szybsze bicie jej serca.

— Dobrego sobie wódź wybrał zwierzchnika, nie ma co — sarkam. — Nawet tego kretyna nie umiem upilnować. Co dopiero całej areny.

Stoik wzdycha ciężko, masuje się zmęczony po czole.

— Masz dwadzieścia lat. Nikt nie wymaga od ciebie, żebyś kogokolwiek pilnowała.

Może to z zimna. A może przez zmęczenie. A może to ta głupia troska o Czkawkę, która domaga się, żebym postawiła ją na pierwszym miejscu i nie zaprzątała głowy niczym innym — tak czy inaczej wiem, że muszę zapytać. Inaczej nie da mi to spokoju.

— Więc... dlaczego ja?

Stoik ściąga brwi i zerka na mnie zaskoczony, ale nic się nie odzywa. Dopiero po kilku chwilach, gdy cichy oddech opuszcza jego usta, zdaję sobie sprawę, że w końcu zrozumiał. Może nie spodziewał się, że będzie mnie to aż tak zadręczać — a może nie myślał, że zadam to pytanie akurat teraz.

— Na litość boską, dzieciaku — wzdycha ciężko. — Obiecałem, że nie będę naciskał. Jeśli nie chcesz, wystarczy...

— Muszę wiedzieć — przerywam, nim zdążę pomyśleć z kim rozmawiam. Cicho przełykam ślinę i wodzu też wygląda na zaskoczonego. — Nigdy tego nie rozważałam. Od dawna nie prowadzę szkoleń, nie zajmuję się areną tak, jak powinien jej właściciel. Jeśli mam podjąć decyzję, muszę wiedzieć, dlaczego.

Stoik już otwiera usta, żeby coś powiedzieć, ale nie opuszcza ich żaden dźwięk. Może zabrakło mu słów, a może zwyczajnie nie wie, co takiego kierowało nim podczas tego wyboru, ale przynajmniej jedną sprawę mam już jasną.

— Jeśli to ze względu na Gluta...

— Nie — tym razem to on przerywa mnie. — Nie całkiem. Glut był mi jak drugi syn i kochałem go całym sercem, ale to nie sposób na uczczenie jego pamięci. Jak każde rodzeństwo w wielu kwestiach jesteście do siebie podobni i wiele bardzo was różni. Więc nie, nie dla Gluta oddałem ci arenę.

Zaciskam wąsko usta, oplatam się ramionami jeszcze ciaśniej. Znów przechodzi mnie dreszcz, ale tym razem nie wiem, czy to sprawka pogody.

— Nie jestem wojownikiem — mówię słabo. — Ani nauczycielem. Na bogów, nawet obrońca ze mnie marny — wymieniam z jękiem. — Więc cokolwiek wódz we mnie widzi, musi być błędne.

Nie nadaję się na to stanowisko — ale może to nawet lepiej. Właściwie nie wiem, czy w ogóle chcę się tam nadawać.

— Piecza nad areną to piecza nad smokami. Drugi najważniejszy głos w osadzie.

Wódz zerka na mnie tak, jakby to miało rozjaśnić sytuację, ale coś nie wychodzi. Dalej wiem tyle, co przed naszą rozmową, jeśli nawet nie mniej.

— Chcę, żeby tym głosem był ktoś, kto mu pomoże — kończy i w końcu o mnie dociera.

Patrzę na niego wielkimi oczami, hełm znów spada mi z czoła. Odgarniam go dłonią i przełykam cicho ślinę, bo może to wszystko mi się przyśniło.

— Kiedyś w końcu odejdę — ciągnie Stoik Ważki, gdy mnie brakuje tchu. — I kiedy tak się stanie, chcę, żeby mój syn miał przy sobie kogoś, komu może ufać. Kogo, o zgrozo, może choć raz się posłucha. Jest tylko jedna osoba, z której zdaniem Czkawka naprawdę się liczy i siedzi właśnie obok mnie.

Nie mogę się powstrzymać i parskam nerwowym śmiechem. Czkawka liczy się z moim zdaniem, dobre sobie. Gdyby tak było, nie zwiałby jak ostatni tchórz. Na pewno nie bez słowa.

Nie powiedział mi o Szczerbatku. Nie przyszedł do mnie, nim pięć lat temu spakował kosz na ryby i wyznaczył sobie trasę ich ucieczki. Nie przyznał, że rusza w pogoń za dzikim bandytą, którego boi się sam Stoik Ważki i słowem się nie odezwał, gdy wyleciał przez tę przeklętą bramę, żeby szukać Ereta i jego załogi.

Co jak co, ale Czkawka na pewno nie patrzy na moje zdanie.

— Wiem, że to szok, ale pana syn nie mówi mi o bardzo wielu rzeczach.

— Wiem — odpowiada lekko Stoik. — Gdyby mówił, nie robiłby tylu głupstw.

Otwieram usta, żeby odpowiedzieć, ale nie wiem jak. Słowa zlepiają się w jeden motek, tłuczą się bezustannie po mojej głowie. Zaraz dostanę przez to wszystko migreny.

— Takich jak szukanie bandziora rodem z koszmarów? — przytaczam.

Wodzu sapie rozeźlony.

— Jest uparty, całkiem jak matka — uderza dłonią w kolano. — Ona też nie mogła usiedzieć w miejscu.

— Ma dwadzieścia lat i jest Wikingiem. Mogło być gorsze połączenie?

Pyskacz podchodzi w naszą stronę, rzuca pod nogi stos przemokniętego drewna. Maruda otwiera pysk nad badylami, ogień bulgocze w jej gardle i z patyków unosi się kłąb pary.

— Jak sobie przypomnę, jakby z ciebie był wtedy uparty gadatek... — ciągnie i posyła przyjacielowi znaczące spojrzenie. — Nie, żeby za wiele się zmieniło.

Śmieję się cicho, bazgrząc butem w piachu. Tu się zgodzę. Upór jest u nich chorobą dziedziczną.

— Naprawdę mam nadzieję, że nic mu nie jest — wzdycham ciężko, chowając twarz w dłoniach.

Dawno nie byłam tak zmęczona, ale nawet nie myślę o śnie. I tak nie zmrużyłabym dziś oka. Gwiazdy błyszczą zachęcająco na niebie, rozpalone przez Marudę ognisko klei mi powieki, ale potrafię tylko czekać, aż noc zmieni się w poranek.

— Czkawce? — parska Pyskacz. — No co ty. Tego to dopiero diabli nie biorą.

Przygniatam włosy do ramion, zerkam ostrożnie na wodza, bo wiem, że czuje się jeszcze gorzej niż ja.

— To moja wina — wzdycha. — Może gdybym z nim porozmawiał...

— Tu nie o to chodzi — przerywam mu. — Gdy Czkawka na coś się uprze, nie słucha nikogo. To samo było ze Szczerbatkiem. I tak cud, że wtedy zrezygnował z ucieczki.

Stoik sztywnieje i dosłownie słyszę, jak przełyka ślinę.

— On... chciał uciec?

Przymykam oczy, bo dopiero teraz rozumiem, co właśnie powiedziałam.

— Przez chwilę — odpowiadam. — Przed finałem szkolenia. Znalazłam go spakowanego na Kruczym Urwisku.

Stoik przygląda mi się chwilę w milczeniu. W świetle ogniska widzę na jego twarzy więcej zmarszczek niż zwykle i wychwytuję kilka siwych pasem w długiej brodzie. Może to ze zmęczenia, ale nagle wydaje się dużo starszy niż zwykle.

Bardzo rzadko sobie na to pozwalam, ale w takich chwilach zastanawia mnie, co wiek przyniósłby tacie.

— Dziękuję — mówi, a ja marszczę brwi, bo nie rozumiem, skąd ta wdzięczność. — Że go powstrzymałaś.

Już otwieram usta, żeby odpowiedzieć, ale nagle brakuje mi słów. Wbijam wzrok w ziemię i wypuszczam głośno powietrze.

— To nie moja zasługa — mówię.

— Myślę, że jednak twoja.

Zaciskam wąsko usta, myśli tłuczą mi się po głowie. To przecież nie tak. Nie miałam z tym nic wspólnego. Wódz znacznie przecenia naszą przyjaźń.

Czaszkochrup wraca do ogniska z trzema królikami w zębach i Paskuda nagle podrywa głowę. Ściągam brwi, zerkam na nią rozbawiona, bo nie reaguje tak nawet na najgorszy głód — ale jedno spojrzenie jej bystrych oczu wystarczy, żebym wiedziała, że nie o głód tu chodzi.

— Czkawka? — pytam, choć dobrze znam odpowiedź.

Nie czekam z wyjaśnieniami, nim wskakuję na smoka. Wódz i Pyskacz patrzą na mnie zdezorientowani i kilka uderzeń serca zajmuje im zrozumienie, co zamierzam zrobić. Ale wtedy jest już za późno. Nim wołają moje imię, już dawno siedzę na smoczym grzbiecie i podrywam się wysoko w niebo.

— Gdzie? — pozwalam Paskudzie prowadzić, bo choć na moment zapomniała o dąsach, w ciemności widzi znacznie lepiej niż ja. Znów muszę odgarnąć hełm wodza, bo w pośpiechu całkiem zapomniałam go zdjąć.

Paskuda chwilę się rozgląda, wciąga nosem mroźne powietrze, jakby była w stanie wciąż wyłapać woń Szczerbatka. Łapię się mocniej uprzęży, gdy pikuje w dół jak kula puszczona z katapulty.

Lądujemy na szerokim odłamku kry, pazury Paskudy ślizgają się po lodzie. Wytężam wzrok, żeby kawałek dalej dostrzec roztrzaskany lód i dziurę wielkości małej łódki. Lub smoka.

— Spokojnie, kochana — szepczę do niej, choć sama nie czuję się ani trochę spokojna.

Zapach musi być świeży. Paskuda nie jest tropicielem, nie wyczułaby go po samych śladach. Wiatr smaga moją twarz, rozwiewa jedyną poszlakę, jaką udało nam się znaleźć. Podchodzimy do wyrwy i dzwoni mi w uszach. Tym bardziej, gdy na powietrzni wody dostrzegam dobrze znany mi przedmiot.

Paskuda dotyka nosem hełmu Czkawki i żołądek podchodzi mi do gardła. Był tu. Może wciąż jest. Może właśnie opada na dno z płucami pełnymi od wody, a ja wciąż stoję tu, na powierzchni. Pewnie to głupie, ale tylko skowyt Paskudy powstrzymuje mnie przed nagłym rzuceniem się w toń.

Smoczyca napina się zaalarmowana i łuski na jej ciele odbijają pobliskie kolory. Cała się jeży, słyszę cichy warkot opuszczający jej gardło, gdy rozgląda się bacznie dookoła.

Idę jej śladem. Obserwuję oblane nocą hektary kry i zauważam ledwie dostrzegalny ruch. Coś czai się w cieniu. Najpierw myślę, że to Czkawka i oddech zastyga mi w piersi, bo nie umiem jasno myśleć. Lód trzeszczy zdradliwie, podmuch wiatru świszcze mi w uszach i niestety wiem, że to nie on. Gdyby Paskuda zwęszyła chudzielca, zachowywałaby się całkiem inaczej.

— Pokaż się — mówię tak śmiało, jak potrafię. Serce bije mi w przeraźliwym tempie. — Pokaż się, nim poszczuję cię smokiem.

Świeży śnieg znów skrzypi, słyszę trzaskanie deptanego lodu. Wytężam wzrok, żeby w tym mroku dostrzec coś więcej niż wytwory własnej wyobraźni i czekam, aż nieznajomy opuści kryjówkę.

Najpierw dostrzegam niebieskie łuski, wysokie buty podbite futrem i najeżony kolcami pysk. A potem nieznajomy wychodzi do światła i nie dowierzam, gdy poznaję w nim własnego brata.

— Cykor — wołam na wdechu. — Ale co ty tu...

Szczurołap skomle żałośnie, przekręca głowę w bok, jakby był gotów rzucić się do zabawy. Cykor próbuje przytrzymać Śmiertnika za lejce, ale tresura zajmie mu jeszcze długie miesiące, więc pisklę oczywiście się nie słucha. Dopada do mnie w dwóch uderzeniach skrzydeł i brat zlatuje z jego grzbietu.

— Na litość boską — jęczę, gdy Paskuda łapie młode w zęby. Cykor masuje się po stłuczonym tyłku i patrzy na mnie wielkimi oczami. — Ty mały, uparty gadzie!

— Mówiłem, że chcę pomóc — burzy się młody, jakbym to ja zrobiła coś złego. — Paskuda nie jest tropicielem, a Szczurołap tak. Przyda się.

— Szczurołap to niewychowane pisklę — zauważam i muszę ugryźć się w język, żeby nie powiedzieć tego samego o nim. — Mamy Czaszkochrupa. Znajdź lepszą wymówkę.

— Tak, ale to nie Czaszkochrup znalazł hełm Czkawki.

Zaciskam usta, bo ani mi się śni przyznawać mu rację. Młody wstaje, lód pod jego stopami pęka coraz to mocniej. Chcę ruszyć w jego stronę, ale Paskuda zapiera się hardo, bo wie lepiej niż ja, jak okropny byłby to pomysł.

— Stój spokojnie — rozkazuję. — Bogowie, jak to się w ogóle stało?

— Wystraszyłaś mojego smoka i zrzucił mnie na kruchy lód? — zgaduje brat.

Mierzę go srogim wzrokiem, bo wiem na pewno, że nie ja ponoszę tu winę.

— Zaczekaj — wołam i klepię Paskudę po karku, żeby podleciała do góry.

Kołujemy nad Cykorem, brat wyciąga ostrożnie ręce, żebym mu pomogła. Ciężki jest jak diabli i zmarznięty jeszcze bardziej niż ja, ale w końcu udaje mi się wciągnąć go na grzbiet smoka. Pocieram jego ramiona, dotykam dłońmi czerwonych policzków i łapię za nos, żeby oddać mu choć trochę ciepła.

Szczurołap w pysku Paskudy skomle przeciągle.

— Mama nas zabije — zauważam. — Oboje. Co ci w ogóle strzeliło do głowy?

— Nie mogłem siedzieć w domu — szczęka młody. — Ty w moim wieku miałaś masę super przygód, a ja tylko przeganiam trzodę. To nie w porządku.

Zła jestem jak nie wiem, ale uśmiech sam wykrzywia mi usta. Dociskam brata do piersi, chowam twarz w jego jasnych włosach i pocieram dłońmi plecy. Jest zimniejszy niż sopel lodu.

— U licha, co tu się wydarzyło? — słyszę nad naszymi głowami, więc zerkam w niebo.

Stoik i Pyskacz już przymierzają się do lądowania, ale powstrzymuję ich gestem dłoni. Przytulam do siebie brata i oddaje mu hełm, choć dosłownie w nim znika.

Młody szczerzy się dumnie i wskazuje palcem wyrwę w lodzie.

— Mamy trop. 


ᛜᛜᛜ

look, she didn't even BLINK. cętka was like "czkawka odjebał manianę? dobra to lecę" AND SHE DID NOT STUTTER EVEN ONCE

przecenianie przyjaźni? i don't get that shit. ta dwójka dzieli jedną szarą komórę i właściwie już żyją w symbiozie. agnarze, życzymy ci z tym powodzenia.

wrzucam rozdział teraz, bo w kolejne dni będę miała taki zapierdol, że wątpię, żebym miała czas usiąść do kompa. bogowie miejcie mnie w opiece. edycja kolejnego mam nadzieję nie zajmie mi dużo, bo jest już właściwie dopracowany, a to dobrze, bo tam się dzieje. owce zaczynają latać. (tytuł siódmego to dosłownie "latające owce" and who knows that knows. and who doesn't will know soon)

trzymajcie się ciepło kochani

buziol!

x

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro