07. MARZENIA I TANIEC.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

ROZDZIAŁ SIÓDMY.

ᛜᛜᛜ

— Mamo, w życiu byś jej nie poznała. Tam, gdzie wykuwaliśmy broń, teraz robimy siodła, łubki na skrzydła i nawet zęby smokom łatamy. Nic już nie jest takie, jak dawniej.

Valka przytakuje wesoło na opowieści syna, gdy późnym południem całą gromadą zabieramy się do kolacji. Każda kolejna wspomniana zmiana fascynuje ją jeszcze bardziej niż poprzednia.

    — A arena? — wtrącam swoje trzy grosze. Czkawka potakuje żwawo głową. — Teraz zamiast uczyć się zabijać, szkolimy tam młodych Wikingów jak oswajać smoki.

    — A jak jakiś za bardzo przy tym oberwie, Cętka łata go w swojej lecznicy — dodaje chuderlak i obejmuje mnie ramieniem z taką miną, jakby był co najmniej dumny.

Sprzedaję mu sójkę w bok i odkładam deskę z rybami na stolik, nim zdążę się za bardzo zarumienić. Włosy oboje dalej mamy mokre, więc mam teraz plamy po wodzie na pożyczonej od Valki koszulce.

    — Tak, twój syn zmienił Berk na lepsze — stwierdza wodzu. — Udał nam się chłopak.

    Chyba pierwszy raz widzę w oczach Czkawki tyle radości.

    — Dzięki, tato.

    Wymieniamy spojrzenia, bo w końcu musiał zauważyć, jak mu się przyglądam. Czkawka wzrusza ramionami, ja zaciskam usta w lekkim uśmiechu.

    Dopiero teraz, kiedy widzę go takiego, dociera do mnie, jak bardzo tego potrzebował. Tej rodziny, o której śnił latami, spokojnej i pełnej miłości — rodziny, w którą wpatrywał się maślanymi oczami, wodząc po ścianach mojego domu.

    I nawet nie umiem opisać, jak strasznie cieszy mnie ten widok.

    Posiekana ryba spada z trzymanej przez Valkę deski, kiedy zerka na syna dumnie. Nie mija chwila, jak jej smok dopada do jedzenia i połyka wszystko w całości. Szczerbatek mruga wolno i procesuje, zanim dostaje od kumpla kilka wyrzyganych rybich głów.

    Krzywię się, robię krok w stronę Paskudy. Przygląda im się z niemal równym obrzydzeniem.

    — Przepraszam. Wyszłam z wprawy — czerwieni się matka Czkawki.

    Stoik posyła jej uśmiech.

    — E, co tam. To nie gotowaniem mnie ujęłaś.

    — Ja myślę — wtrąca Pyskacz. — Jej klopsy mogłyby zabić więcej zwierza niż topór. Kilka jeszcze mi się tłucze w brzuchu.

    Klepie się po pełnym bebechu, jakby wygrywał tylko sobie znany marsz. Cykor zerka na niego ze skrzywioną miną. Łamie zęby na kolejnym klopsie Valki, pół oddaje Szczurołapowi, bo im śmiercionośne danie zasmakowało bardziej jak pieczeń mamy.

    Dosiadam się do Pyskacza i zabieram patyk z nabitym okoniem. Przełykam rybę w dwóch kęsach, bo w kwestii zdolności kulinarnych pani Łupacz zgadzam się z kowalem i chcę jak najszybciej przetrawić do obrzydlistwo.

    — Cóż, kiedy Dzwonka próbowała mnie nauczyć jednego ze swoich słynnych przepisów, mało nie spaliłam kuchni — śmieje się Valka. Zerka na mnie z cieniem uśmiechu, a ja aż dławię się rybą. — Więc chyba wolę zostać przy klopsach.

    O Valce Łupacz słyszałam tyle opowieści, że dopóki nie spotkałam jej na żywo, była dla mnie jak wspomnienie bliskiej krewnej. Dopiero teraz dociera do mnie, że najbliższa przyjaciółka mojej matki to nie tylko zlepek urzekających historii — ale żywa i prawdziwa osoba. W pewien sposób weryfikowanie tych historii dziwnie ściska mój żołądek.

    Mama mówiła o niej często. Spędziły razem całe dzieciństwo, pomagały sobie przejść przez ciężkie chwile i to Valka prowadziła mamę do ołtarza, gdy tuż przed ślubem rodziców cała jej rodzina zginęła w nalocie. Były sobie bliskie jak siostry.

    Nigdy nie wątpiłam w szczerość tych opowieści, ale teraz, gdy mam przed sobą ich główną bohaterkę, wydają mi się zupełnie inne niż wcześniej.

    — No, to prawie jak Łapa — wtrąca Cykor i zapija klopsa źródlaną wodą. — Raz próbowała zrobić ciasto drożdżowe i potem remontowaliśmy kuchnię przez tydzień.

    — Bo ktoś dosypał siarki do kuchenki — przypominam.

    Cykor wzrusza ramionami.

    — Co nie zmienia faktu, że ciasto było okropne.

    Kręcę na niego głową, Valka śmieje się cicho pod nosem.

    — A jak się sprowadzisz ze swoimi smokami, to Drago będzie całkiem bez szans — cieszy się Czkawka, podchodząc do matki. Jednak Valka... no cóż. Ona chyba nie podziela jego entuzjazmu. — Wszystko się pięknie ułoży...

— Hej, przyhamuj trochę, mój synu  — przerywa mu wodzu. Kładzie dłoń na ramieniu chudzielca, jakby to miało ostudzić jego zapał. — Nie wszystko na raz.

Czkawka zerka na mnie, jakby pytał, czy powiedział coś złego. W odpowiedzi marszczę tylko nos. Valka nabiera do dzbanka skapującej po lodowym soplu wody, a chuderlak dosiada się do mnie nieco skrępowany.

— Spokojnie — szturcham go ramieniem. — Ona po prostu potrzebuje trochę czasu.

Chudzina wpatruje się w matkę nieobecnym wzrokiem, aż w końcu kręci głową i posyła mi lekki uśmiech. Oddaję mu kawałek swojej ryby, bo sama nie przełknę ani kęsa więcej tej tortury.

— Jasne — odpowiada. — Wiem.

Może i wie, ale chyba nie do końca rozumie. Zawsze był poderwany. Czekanie to dla niego katorga gorsza niż zjedzenie wszystkich przygotowanych przez Valkę ryb.

Kopię go butem i uśmiecham zadziornie, bo chcę jakoś odpędzić te myśli. Niech skupi się na czymś innym — choćby marudzeniu, że depczę jego nierdzewną protezę.

Nagle wodzu zaczyna wygwizdywać dobrze znaną mi melodię i oboje patrzymy na niego w osłupieniu — bo przecież Stoik Ważki nie śpiewa.

— Oh, kocham ten kawałek — zachwyca się Pyskacz.

Matka Czkawki prostuje się jak struna i mało nie upuszcza dzbanka na ziemię. Zerkamy po sobie z chudzielcem zaskoczeni, ale żadne z nas nie mówi ani słowa.

— O bogowie — jęczy Cykor. — Błagam, tylko nie tańce...

Ale melodia nie nadaje się do tańców. Wódz wygwizduje kolejne oddechy spokojnie i może nawet z obawą. Wzrok, którym obserwuje żonę, wyraża więcej emocji, niż kiedykolwiek zdołałabym poczuć.

— Pamiętasz tę piosenkę, Val? — pyta, podchodzi do ukochanej ostrożnym krokiem i odbiera z jej rąk dzbanek wody. Valka opiera się o blat stolika z płaczliwą miną. — Żeglować mogę w sztormie też, nie czując wcale lęku. I fali życia dam się nieść, gdy dasz swą rękę mi...

Jestem tak skupiona, że całkiem zapominam o oddechu. Obserwuję Stoika i Valkę jak zahipnotyzowana, bo to naprawdę piękny widok — miłość tak czysta i prawdziwa, zawarta jedynie w gestach i łakomych spojrzeniach. Kiedy ostatni raz widziałam coś podobnego, miałam jedenaście lat — mama wróciła wtedy zmęczona z lecznicy, wściekła na cały świat, a tata okręcał ją w naszej kuchni w rytm śpiewanej przez Gluta i Łapę przyśpiewki. Robił to dość często, jakby wiedział, że tylko tego potrzebuje jego żona, żeby pozbyć się stresu — ale ten raz zapamiętałam szczególnie. Wtedy po raz ostatni mama śmiała się w tak beztroski sposób.

To było dzień przed jego wyprawą. Nasza ostatnia wspólna kolacja.

Glut dopilnował, żebyśmy nie przestali tańczyć i śpiewać, i potem latami sam okręcał mamę po deskach naszego domu, ale to było coś całkiem innego.

I słońca żar, i wielki mróz wędówki mej...

WĘDRÓWKI MEJ NIE PRZERWIE — wydziera się Pyskacz, wchodząc przyjacielowi w słowo. Kiedy wódz gromi go spojrzeniem, Pyskacz czerwieni się jak płaczące niemowlę. — Emm... wybacz.

Mrugam chaotycznie, bo dopiero to wyrywa mnie ze wspomnień. Czkawka kaszle cicho i chowa twarz w moim ramieniu, żeby nie parsknąć głośnym śmiechem.

...gdy serce mi obiecasz już — Wódz zabiera drobną dłoń swojej żony i przykłada ostrożnie do piersi. — I kochać...

Czeka. My też czekamy, sekundy ciągną się niczym małe wieczności. Valka nie odpowiada, z wzrokiem wbitym wciąż w podłogę, choć jestem pewna, że zna słowa. Że to ich sposób na wyrażenie wszystkiego, co zgromadziło się przez lata rozłąki — i jestem też pewna, że kolejne chwile ciszy łamią Stoikowi serce.

Sekundy narastają na siebie, jedna cięższa od drugiej, aż ciszę przerywa słaby, melodyjny głos:

I kochać wiecznie będziesz.

Valka odpowiada na wyznanie męża tak spokojnie i ciepło, że wcale się nie dziwię, czemu oddał się jej cały. Łapię Pyskacza za rękaw i szarpię podekscytowana, bo muszę się upewnić, że widzimy to samo.

Najdroższy ukochany mój, jest wielka moc w twych słowach — ciągnie Valka, odchodzi o krok i wyciąga zgiętą dłoń. Znam ten gest. Pamiętam go doskonale, bo wyrył mi się w pamięci czarnym atramentem, gdy wykonałam go w kierunku Czkawki. — Nie w głowie wielkie czyny mi, kiedy tonę w twych ramionach.

Pierścieni złotych dam ci trzos, zaśpiewam przy ognisku — zaczynają tańczyć, żwawo i wesoło, aż nawet Cykorowi się udziela i dudni butem w ziemię. — Nie spadnie z twojej głowy włos, gdy będziesz przy mnie blisko!

Czkawka wyklepuje rytm na kolanie, Pyskacz podrywa się nagle, skacząc z radością na drewnianej nodze.

— No już, dzieciaki, nie siedźcie tak!

Ciągnie nas do góry, aż wpadamy na siebie z impetem. Śmieję się, kręcę głową, bo wiem, że Czkawka nie zatańczy — przecież tego nienawidzi. Może przez to przeświadczenie jego wyciągnięta ręka jest dla mnie największym zaskoczeniem ze wszystkich.

Ujmuję jego dłoń i daję się porwać do tańca. Tym razem jest inaczej — tym razem chuderlak nie boi się źle wypaść i po prostu mnie obraca, ściska mocno w talii i podnosi do góry, gdy gubię kroki. Tym razem jest naprawdę szczęśliwy.

Pierścieni złotych nie chcę mieć, o serenady nie dbam też, chcę twoją dłoń czuć w dłoni swej...

— Chcę żebyś była przy mnie.

Stoik i Valka śpiewają głośno i wyraźnie, ale serce bije mi szybciej, gdy słyszę, jak Czkawka dołącza do mojego mamrotania. Patrzę na niego w osłupieniu, choć jest to ciężkie, gdy kręci mną na wszystkie strony, aż w końcu wybucham radosnym śmiechem.

I na moment zapominam o wszystkim. Nie liczy się wczoraj, jutro, ani nawet każda sekunda, która nie jest obecną. Ważne są tylko tu i teraz, otumaniający dźwięk tupiących o ziemię butów i nasze głośne śmiechy.

By tulić i całować cię, czy w marzeniach, czy też w tańcu, przez smutne i radosne dnie, twą miłość w sobie zamknąć.

Pyskacz podrywa do tańca mojego brata, choć ten jest z tego dużo mniej zadowolony. Zerkam na nich tylko przez chwilę, bo Czkawka znów nami kręci i piszczę, gdy nogi suną mi bezwiednie po podłodze.

Żeglować mogę w sztormie też, nie czując wcale lęku. Na fali życia dam się nieść, gdy dasz swą rękę mi!

Kończymy szybko i chaotycznie, aż wpadam na Czkawkę z gromkim śmiechem. Kręcę głową, przytrzymuję się jego ramienia i gdy w końcu decyduję się podjąć jego spojrzenie, słyszę bicie własnego serca.

A może słyszę serca nas obojga. Kiedy zerka mi z uśmiechem w oczy, tak naprawdę to bez znaczenia.

— A ja już myślałam, że nie dasz rady mnie bardziej zaskoczyć — parskam cicho.

Czkawka wzrusza ramionami. Lekki uśmiech błąka się po jego wąskich ustach.

    — Zawsze coś znajdę.

    W tym świetle jego oczy wyglądają niemal jak szmaragdy, i choć nigdy nie dbałam o żadne klejnoty, od tych nie mogę oderwać wzroku. Czkawka przez moment też na mnie patrzy, z uśmiechem szerokim jak nigdy dotąd, aż w końcu odwraca głowę do rodziców.

    Chrząkam cicho, puszczam się jego ramienia. Nagle czuję się dziwnie głupio.

    — Myślałem, że przyjdzie mi umrzeć, żeby znów z tobą zatańczyć — wzdycha wodzu.

    Matka Czkawki kręci głową z cichym śmiechem.

    — Nie trzeba się było aż tak poświęcać.

    — Dla ciebie, kochana, wszystko.

    Stoik przyklęka na jedynym kolanie, teraz są z Valką na równej wysokości. Przykładam dłonie do piersi, bo jestem urzeczona tym widokiem.

    — Wrócisz do domu, Val? Będziesz znowu moją żoną?

    Valka bierze gwałtowny wdech, jej oczy zachodzą łzami. W jej milczeniu zawarta jest cała księga najróżniejszych przyrzeczeń i stoi tak, trochę w osłupieniu, trochę przytłoczona emocjami, dopóki Szczerbatek nie popycha jej w objęcia męża.

    — Będziemy rodziną — proponuje wódz, gdy Czkawka wchodzi między nich. — Co ty na to?

    Uśmiecham się lekko, przygarniam do siebie Cykora. Brat marszczy nos, bo przecież przytulanie starszej siostry to okropna siara, ale nic nie mówi. Gdy opieram brodę na jego głowie, decyduje się nawet złapać mój nadgarstek.

    — Tak — decyduje się Valka i życzliwy uśmiech nie opuszcza jej ust.

    Zamykają się w trójkę w uścisku, Szczerbol wciska między nich swój ciekawski pysk. Pyskacz dopada do przyjaciół i obejmuje ich ramionami.

    — Super — cieszy się. — Ale ja gotuję.

    Parskam śmiechem, słyszę rozbawiony głos Cykora. Brat zakłada ręce na piersiach i patrzy na nich z przekrzywioną głową.

    — Ale nie będziecie się już hajtać, prawda? Nie zniosę kolejnego wesela — wzdycha, jakby poprzednia impreza naprawdę wyssała z niego życie. — Jak mama jeszcze raz każe mi włożyć odświętną koszulę, ucieknę z domu.

    Mierzwię mu włosy i napominam, że właściwie już to zrobił, ale przewraca tylko oczami.

    — Kolejnego? — powtarza z zaciekawieniem Valka.

    Kiwam jej głową i puszczam brata. Cykor siada z powrotem koło swojego smoka, jakby bał się, że znów zaczniemy tańczyć. Paskuda zerka na niego jednym okiem, żeby chwilę później znów wrócić do spania. Jej dwa ulubione zajęcia to drzemka i pilnowanie całej naszej zgrai, słowo daję.

— Niedawno u Strasznych wyprawialiśmy niezłe weselicho — cieszy się wodzu. — Właściwie dzień przed tym, jak twój syn zwiał z wioski i przyprawił wszystkich o zawał.

Czkawka zakłada ręce na piersiach.

— Tato... — przewraca oczami.

— Dzięki Odynowi, że nie słuchałeś — mówi ku jego zaskoczeniu Stoik. — Bo byśmy się nie odnaleźli.

    Valka patrzy na mnie zafascynowana. Klaszcze w dłonie, uśmiech przysłania jej pół twarzy.

    — To cudownie! — cieszy się. — Opowiadaj, kto miał na tyle odwagi, żeby usidlić Gluta?

    Zapada cisza. Czuję, jak zjedzona ryba podchodzi mi do gardła i choć otwieram usta, nie opuszcza ich żaden dźwięk. Opieram dłoń na kamieniu, uśmiecham się słabo. Wódz i Pyskacz patrzą na Valkę i na ich twarzach przewija się tysiąc możliwości poruszenia tego tematu.

    — To Łapa wyszła za mąż — mówię spokojnie. — Glut...

    — Glut jest teraz w Walhalli — ubiega mnie Cykor. — Tak mówi mama. Że poszedł zobaczyć się z tatą.

    Valka otwiera oczy nieco szerzej. Spuszczam wzrok, bo nie chcę oglądać jej współczucia, ani słuchać poskładanych naprędce kondolencji. Kiedy nachyla się nagle, żeby uścisnąć moją dłoń, całkiem nie wiem, co z tym zrobić.

    — Bardzo mi przykro — Uśmiecha się w taki sposób, że przez moment brakuje mi słów. — Cóż, do usidlenia Łapy potrzeba było pewnie jeszcze większej odwagi. Komu przypadł ten zaszczyt?

    Parskam cicho, wycieram policzek grzbietem dłoni. Zerkam w jej jasne oczy i staram się przekazać tym spojrzeniem najszczersze podziękowania. Chyba bym nie dała rady, gdyby pociągnęła temat.

    — Moczymordzie — mówię, a Valka zanosi się głośnym śmiechem. — Zapewniam, są dla siebie stworzeni.

    — W to nie wątpię.

    Przysiadam się koło Paskudy, Czkawka zajmuje miejsce obok i szturcha mnie ramieniem, jakby chciał powiedzieć, że dobrze sobie poradziłam. Posyłam mu słaby uśmiech, bo uważam całkiem inaczej.

    — No, a po naszym powrocie Dzwonka znów będzie mieć ręce pełne roboty — dorzuca Pyskacz, machając na mnie kikutem. — Szykuje się kolejne huczne weselicho.

    Ściągam brwi i zerkam na niego, bo coś średnio zrozumiałam. Czkawka robi niemal identyczną minę i gdy spojrzenie jego matki kipi radością, nasze są zwyczajnie zdezorientowane.

    A potem do mnie dociera. Bo przypominam sobie, że przy odlocie z Berk Pyskacz i wódz stali jedynie kilka metrów ode mnie. I widzieli wszystko.

    — Pasujecie do siebie — wtrąca wodzu. — Agnar to świetny materiał na męża.

    — Agnar?

    Czkawka niemal się dusi. Jego matka mruga z wolna, ucieka spojrzeniem ode mnie do syna. Cykor zaciska usta i mamrocze coś pod nosem.

    Chowam twarz w dłoniach. O bogowie. To się nie dzieje.

    — Nie będzie żadnego wesela — rzucam między palce.

    — No wiadomo, na razie za krótko się znacie. Ale za parę lat? Chłopak świata poza tobą nie widzi, za żadną inną w konkury nie pójdzie. Mówię ci, znam się na tym.

    Uderzam głową w otwarte dłonie, bo mam już dosyć. Czkawka przy moim boku powtarza cicho słowa Pyskacza.

    Zabijcie mnie.

    — I ten pocałunek.

    Błagam, kurwa, poćwiartujcie.

    — Jaki pocałunek? — piszczy Czkawka.

    Zerkam przez palce na Valkę, bo może chociaż ona mi pomoże. Matka Czkawki siedzi prosto jak struna i, słowo daję, trybiki w jej głowie pracują na najwyższych obrotach.

    — To była najbardziej romantyczna scena, jaką widziałem w tej dekadzie — marzy się Pyskacz. — Złapał ją tak pewnie, z uczuciem i pocałował, jakby już nigdy więcej mieli się nie spotkać.

    — To był ledwie krótki buziak — mamroczę.

    Doskonale wiem, że jest to kłamstwo, bo choć pocałunek był krótki, za nic w świecie nie nazwałabym go buziakiem. To było coś... innego. Całkiem nowego i, naprawdę, rozpowiadanie o tym to ostatnie, na co mam ochotę.

    — A potem spojrzał jej głęboko w oczy — ciągnie wodzu.

    Pyskacz zaraz rusza z ciągiem dalszym:

    — I poprosił głosem drżącym od emocji: "Wróć do mnie".

    Mistrzowie ballad, naprawdę. Gdyby to spisać, mogliby stworzyć narodową epopeję.

    — Poprosił, żebym na siebie uważała i wróciła w jednym kawałku — kopię butem ziemię. — Nie było nic o wracaniu do niego.

    — Ale jego oczy tak mówiły — zapiera się Pyskacz.

    Patrzę na niego srogo i mam nadzieję, że rozumie, co mówią moje oczy.

    — Agnar? Syn Golibrody?

    Przytakuję matce Czkawki, która widocznie doszła w końcu do jakiejś konkluzji.

    — Wyrósł na przystojnego młodzieńca — dodaje Pyskacz.

    Zakładam ręce na piersiach.

    — W takim razie sam się z nim ożeń.

    Mam dosyć, naprawdę. Chcę tylko stąd wyjść i najlepiej zapaść się pod ziemię, i zdecydowanie nie chcę rozmawiać o Agnarze. To mnie wpędzi w migrenę.

— Chwila moment — sapie Czkawka, poprawiając się na swoim miejscu. — On cię pocałował?

Nie odzywam się. Coś w trzewiach mi mówi, że lepiej milczeć, bo słowa to zdradliwe szuje.

Chuderlak wychyla mi się przed twarz, macha rękami jak oparzony. Kątem oka widzę, jak wódz szturcha ramieniem Pyskacza, a Valka mamrocze coś sama do siebie. Cykor sapie cierpko i wykrzywia usta.

— Przyssał się jak glonojad — sumuje.

Zabijam brata wzrokiem, ale gnojek jest niezniszczalny. Czkawka rozkłada ręce, bo chyba wciąż oczekuje mojej odpowiedzi.

— No... można tak powiedzieć — chrząkam niechętnie.

Chudzina marszczy nos.

— To znaczy?

— Nie wiem. Zaskoczył mnie.

Zaciskam usta, dłonią rozczesuję splątane włosy. Pyskacz zerka na nas tak, jakby miał rozrywkę roku.

— Ale... chciałaś, żeby cię pocałował? — pyta Czkawka ostrożnie.

— Nie. To znaczy tak. Znaczy... no nie wiem.

Słowa muszę dobierać ostrożnie, bo znam Czkawkę. Nie ważne, że ma jakieś dziesięć kilo niedowagi i ledwie przewyższa mnie o głowę — wystartowałby do Agnara w sekundzie, gdybym tylko powiedziała, że zrobił coś wbrew mojej woli.

Tylko że... ja naprawdę nie wiem. Nie spodziewałam się tego pocałunku, ale nie dałam mu do zrozumienia, żebym go nie chciała. To wyszło... tak jakoś. Samo z siebie.

— Poprosiłam, żeby zajął się moją rodziną, kiedy będę cię szukać — mamroczę.

Czkawka nawet nie mruga.

— I to mu daje prawo, żeby cię całować?

— No... może — zaciskam usta.

Zbieram się w końcu na odwagę, żeby spojrzeć mu w oczy. Nie mam nawet ochoty szyfrować emocji, które w nich znajduję.

— Żartujesz — wciąga nosem powietrze.

— Lubię go. — Wzruszam ramionami. Dłonie mi cierpną. — Jest... zabawny.

Matka Czkawki zachłystuje się powietrzem. Przez moment wygląda, jakby brakowało jej oddechu i dopiero to uświadamia mi, że przecież nie jesteśmy tu sami. Wódz i Pyskacz wyglądają na średnio skruszonych.

— Ma na imię Agnar, to samo w sobie jest zabawne — stęka Czkawka.

Prycham.

— Uważaj, bo pomyślę, że jesteś zazdrosny.

— Tak, no cóż, chłopak raczej nie w moim typie.

Mrugam leniwie, bo już brak mi na niego sił. Słowo daję, on to wszystko robi specjalnie. Może wkurwianie mnie daje mu jakieś bonusy do życia, kto wie.

— To nie w porządku — modlę się, żeby głos mi się nie załamał. — Nie możesz mieć do mnie pretensji, bo ktoś mnie pocałował.

Czkawka odwraca się przodem do ogniska, bazgrze patykiem w piachu i mamrocze coś pod nosem. Wbijam w Pyskacza i wodza twarde spojrzenie i na twarzy Stoika Ważkiego drugi raz w życiu zauważam cień strachu.

Bardzo dobrze, bo nagrabił sobie niesamowicie.

— Nie mam pretensji — odpowiada Czkawka. — Całuj sobie, kogo chcesz.

Zaciskam dłonie w pięści.

— A żebyś wiedział, że będę.

— Chłopcy, przydałoby się dorzucić drewna — rzuca słodko Valka.

Czkawka wychodzi pierwszy. Rzuca się przed siebie takim pędem, że mało nie gubi zębów przez splątane nogi.

— To ja... mu pomogę — stwierdza Pyskacz. W kolejnej sekundzie na jego miejscu just już tylko kupka kurzu.

— Też chcę! — podrywa się Cykor.

Zgarniam z podłogi zostawionego przez Czkawkę badyla. Mażę po jego rysunku, cokolwiek miał przedstawiać, kurz leci aż pod nogi Valki.

    — Agnar Szkarłatcień — powtarza cicho matka Czkawki. — Cóż, jeśli wdał się w ojca, z pewnością przystojny z niego młodzieniec.

    Podnoszę wzrok i uśmiecham się do niej zdawkowo. Nie chcę o tym rozmawiać. Naprawdę, ze wszystkich tematów, jakie mogłybyśmy poruszyć, na ten mam najmniej ochoty.

— Jesteś zdenerwowana — stwierdza, przypatrując mi się uważnie.

— Wydaje się pani — posyłam jej ładny uśmiech.

Jestem wkurwiona, nie zdenerwowana.

— Valka, już ci mówiłam — upomina uprzejmie i choć bardzo to miłe, czuję się z tym dziwnie. — Twój tata też nigdy nie chciał po sobie pokazać, że coś go gryzie. Wyglądasz niemal identycznie jak Dzwonka, ale gdy mówisz, słyszę młodego Gamonia. To niesamowite, jak podobni jesteście.

Bazgrzę patykiem w piachu, bo jednak jest temat, na który mam jeszcze mniej ochoty.

— Stado Śmiertników — ubiegam jej pytanie. — To się stało podczas wyprawy po leże. Dziewięć lat temu.

Kiedy nie słyszę odpowiedzi, podnoszę wzrok, żeby napotkać jej przeszywające spojrzenie. Może to dlatego, że choć nieco różnią się barwą, oczy ma niemal identyczne jak Czkawka, ale mam wrażenie, że mogłaby wyczytać ze mnie wszystko.

— Twój ojciec i matka byli moimi najdroższymi przyjaciółmi. Nie potrafię nawet opisać, jak wdzięczna im jestem, że pomogli Stoikowi zająć się Czkawką, gdy ja... — urywa i zamyka usta, jakby te słowa przychodziły jej ze zbyt wielkim trudem. Wódz łapie ją za dłoń i ściska troskliwie. — Jesteście sobie z Czkawką bardzo bliscy. Może dlatego myślałam, że... No cóż. To coś więcej niż przyjaźń.

— Czkawka i Cętka? — przerywa jej ze śmiechem Stoik. — Błagam cię, połowa wioski wypytuje mnie, kiedy w końcu postawię ich na ślubnym kobiercu. Szczerze mówiąc, sam do niedawna myślałem, że w końcu nazwę Cętkę synową. Ale, no cóż, serce nie sługa. A Agnar to porządny chłopak.

Zaciskam usta i wpatruję się w Valkę, bo to silniejsze ode mnie. Bo chociaż wiem, że odsłaniam w tym momencie zdecydowanie zbyt wiele, ona i tak mnie już przejrzała. Bo może z boku takie rzeczy są dużo bardziej oczywiste.

— To normalne — mówi matka Czkawki, jej ciepły uśmiech leje się miodem na moje serce. — Chłopcy, szczególnie w twoim wieku, rzadko kiedy rozumieją.

    Patrzę na nią w milczeniu, trawię powoli te słowa. Są jak cios w brzuch, bo to zdecydowanie nie jest coś, co chciałam sobie uświadamiać.

    — To nie my nie rozumiemy, tylko wy nie potraficie tłumaczyć — wtrąca wodzu. —  Zamiast wyłożyć kawę na ławę, bredzicie jakieś głupoty. Że na przykład przy nas owce mogą latać.

    Parskam cicho. Wódz zerka to na żonę, to na mnie i... chyba zdaje się rozumieć.

    — Możliwe — uśmiecha się przeciągle Valka. Wyciąga się bliżej ogniska, opiera dłoń na ramieniu męża. — Ale jeśli zrozumie, to na pewno ten odpowiedni.

    Patrzę na nich, na palce Valki przeczesujące długą brodę wodza, na pełne uwielbienia spojrzenie, którym ten ją obdarowuje, odkąd tylko znów się spotkali. Patrzę na nich i wiem, że Stoik zrozumiał. Wiedział, dlaczego jej owce mogą przy nim latać.

    — Myślisz, że on zrozumie? — pyta mnie Valka.

    I wiem, że wcale nie ma na myśli Agnara.

    — Ja... — zaczynam głupio, sama nie wiem po co, bo przecież i tak nic z siebie nie wykrzesam.

    Słyszę znajomy stukot i biegnę spojrzeniem ku wejściu do jaskini. Zatrzymuję się chwilę na metalowej nodze, potem na stosie suchych gałęzi, aż w końcu trafiam na swoje ulubione oczy. Przez moment ściska mnie w piersi, jak pomyślę, że mógł cokolwiek z tego słyszeć — ale wzrok Czkawki nie jest skierowany na mnie.

    Chuderlak patrzy ślepo gdzieś przed siebie, zaskoczenie powoli miesza się w nim z przerażeniem i swego rodzaju determinacją. Odwracam głowę, żeby zobaczyć, co tak bardzo go przejęło.

W sercu lodowca panuje istny chaos. Smoki rzucają się pędem przed siebie, trzepot skrzydeł niesie się przez korytarze nieznośnym echem. Podnoszę się z ziemi trochę jak w transie, nogi mi wiotczeją.

— Co się dzieje? — pyta Czkawka.

Przełykam głośniej ślinę. Nagle słychać okropny huk i czuję trzęsienie pod nogami. Ledwie odzyskuję równowagę, nim sytuacja znów się powtarza.

Valka rusza czym prędzej przez lodowy korytarz, Stoik i Czkawka idą jej śladem. Cykor już się rozpędza, żeby pójść za nimi, ale zdążam w porę złapać go za kołnierz.

— Zaczekaj tutaj — mówię.

— Ale Cętka...

— Cykor, masz tu czekać.

Coś złego wisi w powietrzu, i nawet młody musi to widzieć. Słychać kolejny huk, czuć kolejny wstrząs, a Cykor kiwa z przejęciem głową, bo może w końcu zrozumiał.

Gwizdam na Paskudę, żeby go pilnowała i sama wybiegam w stronę wyjścia. Słońce razi mnie po oczach, przez moment nic nie widzę. Czuję ostre smaganie mroźnego wiatru i mrugam chaotycznie, podchodząc do krawędzi lodowca.

Całkiem zapominam o wszystkim, co wydarzyło się te kilka minut temu, gdy pełna niepokoju łapię się ramienia Czkawki.

Pod nami jest cała armia. Kilkadziesiąt statków, kilkaset żołnierzy i armaty, plujące siatką w każdego smoka, jaki odważyłby się podjąć próbę ucieczki.

Zostaliśmy otoczeni.


ᛜᛜᛜ

surprise, surprise

nie ma to jak zacząć niedzielę od dramatów i krwawej jatki

trochę mnie tu nie było, ale obiecałam, że dokończę tę historię i mam zamiar dotrzymać słowa. ingwaz mam już właściwie skończony, a co do halagazu (czyli kolejnej części) to zamierzam spiąć tyłek i napisać kilka pierwszych rozdziałów w trakcie urlopu. na razie mam tylko parę pojedynczych scen, ale postaram się tym razem nie robić rocznej przerwy XD

bardzo dziękuję wszystkim, którzy dalej tu są i cierpliwie czekali na kontynuację. to dzięki wam dalej mam chęci na pisanie, choć robię to teraz niesamowicie rzadko. jesteście wspaniali <3

do zobaczenia pod następnym!

x

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro