09. DUSZA SMOKA.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

ᛜᛜᛜ

           Łódka kołysze się na spokojnych wodach, wpływając w wieczorną mgłę. Ściskam mocniej dłoń Cykora, opieram brodę na jego głowie i poprawiam skrawek koca, który osunął mu się z ramion. Astrid obserwuje nieobecnie mojego zapłakanego brata, pogrążona we własnych myślach.

— To go nie będzie bolało, prawda? — Cykor zagryza łzy. — Gdy go spalimy, pomożemy mu dotrzeć na pola Walhalli.

W odpowiedzi ściskam go tylko jeszcze mocniej.

Dzień już dawno zmienił się w noc i myślę sobie, że może to i lepiej. Pod światłem księżyca to wszystko trochę traci na realności, jakby z kolejnym wschodem słońca, wszystko mogło wrócić do normy.

Nie wyobrażam sobie teraz wrócić do domu. Myślę o tym, jak bardzo chciałabym teraz przytulić się do mamy, ale jednocześnie nie umiem sobie wyobrazić, jak jej to wszystko opowiedzieć. Nie wyobrażam sobie kolejnego wieczoru w Wielkiej Hali, skoro Stoik nie będzie siedział naprzeciw mnie, snując historie ze swojej młodości.

— Myślisz, że ich tam spotka? — dopytuje brat.

Zaciskam powieki. Głos grzęźnie mi w gardle, bo nie mam pojęcia, jak mam mu odpowiedzieć.

— Na pewno — wyręcza mnie Astrid. — Myślę też, że wasz ojciec czeka już po drugiej stronie, żeby przywitać starego przyjaciela. A Glut czeka wraz z nim.

Zerkam na nią przelotnie, bo tylko tak stać mnie teraz na wyrażenie wdzięczności. Astrid uśmiecha się ciepło, ściska dłonią moje ramię, jakby chciała dodać mi otuchy. Jakby rozumiała, że dla mnie to wszystko też jest okrutnie ciężkie.

Mimowolnie wracam do niego wzrokiem. Stoi sztywno, spojrzenie wbite ma w odbijające się od łódki fale, ale wiem, że słucha. Chcę do niego podejść, ale duszę tę myśl w samym zarodku.

Jest na mnie wściekły. Może uważa, że stanęłam za mordercą, a może ma mi za złe, że bardziej przejęłam się Szczerbatkiem niż nim — ale odkąd złożyliśmy ciało na pokład, nie spojrzał na mnie ani razu.

Może gdyby spojrzał, zrozumiałby, jak bardzo się myli.

Najcięższe jest dla mnie to, że doskonale wiem, jak on się teraz czuje. Świetnie zdaję sobie sprawę, jak strasznie musi go to boleć i myśl, że nie jestem w stanie zabrać od niego tego uczucia, odbiera mi powietrze. Ale wiem, że nie na tym polega moja rola. On musi to przeżyć, żeby móc pójść dalej. Chciałabym tylko, żeby wiedział, że w tym wszystkim może na mnie liczyć.

— Niech powitają cię Walkirie — zaczyna Pyskacz, a ja słucham go jak w transie. Dopadają mnie wspomnienia tak bolesne, że przez moment nie umiem sobie z nimi poradzić. — I poprowadzą przez pola bitewne Odyna. Niech śpiewają twoje imię z miłością i gniewem, byśmy słyszeli, jak wznosi się z otchłani Walhalli.

Podnosi łuk i strzałę, z grotem obleczonym w materiał. Podaje je Czkawce i staje u jego boku, tak, jak kiedyś Stoik stanął u mojego.

— I wiedzieli, że zająłeś należne ci miejsce przy stole królów.

Szepczę cicho słowa tego pożegnania i gdy odbijają się echem, zerkam na brata. Robi dokładnie to samo, jakby mowa pogrzebowa wyryła się niezmywalnie również w jego pamięci.

— Bo poległ wielki człowiek. Wojownik. Wódz. Ojciec... przyjaciel.

Głos Pyskacza łamie się na chwilę. Czkawka podpala grot o żarzące się drewno, unosi łuk i napina cięciwę. Kiedy wypuszcza strzałę, żeby jako pierwsza podpaliła łódź, prowadzącą jego ojca do krainy umarłych, świat na moment się zatrzymuje.

A potem niebo przecina chmara rozpalonych pocisków. Valka, Pyskacz i smoczy jeźdźcy żegnają Stoika z czcią i podziwem. Wypuszczam swoją strzałę, by pomogła mu odnaleźć spokój. Brat idzie moim śladem, choć łuk jest zbyt duży i puszczenie cięciwy wymaga od niego dużo wysiłku.

Łódź zajmuje się ogniem, a wraz z nią nasz przywódca.

— Przepraszam, tato — słyszę Czkawkę.

Widzę, jak Astrid uśmiecha się ciepło, jakby niczego innego się po nim nie spodziewała. Spuszczam głowę z cichym szlochem i dochodzi do mnie płacz najmężniejszych z naszych wojowników. Kątem oka widzę, że nawet Sączysmark ociera policzki z łez.

— Nie jestem wodzem, jakim chciałeś, żebym był — ciągnie Czkawka, może do ojca, może do siebie, a może do nas wszystkich. — Już wiem, że nie potrafię zapewnić pokoju i... ja chyba...

Milknie i jest to cisza tak głośna, że dzwoni mi w uszach.

Valka robi krok w przód, podchodzi niepewnie do syna. Kładzie dłoń na jego ramieniu, ale wzrok ma dalej wbity w płonącą łódkę. Kiedy gładzi czule jego włosy, mam wrażenie, że Czkawka topi się pod tym dotykiem.

— Przyszedłeś na świat za wcześnie — mówi cicho. — Byłeś taki maleńki, taki słaby, taki wątły... bałam się, że nie dasz rady.

Staje naprzeciw syna, jego ramiona napinają się nieznacznie. Nigdy nie słyszałam tej historii i nie wiem też, czy słyszał ją Czkawka — ale wiem za to, że właśnie tego obawiał się całe swoje życie. Być słabym. Wątłym.

— Ale twój ojciec... nigdy w ciebie nie wątpił — kontynuuje Valka. — Zawsze mówił, że będziesz najsilniejszy ze wszystkich. I miał rację.

Matka unosi delikatnie brodę Czkawki, pomaga mu się wyprostować i przez moment Czkawka wygląda tak pewnie i tak dzielnie, jak chyba jeszcze nigdy dotąd.

— Masz serce wodza. I duszę smoka. Tylko ty możesz połączyć nasze światy. Oto, kim jesteś, synu.

Odsuwa się, żeby dać mu przestrzeń, chwilę do namysłu. Czkawka patrzy na horyzont, gdzie płomienie wznoszą się wysoko w niebo, jakby chciały zastąpić słońce.

— Ja... nigdy nie chciałem zastąpić mojego ojca. Głównie ze strachu, że nie potrafię. No bo... jak? Jak stać się kimś tak wspaniałym, tak... odważnym, szlachetnym. Można się tylko starać.

Kiedy zaciska pięści, dostrzegam w nim jakąś zmianę. Może niewielką, a może właśnie kolosalną, ale nie potrafię jej opisać. Nie, dopóki nie odwraca na nas wzroku.

Latami ludzie myli Czkawce głowę, że powinien dorosnąć. Przestać tułać się po odległych krainach i docenić dziedzictwo, jakie szykował dla niego Stoik. Czkawka zawsze zbywał te słowa machnięciem ręki, przekonany, że ma mnóstwo czasu, by dojrzeć do swojego przeznaczenia.

Teraz jednak zrozumiał, jak tak naprawdę to działa. Kiedy patrzy na mnie, przez ułamek sekundy i może całkowitym przypadkiem, wiem, że jest świadomy tej jednej prawdy, od której tak długo próbował uciec.

Dorosłość przychodzi nagle i nie patrzy, czy jesteś przygotowany. Nie czeka, aż poczujesz się na siłach, by stawić jej czoła. To ona wybiera moment, ten jeden dzień i sekundę, w której twoje prawdziwe życie dopiero się zaczyna.

Dla Czkawki, ten moment nadszedł właśnie teraz.

— Wódz zawsze chroni swoich — grzmi donośnym głosem. — Musimy wracać.

Duma rozpiera mnie całą, bo choć zawsze cieszyły mnie wszystkie jego zwycięstwa, to ta przegrana dała mu pewność i odwagę, jakiej nie odnajdzie się w radości.

Znów na siebie patrzymy, może przez chwilę, a może przez całą wieczność. Mam tylko nadzieję, że rozumie wszystko, co chcę mu tym spojrzeniem przekazać.

— Tak, a na czym? — mamrocze Mieczyk.

Szpadka przytakuje niechętnie bratu.

— Tak jakby... zabrał nam smoki.

Czkawka uśmiecha się tak, jak tylko on potrafi.

— Ale nie wszystkie.

          Znajduję go dokładnie, tam, gdy mógłby być — sto metrów za najdalszym znanym mi miejscem.

Smocze Sanktuarium jest ogromne, ale ma swoje granice. Gdy ostatnim razem przechadzałam się po nim, jeszcze spokojna i szczęśliwa, Czkawka zabrał mnie na urwisko dokładnie sto metrów przed tym, na którym chowa się teraz. Głęboko w jaskini lodowca, przy samym jego krańcu.

Kiedy podchodzę, wydaje się spokojny. Smutny, zmęczony i może nawet trochę przestraszony, ale spokojny. Jakby to miejsce go wyciszało.

— Skończyliśmy siodłać ostatnie pisklęta — mówię, bo to wydaje mi się najwłaściwszy początek rozmowy. Dalej na mnie nie patrzy. Poza przelotnym kontaktem na pogrzebie Stoika, nie uraczył mnie ani chwilą uwagi. — Twoja matka mówi, że możemy wyruszać. Wszyscy czekają na twój znak.

Czkawka milczy. Opiera się o sięgającą mu do pasa skałę, ramiona ma przewieszone przez jej powierzchnię i nie spuszcza wzroku z rozciągającego się przed nim krajobrazu.

— To Cykor pomógł mi na to wpaść — stwierdza nagle, jakby nawet nie słyszał, co mówiłam.

Przełykam cicho ślinę. Kiedy odwraca się do mnie, dziękuję bogom, że dotychczas nie poświęcał mi uwagi — teraz czuję się nią zwyczajnie przytłoczona.

— Pomyślałem, że będziesz się nad tym zastanawiać. W końcu sam rzadko kiedy wpadam na dobre pomysły.

— Nieprawda — odparowuję szybko. — Wpadasz na bardzo głupie pomysły, ale niektóre z nich były nawet niezłe.

Parska cicho, kręci głową, a włosy kleją mu się do czoła. Mam ochotę podejść i je odgarnąć, ale tego nie robię. Nie starcza mi odwagi.

— Ciągle zastanawiałem się, czemu Szczurołap cię złapał, skoro sama Paskuda uległa — mówi dalej. — To mi nie pasowało, bo skoro ona odpowiedziała na wezwanie Alfy, dlaczego miałby tego nie zrobić nieprzeszkolony pisklak?

— Paskuda jest dużo starsza niż większość waszych smoków — tłumaczę. — Była na arenie jeszcze zanim przyszliśmy na świat. Też nad tym myślałam. Smoki jeźdźców poddały się później niż te z Sanktuarium, ale nie ona. Ona odpowiedziała jako jedna z pierwszych. Myślę, że to dlatego, że instynkt cały czas kształci się z wiekiem. Dlatego jej było ciężej się... oprzeć.

Spuszczam głowę, bo nagle czuję do siebie taki wstręt, jakiego nie potrafię opisać. Paskuda tylko zrzuciła mnie z grzbietu — to Szczerbatek stanął przed najcięższym wyzwaniem i to jemu najciężej było się oprzeć tej bestii. Ale mimo wszystko opierał się dłużej. Kiedy inne smoki kołowały już nad okrętami nieprzyjaciela, Alfa musiała wezwać Szczerbka bezpośrednio, żeby odpowiedział.

— Za to Szczurołap w ogóle nie miał takiego problemu — ciągnie dalej Czkawka i posyła mi lekki uśmiech. — Bo młodzi, czy to smoki, czy Wikingowie, nie słuchają się nikogo.

Odwzajemniam ten uśmiech, bo doskonale wiem, do czego pije. Szczurołap nie posłuchał Alfy, Cykor nie posłuchał mnie, a my nie posłuchaliśmy całej wioski, gdy lata temu zaopiekowaliśmy się Szczerbatkiem.

— Musisz przyznać, dzieciństwo mimo wszystko ma swoje plusy.

Uśmiecham się do niego i podchodzę trochę bliżej. Rezygnuję jednak, gdy widzę, jak cały się spina, jakby chciał bronić się przed moim towarzystwem.

Może rozumiał. Może wiedział, że nie wybrałam żadnego z nich, ani Czkawki, ani Szczerbatka — że wybrałam po prostu ich oboje, zanim zdążyłoby się stać coś, czego Czkawka później by żałował. Ale może też jeszcze mi nie wybaczył.

— Wiem, że jesteś zły... — zaczynam delikatnie. — Ale, Czkawka...

— Nie jestem zły — wtrąca mi w pół zdania, jakby nie wierzył, że mogłam tak pomyśleć. — Nie na ciebie Cętka, nigdy. Ale... Nie wiem, czy potrafię teraz z tobą rozmawiać.

Przełykam łzy.

— Przecież rozmawiamy.

Czkawka patrzy na mnie pobłażliwie. Przenosi spojrzenie znów na krajobraz, a ja nabieram cicho powietrza.

— Próbuję się jakoś trzymać, naprawdę — mówi tak spokojnie, że przez moment nie poznaję jego głosu. — Wiem, że muszę zachować zimną krew i chociaż udawać, że daję sobie radę, przynajmniej, dopóki nie pokonamy Drago. Ale nie potrafię, kiedy tak na mnie patrzysz.

Staram się opanować drżenie nóg, gdy zbieram się na odwagę, żeby postawić następny krok. A potem następny. I jeszcze jeden. W końcu mam go na wyciągnięcie ręki, a Czkawka patrzy wszędzie, byle nie na mnie.

— Jak? — pytam.

W końcu znów na mnie zerka, a jego oczy są pełne tylu emocji, że czuję, jakbym się w nich topiła.

— Jakbyś dokładnie wiedziała, jak się teraz czuję.

Bo wiem, myślę sobie, ale tego nie mówię. Zresztą nie muszę. To jest tak samo nasze błogosławieństwo, jak i najgorsze przekleństwo — znamy siebie na wylot. Przed sobą nie potrafimy udawać, nie tak zręcznie jak przed innymi. Albo chociaż taflą lustra.

— Mogę zrobić zeza, jeśli ci to pomoże — szturcham go ramieniem. Czkawka przewraca oczami, ale widzę na jego ustach lekki uśmiech. — Oczywiście, że wiem, Czkawka. Nie tylko dlatego, że kiedyś sama się tak czułam, ale dlatego, że cię znam. I wiem, że jak ciężko by ci nie było, poradzisz sobie.

Czkawka obejmuje wzrokiem moją twarz, uśmiecha się, pozwalając łzom napłynąć do oczu. W końcu pociąga nosem i odwraca głowę, nagle patrząc na Sanktuarium w nieco inny sposób.

Przez chwilę milczymy. Ból i żałoba oplatają nas jak starzy przyjaciele, ale znajduję między nimi odrobinę nadziei.

— Wiesz, nadal czasem tęsknię za twoim tatą — stwierdza nagle Czkawka, jakby mówił najbardziej codzienną rzecz pod słońcem.

Mrugam zaskoczona, bo to całkiem niespodziewane wyznanie. Też przewieszam dłonie przez skałę, nasze ramiona stykają się ze sobą ledwo odczuwanie. Myślę chwilę nad tym, dlaczego mi to mówi i dlaczego w ogóle teraz o tym myśli, ale tak naprawdę wiem. Nasze rodziny od zawsze były ze sobą splecione. Kiedy Czkawka wciąż nie dogadywał się z ojcem, mój tata sadzał go sobie na kolanach w naszej jadalni i słuchał o wszystkich dziwnych machinach, które Czkawka chciał konstruować. Wiem, że opłakiwał go równie mocno, co ja. I wiem, że ma świadomość tego, że Stoika opłakują teraz wszystkie jego dzieci.

— Tak — rzucam tylko. — Ja też.

To, że za Stoikiem też już tęsknię, ciśnie mi się na usta z taką siłą, że zachowanie milczenia fizycznie boli.

Ale Czkawka wie. Kiedy zerkam na niego krótko, jego słaby uśmiech jasno deklaruje, że wie doskonale, o czym właśnie myślę.

— Jak sobie z tym poradziłaś? — pyta po kilku chwilach ciszy.

Marszczę brwi, bo nie rozumiem. Światło spomiędzy szczelin lodowca tańczy mu na skórze, odbiera barwę i tak już sinej twarzy. Zielone oczy ma podkrążone jak nigdy wcześniej i nawet gdy się uśmiecha, nie widzę w nim radości.

Nie, żebym tego nie rozumiała — po prostu odzwyczaiłam się od tego widoku.

— Poradziłam z czym? — Opieram brodę na dłoni.

Czkawka pociąga cicho nosem.

— Z ojcem. Glutem. Jak dałaś radę stanąć po nich na nogi?

Bezpośredniość tego pytania uderza mnie z takim impetem, że przez moment czuję się sparaliżowana. Czkawka zezuje na mnie badawczo i chwilę potem widzę, jak bardzo żałuje swojej ciekawości.

Nabieram powietrza, bo nie chcę, żeby czuł, że zrobił coś źle.

— No cóż... — zaczynam z wolna. Wychylam się przez powierzchnię kamienia, smocza skóra zbroi drapie mnie drażniąco, gdy szturcham go w ramię. — To akurat proste. Miałam ciebie.

Czkawka sztywnieje, jakby się przesłyszał. Zielone oczy taksują mnie tak intensywnie, że przez moment widzę w nich swoje odbicie.

— Nie patrz się tak, poważnie mówię — rzucam ze śmiechem. Wzrok odwracam w stronę Sanktuarium, bo to mnie trochę przytłacza. — Kiedyś też się nad tym zastanawiałam. I to sporo. Kiedy zginął tata, było okropnie. A ty przychodziłeś do mnie z pięćsetną wersją tak samo kijowej katapulty, byle tylko mnie czymś zająć i chciałeś rozmawiać zawsze, nawet, jeśli potrzebowałam rozmowy o tych trudnych rzeczach. A potem straciliśmy Gluta i ja... — wzdycham głęboko. — Myślę, że poczucie winy by mnie roztrzaskało, gdybyś nie był obok, żeby mnie pozbierać.

W oczach mam łzy, ale się tego nie wstydzę. Patrzę na Czkawkę, Czkawka patrzy na mnie i szloch rozdziera mi gardło.

— Jestem obok, Czkawka — szepczę. — Gdybyś potrzebował, żeby to ciebie pozbierać.

Zamyka mnie w uścisku tak naturalnie, jakby popchnął go do tego instynkt. Jakby na końcu dnia liczyło się tylko to, że ja jestem obok niego, a on obok mnie, jakbyśmy właśnie tak zostali zaprojektowani. Wtulam twarz w jego pierś, ramiona Czkawki rozluźniają się, gdy sięga dłońmi do mojej twarzy. Stoję, czołem oparta o jego czoło i zaciskam palce na jego nadgarstku.

Przez moment myślę, że zaraz to zrobi. On też o tym myśli, widzę to i czuję, jakbyśmy w tej jednej chwili myśleli jednym głosem. Kilka razy zaciska szczękę, wierci się niespokojnie, coraz bliżej i bliżej.

Aż w końcu całuje mnie w czoło. Bo może to nieodpowiedni moment, żeby komplikować jedyną rzecz, której możemy być teraz pewni.

— Wracajmy do domu — mówi i łapie mnie za rękę.

Ściskam mocno jego palce, bo jemu dałabym się prowadzić na sam koniec świata. 


ᛜᛜᛜ

czasem nadal tęsknię za twoim tatą? miałam ciebie? don't talk to me, mam zamiar płakać do końca dnia

zostały nam jeszcze dwa rozdziały, więc ta przejeżdżka kolejką szczęścia i radości powoli zbliża się ku końcowi. mogę wam na pewno obiecać, że będzie się działo

do zobaczenia pod następnym!

buziaki x

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro