10. NOWE PORZĄDKI.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

ᛜᛜᛜ

           Okazuje się, że tak samo, jak pisklęta nie dały się poskromić Alfie, tak nie dadzą się nawigować zgrai nudnych Wikingów.

Maluchy Astrid, Ererta i Valki nie są zwolennikami latania prosto i przez całą drogę próbowały robić beczki, latać slalomem, albo się ze sobą ścigać. Bliźniaki, Sączysmark, Pyskacz i Śledzik trafili na takie, które nie przepadają za pasażerami i połowę lotu gryzły ich po kostkach. Mój Gronkiel nie przepada za to za lataniem w ogóle i co kilkaset metrów musiałam go klepać po bokach, żeby wybił sobie z głowy drzemkę na mijanych wyspach. Nawet Czkawka, wielki Smoczy Pogromca, latał na młodym Zębirogu od prawej do lewej, choć jemu takie zabawy nie wydawały się przeszkadzać.

Jakkolwiek niemożliwie to brzmi, najbardziej posłuszny okazał się Szczurołap. Poprowadził resztę piskląt pod samo Berk i piszczał na nie krzykliwie, gdy któreś za bardzo się ociągało (głównie mój towarzysz dostawał po głowie). Cykor, lecąc jako pierwszy, mało nie pękał z dumy.

— I co, mówiem, że Szczurek jest najlepszym smokiem ze wszystkich — chwali się młody.

Jesteśmy niedaleko. Już od godziny rozpoznaję znajome klify, więc droga do domu powinna nam zająć jeszcze niewiele.

— Powtórz to przy Paskudzie — dogryzam.

Młody przełyka cicho ślinę, ale rezygnuje z dalszych przechwałek.

Zauważam pochodnie, rozpalone wewnątrz podobizn dawnych przywódców, którzy chronią wejścia do naszej wyspy. Widzę szczyty i wzgórza, pośród których dorastałam i czuję, jak z serca spada mi wielki kamień. Przygody w dalekich krainach nigdy nie będą się równać powrotom do domu.

— O nie... — słyszę Czkawkę.

Kiedy wylatujemy z Gronklem zza klifu, rozumiem już, co go tak zmartwiło. Nad Berk krąży chmara smoków. Z portu strzelają w górę wysokie sople lodu, a stojąca na brzegu Alfa zmusza naszych przyjaciół do posłuszeństwa.

— Zabrał wszystkie smoki — zauważa trafnie Śledzik.

— Zajmijcie czymś Alfę — decyduje Czkawka. — Odwróćcie jego uwagę od Szczerbatka.

Gronkiel podlatuje bliżej bliźniaków i ślini się niezdrowo na stopę Szpadki.

— Emm... jak? — krzywi się jej brat.

Obok nas pojawia się Eret. Uśmiecha się z dumą, jakby to była jego chwila chwały.

— Zapomnieliście, kto z wami leci? Potrafię poskromić każdego smoka!

Nie zdążamy usłyszeć więcej przechwałek, bo jego maluch pikuje w dół, a Eret mało z niego nie zlatuje. Śmieję się cicho pod nosem. Mogłabym go nawet polubić.

— Amator — parska Smark.

Przytakuję mu głową i przytrzymuję się Gronkla, bo najwyższa pora, żeby dał trochę do pieca. W duchu obiecuję sobie, że już nigdy nie będę narzekać na Paskudę, że za wolno lata.

Ludzie zauważają nas z dołu i zaczynają głośno wiwatować. Mam tylko nadzieję, że słusznie cieszy ich nasz widok.

Rozdzielamy się. Czkawka leci po swojego smoka, a reszta jeźdźców pikuje w dół, żeby wymyślić, jak mu w tym pomóc. Zeskakuję niezgrabnie z Gronkla jeszcze nad ziemią i otrzepuję ubranie z kurzu. Cykor pojawia się zaraz obok mnie i z gracją schodzi ze swojego pisklaka. Rzuca mi takie spojrzenie, że mam ochotę mu przyłożyć.

— Cicho siedź — mamroczę.

Cykor wzrusza ramionami.

— Nic nie mówię.

Widzę, jak bliźniaki ciągną owce z mojej zagrody do katapult i tylko dlatego, że jesteśmy w samym sercu walki, nie ciągnę ich za to za uszy. Skinieniem głowy pokazuję Cykorowi, żeby im pomógł, a ten patrzy przez chwilę zaskoczony.

— Myślałem, że odeślesz mnie do matki — mruga szybko.

Za nim pojawia się wysoki cień i przełykam ślinę z przerażenia.

— I BARDZO DOBRZE MYŚLAŁEŚ.

Matula stoi za Cykorem i jej ostry wzrok mógłby zabić nas oboje, gdybyśmy pisnęli choćby słówkiem. Ta kobieta przeraża mnie bardziej niż jakakolwiek Alfa i sadystyczny psychopata razem wzięci.

— Mamusia! — szczerzę się nerwowo. Mama nie podziela mojego entuzjazmu. — Powściekasz się później, obiecuję. Uratuję wioskę i zaraz wracam.

Mama ciągnie Cykora za kołnierz i grozi mi palcem, gdy robię kilka kroków w tył. Zostawiłam brata na pożarcie. Będę się za niego modlić.

— CĘTKA! — wydziera się ktoś za nią. — PRZEZ CIEBIE JAKIŚ PSYCHOL ZAMROZIŁ MI SALON!

Biorę nogi za pas, bo jeśli ktoś przeraża mnie bardziej niż mama, to tylko Łapa.

Biegnę do przyjaciół i obracam się jeszcze, żeby pomachać do mamy. Urwie mi za to głowę, ale było warto. Kątem oka widzę też siostrę, która szarpie się z lejcami Waligóry i grozi jej, że jeśli poleci do jakiegoś obcego frajera, obetnie jej porcję pstrąga o połowę. Kostek przy jej boku siodła swoją Kruszynę, bo widocznie pozazdrościł bratu i też chce łomot od matki.

Jak to piekło się skończy, zdecydowanie zakopią mnie w ogródku.

— Dziesięć punktów! — cieszy się Smark, któremu udało się trafić czarną owcą w nam nos Alfy.

— Jeden włos — ostrzegam go. — Któraś z moich owiec straci jeden włos, a powiem matce, że to ty mnie w to wszystko wciągnąłeś.

Sączysmark patrzy na mnie z przerażeniem i mamrocze cicho, że przecież tego nie zrobię. Uśmiecham się okrutnie, bo lepiej, żeby tego nie sprawdzał.

Alfa zauważa naszą zgraję i możliwe, że zaraz nie będziemy mieć czasu, żeby przekonać się o czymkolwiek. Przełykam ślinę, robię krok w tył i uderzam plecami w katapultę. Wielkie ślepia patrzą na nas z odrazą, jak na rój obrzydliwych insektów. Po raz kolejny w tym tygodniu myślę o tym, jak niedaleko nam do Walhalli.

Nagle coś jednak odwraca uwagę smoka. Dudnienie rogu ostrzegawczego przetacza się po wyspie i Alfa koncentruje się na wabiku. To nasza chwila, żeby wziąć nogi za pas.

Bestia spluwa w róg w tej samej chwili, gdy Śledzikowi udaje się z niego zeskoczyć. Kumpel biegnie do nas, jakby startował w maratonie, nogi plączą mu się o siebie i piszczy przerażony.

— Mało brakowało — sepleni.

— Na szczęście ma teraz lepsze zajęcie — wtrąca Eret i pokazuje na coś ponad nami. Gdy dostrzegam na niebie Czkawkę, szybującego obok osiodłanego przez Drago Szczerbatka, nie jestem pewna, czy to na pewno szczęście.

Wandale obserwują poczynania naszego lokalnego bohatera, ale dociera do mnie, że ten doping na niewiele się zda, jeśli coś pójdzie nie tak. Modlę się do bogów, żeby Czkawka wygrał, ale prawda jest taka, że ocalenie Szczerbatka to tylko początek.

Na wyspie są dzieci, starcy, czy ciężarne kobiety, którzy nie mogą walczyć — a, jeśli Czkawka nie dokona cudu, na walkę właśnie się zapowiada.

— Musimy ewakuować wioskę — zarządzam.

— Ale trzeba pomóc Czkawce — jojczy Eret, jakbym wcale o tym nie pomyślała. — Sam nie zabije Alfy.

— Ja się stąd nigdzie nie ruszam — biorę się pod boki i rzucam mu lekki uśmiech. — Pomożemy Czkawce, jeśli zajdzie taka potrzeba. Ale wśród naszych ludzi są ranni i bezbronni, i trzeba ich stąd wyprowadzić. Cała reszta powinna już dawno łapać za broń.

— Wiedziałem, że lubisz się rządzić — parska ktoś za mną. — Tylko dobrze się z tym ukrywasz.

Odwracam głowę i widzę Agnara wraz z Ingrid, obleczonych sztyletami, toporami i łukami. Chłopak uśmiecha się do mnie życzliwie, jakby naprawdę cieszył się, że znów mnie widzi. Przełykam ślinę, bo też się z tego cieszę.

— Ale ja nie mam pojęcia, gdzie jest ta wasza arena — piszczy Eret.

Ingrid wciska bratu arsenał i zostawia sobie tylko pojedynczy miecz.

— Ja z nim pójdę.

Przechodzi obok mnie i kładzie mi dłoń na ramieniu, jakby chciała coś powiedzieć. Ale nie mówi. Kiwa tylko głową, ja odwzajemniam ten gest i niemo składamy sobie tę samą obietnicę — nie spotkamy się jutro na żadnym pogrzebie.

— Jaki plan, szefowo? — Agar podaje mi broń, ale gestem dłoni pokazuję, żeby uzbroił resztę.

Sięgam do pasa po swój sztylet i zaciskam dłoń na liściach jarzębiny.

— Nie dać się zabić.

To dobry plan, myślę sobie, choć może być ciężej z wykonaniem. Ale jesteśmy przecież Wandalami, a przed nami Śmierć chowa się pod matczyną spódnicą. Zazwyczaj. — Chwila, co ci się stało? — pyta nagle zaalarmowany Angar i odgarnia włosy z mojego policzka.

Nie odpowiadam. Sińce na mojej twarzy mieszają się rumieńcem i wiem, że wyglądam jak siedem nieszczęść. Mam świadomość, że nie wywinę się żadną głupią wymówką, ale nie czuję, żeby powiedzenie prawdy miało cokolwiek załagodzić.

Agnar zaciska dłonie w pięści. Przez chwilę patrzy na mnie tak, jakby ktoś stłukł jego ulubiony kubek.

— Kto ci to zrobił? — sapie. — To ten cały Krwawdoń?

Wzdycham ciężko i kładę dłonie na jego pięściach, zanim zrobi coś głupiego. To go trochę rozluźnia, bo może zdał sobie sprawę, że agresja tu nie pomoże.

— Drago Krwawdoń nie ma pojęcia, kim jestem — uspokajam go. — Nikt nic mi nie zrobił. Spadłam z Paskudy.

Może to mój głos brzmi dziwnie, a może ta sytuacja wydaje się niedorzeczna, ale nie wygląda, jakby zamierzał mi uwierzyć. Ściąga brwi i zerka przez ramię, gdzie w chmarze ubezwłasnowolnionych gadów szybuje zapewne moja smoczyca.

— Ty? — parska niewesoło. — Cętka, widziałem, jak latasz. Nie ma mowy, żebym ci uwierzył.

Przymykam powieki i krzywię się lekko, bo nie chcę tego przyznawać.

— Odpięłam siodło, a Alfa przywała smoki — tłumaczę. — To był po prostu zły moment...

— Zrzuciła cię — prostuje się Agnar. — Na brodę Odyna, to ona cię tak załatwiła.

Teraz to ja jeżę się jak do ataku.

— Nie — grzmię. Przez chwilę jego spojrzenie jest tak zaskoczone, jakbym mówiła innym głosem. — Paskuda nie jest niczemu winna. Tak samo, jak Szczerbatek nie jest...

Zamykam usta, nim zdążę powiedzieć za dużo.

Na razie jesteśmy po prostu bandą bohaterów. Przylecieliśmy wyzwolić wyspę i przegnać złego dryblasa, gdzie pieprz rośnie — na razie nikt nie wie, jaką cenę już przyszło nam za to zapłacić.

— Co ma z tym wspólnego Szczerbatek? — kręci się Agnar. — Cętka, twój własny smok omal cię nie zabił. A co, jeśli Czkawka odbije Szczerbatka, a Alfa zwoła nasze smoki do ataku? Każe im spalić wioskę na popiół?

— Wtedy będziemy się martwić, jak je powstrzymać. Na razie skupmy się na tym, jak powstrzymać Drago.

Nie jest tym pomysłem zachwycony, ale odpuszcza. Staje krok przede mną, jakby miał nadzieję ochronić mnie przed niebezpieczeństwem, a mi wydaje się to uroczo głupie. Sam Odyn nie powstrzymałby mnie przed wejściem na pole walki.

Nie ciągnę jednak tematu i szukam wzrokiem Czkawki. Cichy oddech opuszcza moje usta, gdy widzę, że mu się udało — wyciąga rękę do Szczerbatka, a ten zaraz szczerzy się do niego wesoło i zrzuca z grzbietu Krwawdonia. Smok bez jeźdźcy leci w dół, a Czkawka skacze zaraz za nim. Proszę cicho bogów, żeby udało mu się dosięgnąć na czas.

Czkawka dosiada Szczerbatka, nim wpadną do wody. Skrzydło smoka mąci spokojną taflę, ale zaraz znów mkną ku niebu.

— Zrób coś! — krzyczy do Alfy Krwawdoń.

Smok ryczy głośno. Chłopcy znikają mi z oczu, ale muszę zaufać, że sobie poradzą. Szukam w chmarze gadów Paskudy, ale jest ich za dużo, żebym zdołała ją dostrzec.

— Załatw go, Czkawka! — wiwatuje Astrid, gdy chłopcy przelatują nad naszymi głowami. Odbiera od Agnara topór i unosi go ku górze, zagrzewając do walki naszego przywódcę. — Stawiam trzy srebrne monety, że w coś przydzwoni — parska do mnie.

— Podbij do pięciu — śmieję się.

Ściskam sztylet w ręku i patrzę w niebo. Wiem, że to jego walka, ale chcę być gotowa. Gdyby coś poszło nie tak, jestem w stanie poprowadzić całą wioskę przeciw temu psychopacie.

Alfa wypuszcza z pyska snop lodu, Czkawka i Szczerbatek przelatują zaraz nad nim. Widzę, jak Drago zanosi się śmiechem, ale ja uśmiecham się tylko leniwie. Kiedy Szczerbek szybuje wysoko nad jego głową, czarny cień prześlizguje się bok Drago i rzuca w niego Zębirogową mieszanką. Czkawka podpala zielony dym i skręca w swoim lotniczym kombinezonie, gdy tylko dym zaczyna płonąć.

Lecą wzdłuż ogona Alfy, w górę i w górę. Szczerbatek dogania Czkawkę, ten go dosiada i pędzą coraz wyżej. W końcu, gdy uderzenie ogona ich omija, spadają przez chwilę bezwiednie, żeby zaraz zapikować w dół wyspy.

Wypuszczam oddech. Dosięgam do serca drżącą dłonią i wdycham powietrze, którego przez chwilę mi brakowało. Agnar przygląda mi się uważnie, ale chrząkam tylko i uśmiecham się przelotnie.

Nie może być zaskoczony, że się o nich martwię. Robi to właściwie cała wioska.

— Nie denerwuj się — mówi jednak, jakby zupełnie inne myśli zaprzątały mu głowę. — Nie pomożesz mu, jeśli zaraz zemdlejesz.

Uśmiecha się delikatnie i dotyka mojego ramienia. Mrugam z wolna, bo spodziewałam się nieco innej reakcji.

— To już koniec! — woła Czkawka.

Drago leży przed nim, całkiem bezbronny, ale mimo wszystko się uśmiecha.

— Doprawdy?

Za plecami Czkawki pojawia się Alfa. Chyba krzyczę jego imię, ale nie jestem pewna. Kiedy góra lodu uderza w niego i Szczerbatka, nagle nie słyszę już nic.

Dobrzy bogowie.

Agnar próbuje mnie przytrzymać i mówi coś niewyraźnie, ale nie skupiam się na tych słowach nawet na sekundę. Odpycham go mocno i zbiegam w dół zbocza, aż wpadam na lodowy blok. Biję dłońmi w ścianę, w której wróg uwięził moich przyjaciół, ale zamiast się kruszyć, ta rani tylko moje dłonie. Valka podbiega w moją stronę i robi to samo, bez większego powodzenia.

Krztuszę się własnymi łzami, bo to nie może się tak skończyć. Próbuję rozbić lód sztyletem, powtarzam po cichu imię Czkawki.

On nie może tak odejść. Raz niemalże odebrał mi go ogień — nie pozwolę, by teraz zrobił to lód.

Biję się ze ścianą, dłonie mam sztywne, zmarznięte i mokre od krwi. Szloch rozdziera moją pierś, ledwie mogę złapać oddech. Opieram twarz na ścianie i skóra kłuje mnie od tego przeraźliwego chłodu, chociaż mam wrażenie, że cała płonę. Uderzam pięściami jeszcze raz, ale już brakuje mi siły.

Przez moment czuję się tak, jakby coś we mnie znów umarło.

Osuwam się na kolana, rękojeść sztyletu, który w pewnym momencie musiałam upuścić, wbija mi się w nogę. Odwracam głowę, przez łzy ledwie mogę cokolwiek dostrzec.

Ale widzę jedno. Jasno i wyraźnie.

Zbieram z ziemi broń, błoto wchodzi mi pod paznokcie. Wbijam w niego spojrzenie tak twarde i pełne nienawiści, na jakie nie sądziłam, że jest mnie w ogóle stać.

— Ty bydlaku — warczę przez zęby. — Chcesz, to pokażę ci, co znaczy smocza furia!

Rzucam się przed siebie, jakby od tego zależało moje życie. Sztylet tnie powietrze, wściekły krzyk opuszcza moje usta i przez moment widzę w oczach Drago Krwawdonia zaskoczenie. Nim zdążę jednak poderwać się z ziemi, hamuje mnie czyjś uścisk.

— Cętka, dość! — woła Valka. — Cętka!

Próbuję się jeszcze wyrwać i wbić mu ten sztylet między oczy, ale nagle coś się dzieje.

Coś wewnątrz lodowca.

Spomiędzy szczelin wydobywa się niebieskie światło i to na chwilę hamuje mój zapał. Pozwalam Valce odciągnąć się na bok, bo nagle nie czuję własnych nóg.

Ziemia drży, światło staje się coraz jaśniejsze. Nagle ściany pękają na tysiące małych kawałków, a ja muszę schować twarz między ramionami.

A potem nie wierzę własnym oczom. Łzy schną na moich policzkach, gdy z roztrzaskanej góry lodu wyskakuje emanujący niebieskim światłem Szczerbatek — a pod jego skrzydłem, skulony na ziemi, siedzi Czkawka.

Cały. Zdrowy. Żywy.

Kiedy biorę kolejny oddech, mam wrażenie, jakby latami brakowało mi powietrza.

Szczerbatek zerka na niego, na Valkę i na mnie, i to dodaje mi sił, żeby stanąć prosto. Smok wskakuje na zwału lodu, błyszczy zębami na Alfę.

Czkawka patrzy na niego z podziwem, ale nie pozwalam mu długo napawać się tą chwilą. Nigdy nie lubiłam odgrywania ckliwych scen, ale teraz myślę tylko o tym, żeby jak najszybciej poczuć bicie jego żywego serca.

Przez moment jest zaskoczony. Trwa to chwilę, aż w końcu łapie mnie w pasie i przyciąga tak blisko, że stopami wiszę nad ziemią.

— Nigdy więcej tak nie rób — proszę go w ramię.

Z drugiej strony czuję, jak łapie mnie dłoń Valki, więc puszczam jej syna tylko trochę, bo wiem, że nie tylko ja prawie umarłam ze strachu, gdy utknął w tym lodzie. Matka Czkawki przytula krótko nas oboje i teraz całą trójką patrzymy na gotowego do walki Szczerbatka.

— Rzuca wyzwanie Alfie! — domyśla się Czkawka.

— Żeby ciebie bronić! — cieszy się Valka.

Rozciągam usta w uśmiechu.

— Mądra gadzina.

Szczerbatek pluje w Alfę białym ogniem, nie dając jej czasu na kontratak. Jedno splunięcie po drugim, Alfa wije się na wszystkie strony, może z bólu, a może ze zwykłego zaskoczenia. Kłem celuje w sopel, na którym siedzi Szczerbek, ale ten wzlatuje szybko w górę i raczy ją kolejnym splunięciem.

Kiedy ląduje na ziemi, zaraz przed Czkawką, jasne jest, że Alfa nie dostanie chłopca, dopóki nie przejdzie przez niego.

Szybujące nad naszymi głowami smoki powoli budzą się z hipnozy. Trzepią pyskami na boki, skomlą żałośnie i rozglądają się, jakby chciały sprawdzić, czy ich rodziny nie ucierpiały. Kiedy zauważam parę żółtych ślepi, wpatrujących się we mnie z ulgą, wraca we mnie cała wola walki.

Smoki przelatują nad Alfą i jak jeden mąż ustawiają się za Szczerbatkiem. Drago rzuca się z gniewem na swojego smoka, nawołuje go do walki, ale Alfa jest wykończona. Nawet ona zrozumiała, że nie ma najmniejszych szans.

Czkawka wskakuje na grzbiet Szczerbtaka, podlatują na jeden z lodowych sopli. Za moimi plecami inny smok szykuje się do lądowania i gdy pysk Paskudy pojawia się przy moim boku, słyszę szczęk jej ostrych jak brzytwy kłów. Rozkłada skrzydła, osłania mnie i Valkę jednym z nich, kolce na jej grzbiecie jeżą się, jakby w każdej chwili była gotowa podnieść się do ataku.

— Tak to właśnie jest, jak się zyska lojalność smoka — grzmi Czkawka, obejmując gestem armię szybujących za jego plecami smoków. — Skończmy to wreszcie, Drago!

— Nigdy! — Krwawdoń kopie Alfę w boki. — Ruszaj!

Alfa otwiera pysk, ale Szczerbatek nie zamierza się poddawać. Kłapie zębami, przywołując swoich poddanych do ataku i Paskuda pierwszy raz w życiu wydaje się tak chętna, żeby go posłuchać.

Pluje kwasem daleko przed siebie, biały snop opuszcza gardło Szczerbatka i razem trafiają w Alfę. A potem ich śladem idzie cała reszta smoków, gotowa bronić swoich rodzin i domu.

Alfa dostaje kolejne strzały, jeden po drugim i nie ma nawet możliwości odpowiedzieć tym samym. Kiedy Szczerbek atakuje ją po raz kolejny, trafia w jeden z kłów, który uderza zaraz o ziemię.

Alfa skomli głośno, pogodzona z przegraną. Szczerbatek wydaje z siebie wojowniczy ryk.

— Alfa broni wszystkich — mówi jeszcze Czkawka.

Zaraz potem smok Drago zanuża się w wodzie i płynie na samo dno, zabierając ze sobą właściciela.

Po osadzie niesie się głośny wiwat. Ludzie skandują imię Czkawki i jego pociechy, a smoki ryczą radośnie, może na cześć nowej Alfy, a może wygranej.

Czkawka ciągnie Szczerbatka za lejce i lądują po środku tych wiwatów. Wandale krzyczą radośnie, machają rękami i wybiegają na spotkanie swoim smoczym przyjacielom.

Dopadam do Paskudy, przytulam się mocno do jej pyska. Smok chowa szybko kolce, ale szczerze, nie przeszkadzały mi one ani trochę.

— Witaj z powrotem, moja piękna.

Paskuda wypuszcza z gardła cichy warkot i łasi się bardziej, niż myślałam, że w jej przypadku jest możliwe. Jej szorstki język odnajduje zadrapania na moim policzku, a ja wtulam się w nią jedynie mocniej, bo nie żałuję żadnego z nich. Liczy się tylko to, że teraz jest tu ze mną.

Smok Valki ląduje przed Szczerbatkiem i składa mu niski pokłon. Jej śladem idzie cała reszta smoków, jeden po drugim uginając karku przed tym, który uratował nas wszystkich. Paskuda mlaszcze cicho, ale w końcu i ona oddaje Szczerbatkowi należny pokłon.

Kiedy Szczerbol patrzy na mnie z dumą, ja też chylę przed nim czoła. Niech wie, że na zawsze będzie moim bohaterem.

Wyje radośnie, reszta smoków idzie jego śladem i przez moment Berk rozsadza smoczy skowyt. Śmieję się życzliwie i kręcę głową, bo to nie do wiary.

— Gamoń bez zębów został smoczym Alfą — wzdycha Łapa, stając nagle przy moim boku. — Czy ta wasza banda przestanie mnie kiedyś zaskakiwać?

Patrzę na nią z uśmiechem i ściskam dłoń, którą kładzie mi na ramieniu.

— Dobra robota, młoda.

Potem tarmosi moje włosy, jakby jeszcze za mało przypominały ptasie gniazdo i odsuwa się o krok, żeby uniknąć biegnącego na nas Kostka. Brat wpada w moje nogi i ściska je tak mocno, że zaraz się przewrócę.

— Musisz mi wszystko ze szczegółami opowiedzieć! — ekscytuje się.

— Przecież ja ci mogę opowiedzieć! — wlecze się za nim Cykor.

— Z tobą nie rozmawiam, bo poleciałeś na przygodę życia beze mnie!

Cykor trzebie go w bok, a Kostek odkleja się od moich nóg, żeby mu podwójnie oddać. Bliźniaki leją się przez chwilę, aż dochodzi do nich Morda, żeby złapać każdego za kubrak.

— Żadnych bijatyk przed obiadem — grzmi. — Bogowie, już nawet brzmię jak własna żona.

Łapa uśmiecha się do niego zadowolona i łypie groźnie na chłopaków, gdy znów startują do siebie z rękami.

— Jak wejdziesz między wrony, musisz krakać tak jak one — wchodzi między nas Czkawka, uśmiechnięty od ucha do ucha. — Mrugnij dwa razy, jeśli potrzebujesz pomocy. Dobrze wiem, że Łapa to terrorystka.

Łapa trzepie go po głowie, jakby wcale przed chwilą prawie nie umarł, ale w końcu wita go z uśmiechem. Czkawka ściska mocno moją siostrę, klepie Mordę po ramieniu i tarmosi włosy bliźniakom, którzy już nie chcą dać mu spokoju.

— Mam nadzieję, że wiecie, że prawie przyprawiliście mnie o zawał — wtrąca zaraz mama, która podchodzi teraz z boku. Widocznie dała nam chwilę na radość, zanim zaczną się kazania. — Szlaban do końca życia, cała trójka! Czkawka, nie uciekaj mi tu, to, że twój smok został teraz Alfą, nie znaczy, że się wymigasz!

Czkawka kręci głową i jęczy coś, że absolutnie nie miał takiego zamiaru, kiedy wpada mojej mamie w ramiona. Ta jest tym trochę zaskoczona, ale tylko przez chwilę. Później przytula go jak syna, bo wiem, że o niego też musiała się okropnie martwić.

— Jestem z ciebie strasznie dumna, kochanie — mówi, wypuszczając go z uścisku. — Tata też na pewno pęka z dumy.

Czkawka odsuwa się od niej ze łzami w oczach i wyciera nos dłonią.

— On nie...

Spuszcza głowę. Widzę w oczach mojej mamy zaskoczenie i cień smutku, gdy powoli dociera do niej, co to oznacza.

— Uratował mnie — szepcze Czkawka.

Mama kręci głową, jakby budziła się ze złego snu. Potem patrzy mi w twarz, jakby chciała się upewnić, czy to prawda. Czy straciła właśnie kolejną bliską jej osobę.

Otwieram usta, ale nie opuszcza ich żaden dźwięk.

— Tak mi przykro, Czkawka — mówi do niego, tym razem jej głos brzmi dużo poważniej. — Skoro ojciec oddał za ciebie życie, musisz wiedzieć, że uważałby to za swoje największe zwycięstwo. Bo kochał cię ponad wszystko — całuje go w czoło. — Pamiętaj, że jesteśmy tu, gdybyś nas potrzebował. Dom Strasznych jest też twoim domem.

Czkawka dziękuje jej niemo i kiwa głową. Potem odchodzi, bo może czekają na niego inne sprawy, a może zwyczajnie przytłoczyła go ta miłość.

Mama podchodzi do mnie i obejmuje ramieniem. Widzę na jej policzkach strużki łez, ale nie poruszam tego tematu. Sama chyba jeszcze nie jestem na siłach, żeby o tym mówić.

— Dobrze, że wróciliście już do domu — rzuca matula i całuje mnie w głowę. Uśmiecham się i wtulam w jej bok odrobinę mocniej. Cykor robi krok w naszą stronę, bo może też liczy na ułaskawienie. — Z was też jestem dumna, moi dzielni Wandale. — Całuje nas oboje. — Ale żeby mi się to więcej nie powtórzyło!

— Jeśli mają coś z ciebie, to raczej wątpię, żeby posłuchali.

Mama zerka przed siebie zdezorientowana. Kiedy podchodzi do nas Valka Łupacz, pierwszy raz widzę, żeby mojej mamie zabrakło słów.

— Co do...

— To długa historia — uśmiecha się Valka. Jej jasne oczy zachodzą łzami. — Ale nie mogę się doczekać, żeby opowiedzieć ją przyjaciółce.

Mama nie dowierza. Puszcza nas powoli, idzie niepewnym krokiem w stronę Valki. Stoją chwilę naprzeciw siebie i gdy mama bierze kolejny oddech, mam wrażenie, jakby odżyła. Jakby przez moment znów była młoda i beztroska.

— Valka — woła ze łzami. Rzuca się na matkę Czkawki w uścisku i słyszę, jak obie płaczą.

Zostawiam je same, bo mam wrażenie, że powinny porozmawiać w cztery oczy.

Idę przez plac, oglądam z uśmiechem, jak moi rodacy witają swoje smoki. Paskuda pojawia się wiernie przy moim boku i ociera się czule o moje nogi. Drapię ją za uchem i w jej żółtych ślepiach widzę obietnicę, która nie wymaga żadnego słowa, ani ryku.

To ostatni raz, gdy się rozdzieliłyśmy. Jestem częścią jej tak samo, jak ona jest częścią mnie. To coś więcej niż lojalność, czy zwykłe przywiązanie — to wybór, którego dokonałyśmy obie, po raz pierwszy stając ze sobą oko w oko na arenie.

— Miałaś moje serce od samego początku — mówię cicho.

Dotykam czołem jej ciepłego pyska i śmieję się radośnie, gdy ta z zapałem pisklęcia liże mnie po twarzy. Odpycham jej pysk, którym jeszcze kilka razy zaczepnie mnie popycha i nie jestem w stanie wyrazić wdzięczności, jaką teraz czuję. Wiem, że jakiejkolwiek trudności nie postawiłby przede mną los, Paskuda poniesie mnie nad każdą z nich. I dopilnuje, żebym nigdy więcej nie upadła.

Czuję na sobie czyjeś spojrzenie, więc odwracam głowę i wita mnie ciepły uśmiech Agnara. Stoi z ramieniem zarzuconym przez kark Jaskra i przygląda mi się tak, jakby widok przekomarzającej się Paskudy zaskoczył go bardziej, niż wszystkie niespodzianki dzisiejszego dnia razem wzięte.

— Piękna i nieustraszona — wylicza, gdy podchodzę w ich stronę. — Paskuda to naprawdę wyjątkowy smok.

Szturcham go ramieniem, ale nie zaprzeczam. Zmiennoskrzydła wypina dumnie pierś, bo może tym jednym stwierdzeniem zaskarbił sobie chociaż odrobinę jej sympatii.

Kątem oka zauważam Ingrid, która obcałowuje Wierzbówkę, więc łapię ją pod ramię, szczęśliwa, że dotrzymałyśmy obietnicy. Obok stoi Eret, ale jest tak pochłonięty rozmową z Czkawką i Astrid, że zupełnie mnie nie zauważa.

Pokazuję rodzeństwu Szkarłatcieni, żeby byli cicho i robię kilka bezszelestnych kroków.

— No cześć — witam się zza pleców smoczego pogromcy, a ten piszczy jak baba. — No proszę, i to bez kamuflażu. Muszę cię naprawdę przerażać.

Eret łapie się za serce, próbuje unormować oddech. Odsuwa się o krok, tak na wszelki wypadek, jakbym miała go ugryźć.

— Po tym, jak rzuciłaś się na Drago, będę mieć o tobie koszmary — wyznaje na wdechu.

Czkawka marszczy czoło, a Agnar chrząka i spuszcza głowę.

Postanawiam zignorować jedno i drugie, bo nie mam na to zwyczajnie ochoty.

— Cętka Straszna — wyciągam rękę. — Nie mieliśmy okazji oficjalnie się poznać.

— Zamiast tego wolałaś mnie straszyć — Eret przyjmuje moją dłoń. — Ale mimo wszystko miło cię poznać. Eret syn...

— ...Ereta — śmieje się Astrid. — Tak, tak. Wszyscy wiemy.

Parskam głośnym śmiechem, kiedy policzki smoczego pogromcy płoną czerwienią. Cała reszta chichocze pod nosem.

— Właśnie mówiłem Eretowi, że Czaszkochrup potrzebuje nowego opiekuna — zmienia temat Czkawka, przyglądając mi się z uśmiechem. — Co o tym sądzisz?

Nadymam usta i zerkam na Paskudę, czekając na jej werdykt. Nie oszukujmy się, jest wśród nas najmądrzejsza.

Smok mlaszcze i kiwa pyskiem. Eret wzdryga się tylko odrobinę.

— Trochę strachliwy, ale może będą z niego ludzie — wzruszam ramionami. Potem dotykam ramienia pogromcy i obdarowuję go ładnym uśmiechem. — Witamy na Berk, Erecie.

Eret przerzuca wzrokiem ode mnie do Czkawki i w końcu też się uśmiecha.

— To będzie dla mnie zaszczyt.

Kątem oka widzę, że podchodzi do nas Valka, więc kiwam Czkawce głową, że sobie poradzimy. Wiem, że ma z mamą jeszcze dużo do obgadania.

— Myślisz, że się nauczę? — pyta Eret, może bardziej samego siebie, niż któreś z nas. Dłonią dotyka ostrożnie smoczego pyska, jakby nie był pewien, czy jest godzien takiego gestu.

— Myślę, że szybko się tu odnajdziesz — odpowiadam. — A jeśli latanie będzie ci szło fatalnie, zawsze możesz się zapisać na smocze szkolenie. Nowa zwierzchniczka areny na pewno chętnie cię przyjmie — uśmiecham się i zerkam na Astrid. — Jeśli się zgodzi.

Blondyna mruga zaskoczona.

— Cętka, ja... — mamrocze. — Ale Stoik...

— Stoik chciał, żebym wspierała jego syna, kiedy jego zabraknie — tłumaczę, choć czuję się dziwnie, dzieląc się z nimi tą informacją. Wydaje mi się nagle strasznie intymna. — A ja mogę mu zmywać głowę do końca świata i nie potrzebuję do tego stanowiska.

Astrid przełyka ślinę i uśmiecha się do mnie wdzięcznie. Nigdy tego nie powiedziała, ale wiem, że to właśnie o tym marzyła — że to właśnie to chciała w życiu robić.

Może przyszła pora, żebyśmy obie zajęły się tym, czego chcemy — nie tym, czego się od nas oczekuje.

— Dziękuję — rzuca niemal bezgłośnie.

Kiwam jej tylko głową, bo tak naprawdę nie musimy mówić już nic więcej.

Blondyna strzela mi w ramię, a ja jęczę żałośnie, bo jej sposoby okazywania miłości mnie dobijają. Obejmuje mnie ramieniem i zaciskam dłoń na jej boku, gdy wśród zgromadzonych przetacza się jednogłośny szept.

Patrzę przed siebie, gdzie na zdeptanej czasem i poświęceniem ziemi, pisze się właśnie nowy rozdział naszej historii.

Czkawka klęczy przed starą szamanką, wreszcie gotów ponieść ciężar pozostawionego mu przez ojca dziedzictwa. Czuję zapach smoły, którą starucha maluje na jego czole znak wodzów, a gdy mój najlepszy przyjaciel podnosi się z kolan, widzę w nim kogoś całkiem nowego.

— Nasz wódz wrócił do domu!


ᛜᛜᛜ

berk wchodzi w nowe jutro, a nam został jeszcze tylko jeden rozdział to końca tej części. obiecałam nie znikać znów jak kamień w wodę, ale jak do tej pory mam napisane tylko trzy rozdziały hagalazu, więc w kolejnej rozdziały będą pojawiać się na pewno trochę rzadziej. 

na długie i wylewne podziękowania przyjedzie jeszcze pora, ale chciałabym, żebyście wiedzieli, jak wiele znaczy dla mnie wasza obecność. Każda interakcja z tym opowiadaniem jest dla mnie jak kopniak do działania, bo dzięki temu wiem, że opowieść o zgrai smoczych jeźdźców przynosi radość nie tylko mi.

jesteście najlepsi <3

do zobaczenia pod zastępnym!

buźka

x

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro