08. LATAJĄCE OWCE.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

ROZDZIAŁ ÓSMY.

ᛜᛜᛜ

          Próbuję nie siać paniki. Serce tłucze mi się w piersi jak mosiężny dzwon, odgłosy roztrzaskiwanego na wiór lodu i trzepot skrzydeł przyprawiają mnie o migrenę. Ale nie panikuję. Przynajmniej się staram.

— Co chcesz zrobić? — pyta żony Stoik.

Oddycham ciężko. Ich krótka rozmowa dochodzi do mnie z daleka, bo jedyne, na czym umiem się skupić, to ten cholerny hałas.

Ludzie Drago wydzierają bojowe okrzyki, bandery ich statków łopoczą na mocnym wietrze. Woda uderza z łoskotem w ściany lodowca, a smoki syczą, ryczą i piszczą na przemian.

Nie, ja nie panikuję.

Ja jestem przerażona.

— Cętka? — Budzi mnie uścisk czyjejś dłoni.

Patrzę na Czkawkę ślepym wzrokiem, chwilę zajmuje mi, nim odzyskam rezon. Mrugam lakonicznie, bo nagle szczypią mnie oczy.

— Tak? — brzmię dużo ciszej, niż zamierzałam.

— Zrobisz to?

Smoki ryczą coraz głośniej.

— Ale co?

Czkawka ściąga brwi. Lustruje mnie uważnie od stóp do głów i mogłabym udawać, że nad sobą panuję, ale tego nie robię.

Brałam udział w wielu turniejach, przeróżnych zawodach i przyjacielskich starciach, ale jak dotąd widziałam tylko jedną bitwę. I, choć wtedy może i wygraliśmy, dla mnie nigdy nie smakowała zwycięstwem.

— Co takiego? — prostuję plecy, bo choć bez sensu jest udawać, nie chcę wyjść na mazgaja.

Widziałam już niebezpieczeństwo. Byłam w nim nie raz, nie dwa. To popołudnie nie jest niczym wyjątkowym.

— Dywersja — mówi tylko Stoik.

Przymykam oczy, rozciągam usta w niemym jęku.

— Czemu to zawsze muszę być ja?

Wodzu parska pod nosem i tarmosi moje włosy, przechodząc z powrotem do wnętrza lodowca. Ciągnę za nim nogami, dochodzę do Paskudy i całuję ją pieszczotliwie w nos. Kochana doskonale wie, co nas czeka.

— No wyście chyba oszaleli — mamrocze Valka, gdy ja mocuję się z zapięciami zbroi. — Nie możemy jej puścić w sam środek armii wroga. Zabiją ją!

Pyskacz prycha, jakby taki scenariusz go nawet bawił.

Łapię hełm, który rzuca mi Czkawka, dopinam ostatnie guziki rękawic. Uśmiecham się do pani Łupacz z być może zbyt dużą brawurą.

— Nie, jeśli mnie nie zobaczą.

Kładę rękę na Paskudzie, od dłoni aż po łokieć, i kolory powoli odchodzą z łusek mojego smoka. Tych na pysku, karku i tych wtopionych w materiał mojego ubrania.

Valka mruka lakonicznie.

— To... tak, no cóż, to faktycznie może pomóc.

Ciekawa jest jak diabli, ale nie mamy czasu tłumaczyć, jak działa ta sztuczka. Zresztą, to nic skomplikowanego — jeśli wcisnę się wystarczająco blisko Paskudy, każdy fragment jej wylinki dalej zatrzymuje transparentne właściwości. Czkawka wpadł na to jakoś po pół roku wspólnych treningów.

Szybko analizujemy plan. Cel jest prosty — zabrać stąd smoki. Armia Drago już pewnie dorwała, spętała i może nawet zraniła znaczną część siedliska, ale wciąż mieliśmy szansę. Kiedy Valka i chłopaki będą walczyć od frontu, moje zadanie było dużo przyjemniejsze — wyswobodzić, kogo się da. I przy okazji narobić trochę niewidzialnego rabanu.

— Nie ma to jak zapach jatki o poranku — zaciąga się powietrzem Pyskacz.

— Jest popołudnie — zauważam.

— Nie pamiętam, żebym pytał cię o zdanie.

Marszczę nos i pokazuję mu język, bo jeśli coś ma trzymać mnie przy zdrowych zmysłach, to tylko poczucie, że nic takiego się nie dzieje. Poradzimy sobie. Jak zawsze.

Cała reszta kończy siodłać swoje smoki, a ja upewniam się jeszcze raz, że żaden skrawek mojego ciała nie wystaje spod materiału. Chyba jeszcze nigdy aż tak nie przyłożyłam się do kamuflażu.

— Lecę z wami — wyrywa się Cykor.

Parskam pod nosem.

— Nie, nie lecisz.

— Lecę!

Zaciskam mocno powieki, bo sama nie wiem czemu nagle chce mi się płakać. Może dlatego, że go rozumiem. I trochę dlatego, że nagle rozumiem też własną matkę.

— Nie! — krzyczę odrobinę zbyt głośno. — Nie, Cykor, nigdzie nie lecisz!

Brat mruga zaskoczony. Widzę, jak odsuwa się ode mnie o kilka cali i nienawidzę siebie za to, że podniosłam głos.

Czkawka zerka na nas zaalarmowany, ale skinieniem dłoni daję mu znać, że ogarnę to sama. Kiedy on i reszta znikają w wejściu jaskini, robi mi się nieco gorzej.

— Posłuchaj... — wzdycham ciężko, wyciągam do brata rękę. Dłoń ma niewiele mniejszą od mojej i wciąż delikatną, jakby nie skalała go żadna cięższa praca. — Tu nie chodzi tylko o ciebie. Ja... nie skupię się na walce, jak tam będziesz. Jedyne, o czym potrafiłabym myśleć, to jak cię obronić.

— Będziemy się bronić nawzajem — nie odpuszcza. — Ty też nie jesteś niezniszczalna. Muszę... musimy o siebie dbać.

Zagryzam zęby. Zbyt ściska mnie w gardle, żebym się odezwała, więc Cykor wykorzystuje okazję.

— Wiesz, jakbym się czuł? Gdyby coś ci się stało, a ja...

On też milknie. Spuszcza wzrok i widzę, jak szklą mu się oczy.

— Nie stracę też ciebie — szepcze tak cicho, że ledwie to słyszę. — Nie mogę.

Ucieka mi oddech. Trzęsie mną, jakbym miała gorączkę i dopiero teraz dociera do mnie, o co tak naprawdę mu chodzi.

Bo wiem. Do tej pory obwiniam się o śmierć Gluta. Próbuję, staram się jak mogę wytłumaczyć sobie samej, że to wina tego potwornego stwora, ale mogłam mu przecież pomóc. Postarać się bardziej. Albo po prostu zamknąć się i nie próbować go przekonać, żeby mi pomógł. Odebrałam mu całe to piękne życie, jakie miał przed sobą, bo nie mogłam znieść myśli, że mi nie zaufał.

Glut był dla mnie kimś wyjątkowym — swego rodzaju wzorem do naśladowania i istotą wszystkiego, czym chciałam być, kiedy dorosnę. Wiem, że nigdy nie prześcignę jego odwagi, oddania i dobroci serca, ale każdego dnia, chociaż po trochu, staram się być lepsza. Dla niego.

Nigdy nie sądziłam, że ktoś może tak samo patrzeć na mnie. Ale kiedy Cykor podnosi wzrok, czuję się trochę jak... bohaterka. Jakby było we mnie coś, co faktycznie warto podziwiać. Czego faktycznie warto bronić.

— Nie stracisz — przytulam go mocno. Przez chwilę czuję nawet ulgę, gdy oplata swoje chude ręce wokół mojej talii. — Przysięgam.

Dotykam jego włosów, blond kosmyki sypią się między moimi palcami. Nie chcę go puszczać. Za moimi plecami rozpętuje się wojna, a ja potrafię myśleć tylko o tym, jak dobrze jest mieć brata w swoich ramionach.

Kocham bliźniaków i zawsze byłam gotowa o nich walczyć, ale teraz... Chyba po raz pierwszy w życiu naprawdę czuję się starszą siostrą.

— Nie chcę, żebyś walczył — mówię szczerze. — Ale wiem, że cię nie powstrzymam. Jeśli czujesz się na siłach, sama dam ci zbroję, ale jeśli masz choć cień wątpliwości, błagam cię, nie ruszaj się stąd.

Cykor odsuwa się ode mnie i patrzy bystrym wzrokiem.

— A ty czułaś się na siłach? — pyta. Marszczę brwi, bo nie rozumiem. — Wtedy, przy smoczym leżu. Gdy ratowaliście Szczerbatka. Byłaś gotowa walczyć?

— Bogowie, nie. Oczywiście, że nie — śmieję się. — Ale wtedy miał tylko nas. Nie mieliśmy innego wyjścia.

Cykor zaciska usta i widzę, jak trawi w głowie moje słowa.

— Dobrze — wzdycha. — Niech ci będzie, zostanę. Ale jeśli cokolwiek zacznie iść nie tak, wkraczam do akcji.

Całuję go w czoło, jeszcze raz ściskam najmocniej, jak potrafię.

— Tak jest, żołnierzu — salutuję.

Chociaż mam nadzieję, że nic nie zacznie iść nie tak.

          Wlatuję w środek bitwy i jednak dużo rzeczy idzie nie tak. Mają przewagę. I to znaczną. Kątem oka widzę Valkę, lawirującą między żołnierzami Drago i Pyskacza, który z toporem w dłoni rzuca się na nieprzyjaciół. Pojmano znacznie więcej smoków, niż się spodziewaliśmy. Przy każdym spętanym zwierzęciu kręci się zbyt wiele ludzi, żebym dała radę przemknąć się niezauważona.

Ale czy mi to przeszkadza? Absolutnie nie.

Ląduję przy parze Śmiertników najciszej, jak potrafię. Wyciągam dłoń, żeby sztyletem przeciąć więzy, a smoki wzbijają się w powietrze, zanim sznur zdąży opaść na ziemię. Kilka kolejnych uwalniam jeszcze w locie. Drago przytachał tu też wielkie, żeliwne pułapki, które zamykają smoki jak ptaki w klatkach, ale daję radę ocalić każdego, którego jedynie związano. Te małe zwycięstwa dodają mi trochę zbyt wiele beztroski.

— Hej! — wyrywa się z tłumu. — Tam ktoś jest!

Jeden z żołnierzy pokazuje palcem w stronę Gronkla, którego więzy próbuję przeciąć. Może to z zaskoczenia, a może zwyczajnego braku sił, ale Paskuda na moment gubi rezon. Przez krótki ułamek sekundy kolory znów wracają na nasze skóry i podajemy się wrogowi jak na srebrnej tacy.

Przecinam sznur jednym zamaszystym ruchem i Paskuda wzbija się w niebo. Znów migoczemy między burymi chmurami, kilku nieprzyjaciół celuje w nas kusze. Umykamy zgrabnie przez strzałami, ale dzieje się zbyt wiele, by dała radę się skupić.

Stajemy się pomarańczowym celownikiem. Nawet, jeśli udałoby jej się wrócić do trybu kamuflażu, szybujemy teraz nad chmarą ludzi Drago, którzy doskonale już wiedzą, gdzie celować.

Przeklinam głośno, szturcham ją w boki, żeby leciała szybciej. Dosięga nas coraz więcej strzał i w duchu już zdążyłam pożegnać się ze wszystkimi bliskimi.

Aż nagle coś pod nami wybucha. I to zajmuje dryblasów nieco bardziej, niż my dwie.

Do lotu, jak wymierzona z dużą siłą proca, wzbija się kilka znajomych smoków. I wraz z nimi słyszę kilka znajomych okrzyków.

— Ruszże się, Cętka, zanim przestrzelą ci tę śliczną buźkę!

Mieczyk i Szpadka śmigają tuż przed moimi oczami i podnoszę klapę hełmu, bo nie jestem pewna, czy na pewno dobrze widzę. Śledzik z Sączysmarkiem podpalają paru żołnierzy pod naszymi stopami i machają do mnie wesoło na powitanie.

Jeszcze nigdy aż tak bardzo nie cieszył mnie widok tych kretynów.

— Chyba nie myślałaś, że ominie nas cała zabawa!

Wichura szybuje kawałek nad nami, złota czupryna Astrid wychyla się nad jej grzbietem z cwanym uśmiechem. Zaczynam śmiać się w głos.

— Nigdy w życiu! — odkrzykuję. W siodle Śmiertnika zauważam jeszcze jedną osobę i ściągam brwi zdezorientowana. — Nie wiedziałam, że przyjmujemy rekrutów.

— Załapał się na gapę.

Eret syn Ereta szczerzy do mnie zęby, może trochę zakłopotany. Biedak ledwo trzyma się prosto, a Astrid wygląda śmiesznie, próbując utrzymać lejce zza jego pleców, ale na razie chyba wolę nie pytać. Jeden człowiek więcej dla nas oznacza jednego człowieka mniej dla Drago.

— Nadlatują jeźdźcy smoków! — woła żwawo Sączysmark.

Cała reszta dołącza do niego w wesołym okrzyku. Sama też wyję, zupełnie jak wilk do księżyca i nagle wszystko nie tak przestaje mi przeszkadzać.

Z taką bandą wygramy każdą bitwę.

— Znajdźmy Czkawkę! — instruuję.

Astrid kiwa głową gdzieś ponad mną i słyszę, jak po niebie przetacza się głośny świst. Czerwony materiał protezy Szczerbatka śmiga mi przed oczami, bo w tym trybie są zbyt szybcy dla gołego oka.

— Szpaner — prycham pod nosem.

Paskuda warczy w zgodzie, ale widzę, że trochę jej ulżyło. Mi prawdę mówiąc też.

Śledzik pluje ogniem w katapulty, Szpadka z Mieczykiem wydmuchują ze swoich smoków niezdrowe ilości zielonego dymu, który podpala Wichura. Fajczy się, jak szalone.

Więzione smoki wzlatują w niebo i chociaż to bardzo dobrze, element zaskoczenia powoli przestaje działać. Ludzie Drago odzyskują rezon i walą w nas wszystkim, co mają. Umykam przed kolejnymi strzałami i pociskami, Paskuda pluje kwasem w kilka katapult pod nami. Jedna z nich celuje w lodowiec i zaczynam łapać zadyszkę, uciekając przed zawalającymi się kawałami lodu.

— Uwaga! — słyszę, nim bryłę nad nami roztrzaskuje splunięcie Wichury.

Odwracam się przez ramię, zerkam na Ereta.

— Dobra robota! — chwali go Astrid.

— Dzięki, kolego! — wołam.

Umykam przed następną zwaliną, ale oni lecą zbyt szybko, żeby zrobić unik. Łapię mocniej lejce, gdy Paskuda kołuje prędko, żeby splunąć za siebie. Kwas dosięga bryły w tej samej chwili, gdy uderza w nią biały snop światła i mała eksplozja zatyka mi uszy.

Podnoszę głowę, Szczerbol zerka na nas z wywalonym jęzorem.

— Musimy to robić częściej! — krzyczy podekscytowany Czkawka.

Zakręca nad ziemią z taką prędkością, że kilku dryblasów zmiata z nóg i gubią w śniegu zęby. Dolatuję do Wichury, żeby sprawdzić, czy wszystko z nimi w porządku, ale poza przerażeniem Ereta, wydają się tylko zwyczajnie poturbowani.

— Witaj wśród jeźdźców smoków — woła do niego Czkawka.

Szczerbol patrzy na mnie wielkimi oczami i kiwa kilka razy w miejsce wybuchu, jakby chciał się upewnić, czy też to widzieliśmy. Zdecydowanie musimy to robić częściej.

— Dzięki! — odkrzykuje Eret. — Chyba...

— Gdzie wy się podziewaliście?! — zaraz atakuje chudzielca Astrid.

Zerkamy z Czkawką po sobie i widzę, jak po jego ustach błąka się cwany uśmiech.

— A, no wiesz — wzbija oczy w niebo. — Gawędziliśmy z moją mamą.

Patrzę do góry i zauważam Valkę, w pełnym uzbrojeniu, szybującą na Chmuroskoku nad nawyższym szpikulcem lodowca. Zaraz za nimi, z głośnym rykiem, podrywa się do walki sama alfa.

To twoja mama?! — niedowierza blondyna.

— Przynajmniej teraz wiemy, po kim ma dramatyczne zacięcie — nabijam się.

Chudzielec przewraca oczami, ale nie przestaje szczerzyć zębów.

Zwijamy się jak najszybciej, żeby uniknąć rozróby. Alfa gramoli się z wnętrza lodowca, taranując po drodze wielkie słupy lodu i musimy naprawdę dodać gazu, żeby przed nimi uciec.

Nagle przez pole walki przetacza się głośny ryk. Przez chwilę myślę, że należy do smoka, ale gdy wzbierają fale i spod tafli wody wyłania się ogromny, ciemny kształt, na brzegu zauważam matkę Czkawki i rosłego mężczyznę. Wydziera z siebie ten przeraźliwy skowyt z mocą większą, niż słyszałam u jakiegokolwiek dotąd zwierzęcia i w jego twarzy zauważam coś niemal... nieludzkiego.

Nie wiem, jak wyobrażałam sobie do tej pory Drago, ale jego widok dosłownie mrozi mi krew w żyłach.

Alfa Valki, choć potężna i piękna, nie budzi we mnie aż tak wielkiego przerażenia, jak Krwawdoń. I to, co wywołuje z głębin morza.

Druga Alfa różni się od pierwszej właściwie tylko kolorem — kiedy nasza jest jasna i czysta jak pierwszy śnieg, Alfa Drago ma ciemnoszarą barwę i ciężkie łańcuchy na jej kłach wiszą jak ekstrawagancka biżuteria. Ta Alfa, ona... ona nie chce nikogo ratować. Wzrok ma pusty i niemal martwy, jakby nie obchodziło jej, ile żyć odbierze na swojej drodze. Coś podobnego widzę w oczach Krwawdonia.

— To klasa dziesiąta! — drze się Śledzik. — Klasa dziesiąta!

Wroga Alfa wydziera się spomiędzy fal, taranuje statki z ludźmi Drago. Zatapiane okręty pełne są krzyków i wołań o pomoc, ale dla niego to wydaje się brzmieć jak ulubiona melodia.

— Jeszcze jeden? — sapie Czkawka.

Przełykam głośno ślinę. No to mamy problem.

Widzę, jak Valka rzuca się na Drago, ale on jest silniejszy. Odpiera ją jednym pchnięciem, matka Czkawki leci lekko na glebę. Ten już zamachuje się na nią włócznią, kiedy z całą werwą wpada na niego Stoik.

To naprawdę ekscytujący widok, ale świst strzały przy uchu upomina mnie, że nie mam czasu, żeby go oglądać.

Paskuda lawiruje między pociskami. Kilka splunięć daje nam chwilę przewagi, ale coś idzie nie tak i nie zauważam siatki, która leci pędem w naszą stronę. Zdążam pociągnąć mocno za lejce, nim spadnie na jej grzbiet, ale jestem zbyt wolna. Paskuda podrywa się w górę, liny siatki oplątują się wokół jej tylnych nóg. Obciążniki ciągną nas w dół jak kamienie na dno oceanu.

— Niech to szlag — mamroczę pod nosem.

Próbuję dosięgnąć do nich sztyletem, ale jestem za daleko. Paskuda macha ciężko skrzydłami, żebyśmy nie spadły, ale czuję, jak opuszczają ją siły.

— Tylko się za bardzo nie wierć — proszę ją, odpinając klamry siodła.

Wyciągam stopy z zacisków i jedną dłonią trzymam się wodzy, kiedy drugą próbuję sięgnąć pułapki. Nie wychodzi. Muszę puścić lejce i przesuwam się nieco po jej grzbiecie, aż udaje mi się złapać za siatkę. Cholerstwo jest niesamowicie ciężkie.

Tracę na moment rezon, gdy niebo przedziera głośny skowyt i prawie wypuszczam sztylet z rąk. Czuję, jak Paskuda sztywnieje pod moimi palcami i mam wrażenie, jakby na moment wstrzymała oddech.

Alfa Sanktuarium leży odłogiem w białym śniegu. Nad nią pochyla się Alfa Drago, dyszy ciężko, ale nie ze zmęczenia. Na moment cała wyspa zamiera.

Smoczy król poległ, a wróg nie traci czasu, żeby włożyć jego koronę.

Ciemnoszare monstrum wydziera z siebie okropny ryk, ale nie to przejmuje mnie najbardziej. Bardziej przeraża mnie fakt, że nagle czuję pod sobą coś obcego i obojętnego.

— Cętka, uważaj! — paniczny głos Czkawki burzy moje skupienie tylko na moment.

Paskuda sztywnieje i rusza przed siebie, jak zwołany do szeregu żołnierz. A ja nie trzymam się niczego, poza poluzowanym siodłem, co pomogłoby mi utrzymać równowagę.

Siatka leci na ziemię. A ja razem z nią.

Przez pięć lat spadłam z Paskudy jedynie raz — ten jeden okropny raz, kiedy Glut odpiął moje zabezpieczenia i upuścił mnie prosto w pazury Szczerbatka. Później może to ja panicznie bałam się wypaść z siodła, a może to Paskuda bała się, że jeśli wypadnę, już nigdy więcej na nią nie wsiądę.

Dziś, pod stopami Smoczego Sanktuarium, wydarzyło się to po raz drugi. Tyle, że teraz Szczerbatek jest za daleko, żeby mnie uratować.

Krzyczę głośno, czuję, jak włosy wpadają mi do ust i oczu, a ostry wiatr wkrada się przez kołnierz pod zbroję. Nogi mam wiotkie jak gałęzie wierzby, kiedy kopię nimi na oślep przed siebie i modlę się do bogów, żeby pozwolili mi się z tego wykaraskać.

Nie jesteś niezniszczalna, tłucze mi się po głowie.

Może faktycznie nie jestem.

Coś ostrego wbija się w moje ramiona i tracę prędkość na chwilę przed spotkaniem z ziemią. Czuję mokrą i lepką ślinę na policzu, i gdy zadzieram głowę, witają mnie pożółkłe kły Szczurołapa.

Upadam na piach, ale na całe szczęście nie roztrzaskuję sobie przy tym głowy. Cykor ląduje zaraz obok mnie, uśmiech na jego ustach nie pasuje do emocji, jakie ma w oczach.

— Mówiłem, że w razie czego wkroczę do akcji.

Podnoszę twarz z zimnego śniegu, pluję przed siebie grządkami ziemi. Próbuję zrozumieć to, co się przed chwilą stało, ale nie potrafię.

Zrzuciła mnie. Paskuda nigdy by mnie nie zrzuciła.

— Ja...

Brat zeskakuje ze smoka i pomaga mi się podnieść. Otrzepuję się z brudu, próbuję znaleźć w tym wszystkim jakiś sens. Ale jego po prostu nie ma. Ona by mnie nie zrzuciła.

Jestem trochę w amoku, gdy zerkam w niebo i widzę swojego smoka, lecącego w towarzystwie reszty na spotkanie nowej Alfie. Nic z tego nie rozumiem.

— Nic ci nie jest, siostra? — Cykor łapie mnie delikatnie za ramię.

Paskuda nie odwraca się na mnie ani razu. Jakby nawet jej nie odchodziło, czy złamałam sobie kark.

— Ja... nie, nic mi nie jest — kręcę głową. Zerkam na brata, uśmiecham się lekko, widząc zatroskanie w jego oczach. — Dziękuję, Cykor. Całe szczęście, że mnie nie posłuchałeś.

Młody odwzajemnia uśmiech i jest w nim coś... innego. To nie ta gotowość do walki i chęć popisania się, które zwykle towarzyszą nastoletnim chłopcom — w jego oczach widzę najszczerszą ulgę.

Chcę go przytulić, ale nim zdążę to zrobić, wątłe ramiona rzucają się na mnie w szczelnym uścisku.

— Bogom dzięki — sapie Czkawka na wdechu. Ściska mnie jeszcze mocniej, o ile to w ogóle możliwe, i spięcie stopniowo spuszcza jego mięśnie. — Nawet nie wiesz, jak się wystraszyłem.

Odsuwa się ode mnie, ale tylko odrobinę, żeby lepiej się przyjrzeć. Dokładnie sprawdza, czy nie nabawiłam się żadnych nowych blizn czy cięższych ran, ale chyba muszę wyglądać względnie zdrowo, bo wypuszcza tylko cicho powietrze.

Wtulam się w niego raz jeszcze, bo mam ochotę płakać.

Nic mi nie jest. Bogowie. Mało brakowało, a zostałaby ze mnie jedynie mokra plama.

— Cykor mnie złapał — mamroczę w jego ramię.

Czkawka znów się odsuwa, ale tym razem po to, żeby przyciągnąć do siebie też mojego brata.

— Dobra robota, młody — mówi na wdechu.

Może to przez ten hałas, a może szum w głowie, ale mam wrażenie, że jego usta opuszcza jeszcze jedno słowo.

Dziękuję.

Nie mam pojęcia, co miałabym zrobić z takim wspomnieniem, więc zwyczajnie wymazuję je z pamięci.

— Co się stało? — pytam, bo wciąż próbuję to jakoś poskładać.

— Drago, on... on chyba wygrał — Cykorowi łamie się głos. — Zabrał Paskudę. Zabrał je wszystkie.

Obejmuję go mocno ramieniem, bardziej dlatego, że sama potrzebuję teraz otuchy. Ma rację. Wszystkie smoki stoją pod stopami Alfy, jakby oddawały jej pokłon.

— Moja mama...

Idę oczami za wzrokiem Czkawki i dopiero teraz zauważam, jak Valka szarpie się ze swoim smokiem. Chmuroskok zrzuca ją z grzbietu i serce staje mi na kilka chwil. Stoik rzuca jej się na pomoc i choć udaje im się uniknąć śmiertelnego upadku, wzrok Drago mówi jasno — on nie odpuści.

Łapię Czkawkę za rękaw, bystre oczy chuderlaka zatrzymują się na mnie w pytaniu. Przystaje z jedną dłonią na uździe Szczerbatka, a drugą odnajduje moje palce.

— Muszę do nich lecieć — mówi z nienaturalną dla niego powagą. — Może... może jakoś do niego dotrę.

Patrzy na mnie takim wzrokiem, że nie mam odwagi wytknąć, jak ryzykowny jest to pomysł. Zresztą, on doskonale o tym wie.

— Nie o to chodzi — mamroczę.

Głos mi się łamie, a serce tłucze się w piersi jak szalone. Wiem, że poleci. Cokolwiek bym nie wymyśliła, on i tak będzie Czkawką, a przecież to za to tak bardzo go uwielbiam.

— Ja... — motam się. Nie mam bladego pojęcia, co mu powiedzieć.

Żeby na siebie uważał? I tak wiem, że nie będzie. Że jestem z niego dumna? Jestem, owszem, ale to nie to wyznanie kotłuje się panicznie w mojej piersi.

Przełykam ślinę, zaciskam dłoń na jego dłoni i staję tak blisko, że nasze oddechy się mieszają. Patrzę w te zielone oczy, które towarzyszą mi przez całe życie i które chciałabym, żeby towarzyszyły jeszcze długo po tej chwili.

— Myślę... — chrząkam. — Myślę, że przy tobie owce mogą latać, Czkawka.

Nie oddycham. Czekam na jego odpowiedź, sekundy ciągną się w nieskończoność.

Czkawka krzywi się dziwnie.

— Cętka, co ty bredzisz? — parska, dłoń dokłada do mojego czoła, jakbym miała gorączkę. — Nie uderzyłaś się za mocno w głowę?

Śmieje się, tak lekko i beztrosko, że mi pęka serce. Nie ma o tym najmniejszego pojęcia, kiedy przejeżdża dłonią po moim policzku, zostawia wzdłuż pleców tor dreszczy, i całuje w czoło.

— Bądź ostrożna.

Przełykam ślinę.

— Zawsze jestem — mruczę, a Czkawka spogląda na mnie tak, jakby chciał to zanegować. — Wiem. Ty też.

Ściskam go krótko, zanim wsiada na grzbiet Szczerbatka. Siedzi do mnie bokiem plecami, więc spojrzeniem palę dziurę w jego pancerzu.

— Latające owce... — parska, wkładając na głowę hełm.

A potem sztywnieje. Jakby coś poraziło go do żywego.

Wciągam ze świstem powietrze, mam wrażenie, jakby życie do mnie wracało. Czkawka odwraca się gwałtownie, rozżarzony wzrok wbity ma prosto w moją twarz. Z hełmu wydobywa się warkliwe echo, jakby otwierał usta, żeby coś powiedzieć, ale Szczerbatek strzela w niebo i obaj nikną mi z oczu, zanim zdążę usłyszeć, co.

Przymykam na chwilę powieki, Cykor przytula się mocniej, jakby doskonale wiedział, jak strasznie przerażona jestem. Wciskam się w brata, którego jeszcze nie tak dawno mogłam nosić na rękach i zamglonym wzrokiem patrzę w sam środek tego chaosu.

— Na pewno nic ci nie jest? — pyta Cykor, marszcząc dziwnie brwi.

Odwracam się do niego, usta zaciskam w wąską linię. Jest mi bardzo dużo rzeczy, ale przecież mu nie powiem. Bo co mam powiedzieć? Chłopiec, którego kocham, leci zmieniać świat, a ja modlę się tylko, żeby ten świat nie odebrał mi też jego.

— Na pewno — odpowiadam mimo wszystko i raczę go swoim najbardziej przekonującym uśmiechem. — Poszukajmy mojego smoka.

Cykor przytakuje i przytrzymuje mnie ramieniem, gdy kolejne kroki okazują się coraz większym wyzwaniem. Nie uderzyłam mocno, Szczurołap znacznie zamortyzował upadek, ale jednak... nie było przyjemnie. Może to z wykończenia wiotczeją mi nogi, a może dlatego, że poza wszystkimi obawami, jakim staram się nie poddać, uderza mnie szczególnie jedna — że jej już nie ma. Że nawet, jeśli odnajdę Paskudę, nie zobaczę w niej swojego smoka.

— Co się dzieje? — obraca się bacznie Cykor.

Nagle też to słyszę. Ryk, tak przeraźliwie głośny i nieludzki, jakby wyrwał się z gardła krwiożerczej bestii. Kiedy odwracam głowę, zdaję sobie sprawę, że dużo się nie pomyliłam.

W dole zbocza stoi Czkawka. Patrzy wielkimi oczami na smoczą Alfę i przyzywającego ją skowytem Drago. Smok zbliża się do nich wolnym krokiem i zatrzymuje w sekundzie, gdy laska Krwawdonia uderza o ziemię.

Jak marionetka w jego rękach, Alfa robi wszystko to, co rozkaże jej pan.

— Musimy tam iść — zarządzam.

Alfa odwraca się do Szczerbatka, Szczerbatek do Czkawki. Widzę, jak Drago tłumaczy mu coś z okrutnym uśmiechem, ale jesteśmy zbyt daleko, żebym go usłyszała.

Ale zaczynam rozumieć — kiedy kroki Czkawki suną wstecz po skrzypiącym śniegu, a Szczerbatek napiera coraz bardziej, zaczynam rozumieć wszystko.

Paskuda nigdy by mnie nie zrzuciła. Szczerbatek nigdy nie obróciłby się przeciw Czkawce. Smoki stanowią najbardziej lojalny spośród wszystkich znanych mi gatunków i nigdy nie stanęłby by przeciwko swoim.

...ale, mimo wszystko, najbardziej lojalne pozostawały Alfie. To po prostu leżało w ich naturze.

— On chce go zabić — wyrywa mi się szeptem.

— Szczerbatek?! — Cykor patrzy na mnie z niedowierzaniem.

Zamiast odpowiedzieć, po prostu zbiegam w dół zbocza. Śnieg pod moimi stopami piętrzy się jak puch i kilka razy gubię w nim kroki. Zapieram się ręką, podnoszę raz, drugi i trzeci, aż w końcu zapadam się po same kolana. Wyciągam twarz z zimnego pierza, próbuję odgarnąć dłońmi sklejone włosy, ale łuski na rękawiczkach są lodowate.

— Wskakuj — pojawia się nade mną Szczurołap. Przyjmuję wyciągniętą dłoń brata i z lekkim wysiłkiem udaje mi się wdrapać na jego smoka. — Szczurek, tylko się nie popisuj.

Szczurek się nie słucha i wystrzela przed siebie, nim zdażę dobrze ułożyć się w siodle. Jedną ręką obejmuję Cykora w pasie, drugą trzymam się grzbietu smoka.

W dole Szczerbatek zapędza Czkawkę między wysokie grudy lodu. Pędzimy coraz szybciej i szybciej, ale to wciąż wydaje się za mało. Widzę już zwężone oczy Szczerbatka, małe szparki, przez które pewnie nawet nie rozpoznaje swojego najlepszego przyjaciela. Klepię Szczurołapa w bok, bo zostało nam już tak niewiele. Jesteśmy tak blisko, żeby go uratować.

...ale snop białego światła uderza w lód, nim zdążymy do niego sięgnąć. Przez moment dostrzegam jeszcze cień, wślizgujący się w wybuch, nim zwały poruszonego śniegu wymuszają na nas zmianę kierunku.

Szczurołap uderza o ziemię, Cykor sięga ręką do mojego pasa, jakby chciał mnie chronić przed upadkiem. Oboje przetaczamy się po śniegu i lądujemy kilka stóp od zesztywniałej Valki.

Patrzę matce Czkawki w oczy i to, co w nich znajduję, poraża mnie do żywego.

— Tato! — poznaję znajomy głos.

Odwracam obolałą głowę. Cichy oddech opuszcza moje usta, gdy dostrzegam Czkawkę, wciąż żywego, który próbuje odkopać coś z lodowego gruzu.

Nie, nie coś... kogoś.

Podnoszę się z ziemi i wciągam głośno powietrze. Nogi uginają się pode mną, ale idę dalej, krok za krokiem, bo może z bliska zobaczę coś całkiem innego.

Ale widzę dokładnie to, o czym nawet bałam się pomyśleć. Przed oczami mam nieruchome ciało Stoika Ważkiego.

— Nie... — kręcę głową. Nie poznaję własnego głosu, gdy miesza się z szumem w uszach. — Nie, to nie... on nie może...

Valka przykłada głowę do piersi męża i zaciska z rozpaczą oczy. Patrzę na Czkawkę, na nią i na leżącego przed nimi mężczyznę, i nagle nie mogę się poruszyć.

— Wodzu? — sapie cicho Cykor. Podchodzi chwiejnie do ciała i waha się chwilę, nim szturcha jego ramię. — Mo...możesz już wstać, wiesz?

Brat odwraca się na mnie i nazbyt dobrze potrafię opisać emocje, jakie nim targają.

— Dlaczego on się nie budzi? — pyta ze łzami w oczach.

Valka przyciąga go do siebie, przytula do piersi tak mocno, że dźwięk jego płaczu nieco słabnie. Patrzę na nią, staram się zagryźć łzy, ale gdy dosięga mnie wzrok Czkawki, ten ból mnie przytłacza.

Nie mój własny — jego.

Chcę podejść, zrobić cokolwiek, żeby mu pomóc, ale nagle coś szturcha mnie w plecy i nie mogę zrobić kroku. Odwracam się przez ramię, żeby spotkać spojrzenie Szczerbatka, znów ciepłe i kochające.

Z piersi wyrywa mi się szloch, bo jego jest mi szkoda równie mocno.

— Nie, kochany — szepczę. — Nie teraz.

Szczerbek przekrzywia głowę, jakby nie rozumiał, dlaczego nie pozwalam mu podejść do przyjaciela. Kładę dłonie na jego pysku, próbuję go zmusić, żeby został w miejscu, ale nie słucha. Idzie w stronę swojego ulubionego człowieka, mimo, że próbuję go zatrzymać, bo przecież to w jego pysk Czkawka najczęściej wycierał łzy.

Astrid i reszta lądują obok nas z przerażeniem w oczach, ale poświęcam im tylko chwilę uwagi.

— Nie! — krzyczy Czkawka. — Odejdź od niego! No już, wynocha stąd!

Szczerbatek skomli cicho i cofa się kilka kroków. Kiedy zatrzymuje się przy moim boku, mam wrażenie, jakby chciał się za mną schować.

Czkawka patrzy chwilę gniewnie też i na mnie, bo nie wierzy, że dalej mogę brać jego stronę.

— To nie jego wina — mówię na tyle głośno, na ile potrafię. — Przecież to wiesz.

Szczerbatek przerzuca po nas spojrzeniem, jakby docierało do niego, co się właśnie stało. Patrzy na Czkawkę ostatni raz i próbuje mi się wyrwać, gdy ten mierzy go wzrokiem pełnym gniewu.

— To nie jest jego wina — powtarzam pewniej.

Czkawka porusza się niespokojnie, a ja staję hardo przed smokiem, bo nie odpuszczę. Będę bronić Szczerbatka nawet, jeśli miałabym go bronić przed nim.

Czkawka patrzy na mnie w taki sposób, w jaki nie spojrzał nigdy dotąd. Jakbym... jakbym ja też go zdradziła.

— Dobre smoki, opanowane przez złych ludzi... robią złe rzeczy — mówi Valka, jakby chciała mnie poprzeć.

Szczerbatek szamocze się w moim uścisku, więc w końcu go puszczam. Ucieka kawałek dalej, przerażony jak wtedy, gdy spotkałam go po raz pierwszy i ten widok łamie mi serce. W końcu biorę ciężki oddech i odwracam głowę do Stoika Ważkiego.

Kiedy patrzę w jego ściągniętą spokojem twarz, mam wrażenie, że zaraz otworzy oczy, uśmiechnie się pod rudym wąsem i powie, że strasznie dramatyzujemy.

Ale wiem, że nic takiego się nie stanie.

Dlatego kulę się niezgrabnie, zbyt przytłoczona całą tą sytuacją, by zrobić krok w przód.

— Dziękuję — szepczę tak cicho, że sama ledwo to słyszę.

Czkawka przygląda mi się badawczo, bo może on jednak usłyszał. Wygląda, jakby nie był pewien, za co dokładnie jestem wdzięczna jego ojcu. Ale Stoik by wiedział. Stoik zawsze wiedział, jak wielką rolę pełnił w moim życiu i czasem odnosiłam wrażenie, że cieszyła go ta świadomość. Tak, jak Czkawka był dla mojej matki kolejnym synem, tak ja wraz z rodzeństwem byliśmy traktowane przez Stoika jak jego własne dzieci. Nigdy mu się za to nie odpłacę.

Zaciskam powieki, próbuję opanować łzy, bo doskonale wiem, że gdy zacznę płakać, długo nie przestanę. Gdy w końcu udaje mi się opanować, muszę zmierzyć się ze spojrzeniem swoich ulubionych oczu, które pierwszy raz w życiu wydają mi się tak strasznie obce.

— Czkawka, tak mi... — Chcę powiedzieć, jak okropnie jest mi przykro i jak bardzo mu współczuję, ale zanim to robię, głośny ryk wypełnia powietrze.

Drago zabiera nasze smoki. Szczerbatek podlatuje kilkakrotnie w górę, ale proteza nie pozwala mu do nich dołączyć. Do momentu, gdy Drago przyszpila go laską do ziemi i, jakby był bestią do poskromienia, wsiada na jego grzbiet.

— Szczerbatek! — wyrywa się Czkawka.

Valka dopada do niego i przytrzymuje, zanim ten rzuci się w pogoń za swoim przyjacielem.

— Nie — słyszę, jak do niego woła. — Zostaw.

Krwawdoń szczerzy na nas zęby i ogarnia mnie taki chłód, jakbyśmy stracili już wszystko.

— Zbierzcie ludzi i spotkamy się na Berk! — wyzywa nas Drago.

Bestia odlatuje, a wraz z nią nasze smoki. 


ᛜᛜᛜ

dreamworks i ja mamy jedną wspólną cechę: uwielbiamy ból. psychicznie jestem nadal na śpiewaniu o marzeniach i tańcu, proszę do mnie nie mówić

rozdział miałam wrzucić już tydzień temu, ale dojechała mnie proza codziennego życia i dopiero dziś miałam chwilę, żeby go zedytować. zazdroszę wszystkim, dla których wakacje to faktycznie wakacje

no cóż kochani, widzimy się pod kolejnym pełnym radości i szczęścia rozdziałem (side note: przygotujcie chusteczki, bo osobiście wyję na nim jak pojebana)

buziaki!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro