11. W ZGODZIE Z SAMYM SOBĄ.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

ROZDZIAŁ JEDENASTY

ᛜᛜᛜ

          Kolacja na cześć nowego wodza ma się odbyć już za kilka godzin, a ja jestem w proszku. Nawet suknię mam bez jednego rękawa, bo mama obiecała, że dokończy jej szycie, jak tylko wróci z lecznicy. Przygotowania do biesiady zajęły mi prawie całe południe, więc do domu wracam wykończona, brudna i z kilkoma dodatkowymi siwymi włosami, ale pal to licho. Nie wiem, jak mam wieczorem usiąść do wieczerzy, wykąpana i wypoczęta, ale chociaż girlandy ładnie zawiesiłam.

— Jakby co, ja myję się pierwsza! — krzyczę od progu.

Zatrzymuję się w półkroku, nim zdążę wbiec przez drzwi. Serce na moment przestaje mi bić i wpatruję się ślepo w to jedno krzesło, które latami stało puste.

Krzesło, w którym przez moment wydaje mi się, że widzę Gluta.

— Cętka! — woła mnie radośnie Eret i odstawia na blat kubek z wodą.

Kiedy odwraca głowę, jego skąpane w słońcu włosy przestają wydawać się tak jasne i na powrót przybierają ciemnego koloru. Jest wyższy, ale nieco chudszy niż był mój brat, choć przez moment nie widziałam w nich żadnej różnicy. Kręcę głową i wchodzę do domu pewnym krokiem.

— Co ty tu robisz? — witam się niezwykle kulturalnie.

Eret wypija duszkiem resztę wody.

— Czaszkochrup wszedł na jeden z kolców Wichury. Czekam, aż twoja mama go załata.

Przytakuję z wolna, choć słabo chłonę informacje, i przysiadam się obok niego. Próbuję wyluzować, ale nie potrafię. Spięta jestem jak diabli i każdy jego ruch jest jak krok bliżej przeszłości.

— Co jest, młoda? — pyta, a mnie ściska w żołądku. — Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha.

Przypatruję mu się bacznie i szukam wszystkich różnic, jakie ich dzielą. Ale, choć wyglądają całkiem inaczej, z oczu Ereta bije to samo ciepło i dobroć, które zawsze widziałam w Glucie.

Biorę przerywany oddech, zanim odważę się na odpowiedź.

— Miałam jeszcze jednego brata — mówię. — Wielkiego jak dąb i mniej więcej w twoim wieku, a odkąd go zabrakło, nikt nie odważył się ruszyć tego miejsca. Przez moment po prostu... sama nie wiem. Myślałam, że to on.

Czuję się z tym głupio, więc zakrywam twarz dłońmi, nim spalę się ze wstydu. Pięć lat. Minęło pięć lat, a ja wciąż nie umiem sobie z tym poradzić.

Żałosne.

— Przepraszam — chrząka Eret. — Chcesz, żebym...

— Nie. — Sama nie wierzę, że to mówię. — Nie, siedź.

Patrzymy na siebie przez chwilę i nawet udaje mi się uśmiechnąć. Eret też się uśmiecha i to w taki sposób... och, dobrzy bogowie.

Wiele osób mówi, że rozumie. Wiele z nas straciło bliskich i wie, jak to jest radzić sobie z ich stratą. Ale Eret uśmiecha się tak, jakby znał ten ból od samej podszewki.

— Skopałby ci tyłek, jakby wiedział, że go podsiadłeś — śmieję się. — Ale myślę, że mimo wszystko by się ucieszył.

Eret parska cicho i wyciąga rękę, żeby zmierzwić mi włosy.

— Wiesz, śmiejesz się zupełnie jak moja siostra — stwierdza. — Ona też zawsze opluwała sobie brodę.

Zerkamy po sobie z cieniem uśmiechu, bo może to powinno nam dziś wystarczyć. Może kiedyś wrócimy do swoich koszmarów. Ale nie teraz, kiedy wydarzyło się tak wiele i kiedy w końcu, po tych ciężkich dniach od powrotu do Berk, mamy powód do świętowania.

Objęcie przez Czkawkę stanowiska wydarzyło się nagle i nie było czasu, żeby zrobić wszystko, jak należy. Choć właściwie jest już wodzem, dzisiejsza zabawa ma oficjalnie wprowadzić go w nową rolę. Czkawka mało dba o symbolikę, ale zgodził się ze mną, że tego nam właśnie potrzeba. Niech całe Berk wie, że choć wciąż opłakujemy Stoika, powinniśmy cieszyć się też nowym wodzem. Takim, który wprowadzi nas w zupełnie nową erę.

Myślę o tym chwilę, gdy rozsiadam się wygodniej na krześle i odchylam głowę do tyłu. Mimo zmęczenia, cieszę się, że mogłam choć w jakimś stopniu pomóc stworzyć ten przełomowy moment.

— Wyglądasz, jakby cię coś przeżuło — stwierdza niezwykle uroczo Eret.

Posyłam mu krótkie spojrzenie. Prostuję plecy i zgarniam z środka stołu kromkę ciasta drożdżowego.

— Pomagałam w przygotowaniach — żuję. — Chciałam, żeby wszystko wyglądało idealnie, a nie wyglądałoby, gdybym tego nie przypilnowała.

Eret też zgarnia sobie kawałek ciasta i przytakuje lakonicznie. Czekam, aż coś powie, bo widać jak na dłoni, że ma w głowie coś głupiego.

— Bez dwóch zdań wdałaś się w ojca — słyszę u progu, więc odwracam głowę, żeby przywitać ciepłe spojrzenie mamy. — Ten głuptak też zawsze myślał, że wszystko robi najlepiej.

Przechodzi obok nas, po drodze całuje mnie przelotem we włosy i zagląda do garnka, w którym od rana coś bulgocze.

Powrót Valki niesamowicie na nią wpłynął. Nagle moja mama zaczęła... żyć. Może przybycie przyjaciółki przypomniało jej o czasach, kiedy jeszcze nie miała czego opłakiwać, a może po utracie tak wielu bliskich, odzyskanie jednej z nich podniosło ją na duchu — tak czy inaczej, cieszę się za każdym razem, gdy ją taką widzę.

I, chociaż stara się nie patrzeć na krzesło, które wciąż zajmuje Eret, a wzmianka o ojcu obudziła w jej oczach odrobinę żalu, szeroki uśmiech nie opuszcza jej ładnej twarzy.

— Czaszkochrupowi nic nie będzie. Bawi się teraz ze Szczurołapem, więc jeśli przeżyje tego oszołoma, nic mu nie będzie straszne — mówi matula i stawia przed Eretem miskę z parującym gulaszem. Chłopak patrzy od niej na miskę i nie dowierza.

— W naszym domu jest taka zasada — zaczynam, dziamiąc ciasto.

Mama podaje mu łyżkę i klepie po ramieniu.

— Nie wyjdziesz z niego głodny.

Przytakuję jej i zapycham usta kolejnym kawałkiem ciasta, nim zdąży wcisnąć mi pod nos michę. Ta zasada byłaby dużo lepsza, gdyby mama zrozumiała, że nie każdy ma żołądek wielkości konia.

— Ja... dziękuję — mówi cicho Eret i mam wrażenie, że gdy grzebie łyżką w gulaszu, szklą mu się oczy.

Zaciskam usta, bo nagle zastanawia mnie, kiedy ostatnio ktoś przygotował mu obiad. Albo chociaż zaprosił do domu.

Mama posyła mu jeszcze jeden ciepły uśmiech i nagle patrzy na krzesło tak, jakby cieszyła się, że w końcu ktoś je odkurzył. Potem stwierdza, że w domu jest zdecydowanie za cicho i najwyższa pora sprawdzić, co znów knują moi bracia — bo może, mimo że cieszy się szczerze, to dla niej wciąż trochę za dużo.

— Mogę tu zamieszkać? — pyta szeptem Eret, nachylając się płasko nad stołem.

Śmieję się cicho i kręcę głową.

— Droga wolna. Gdyby mogła, Czkawce też już dawno urządziłaby tu pokój.

Eret potakuje i wraca do machania łyżką. Widać jego kuchnia mojej mamy też chwyciła za serce.

— Jak nie chce skorzystać, to z chęcią go zastąpię — mówi żartobliwie. — Długo się znacie?

Zadaje to pytanie tak lekko i swobodnie, że przez moment jest mi z tym dziwnie. Przez całe swoje życie nie musiałam nikomu o sobie opowiadać, bo na Berk ludzie znają się z każdym. Tutaj wszyscy śledzą twoją historię od narodzin aż po śmierć, więc nikt nigdy nie zapytał mnie o chudzielca. Nawet Valka, choć zniknęła na tyle lat, wydawała się znać odpowiedzi, zanim zadawała pytania.

— Właściwie to od zawsze — tłumaczę. — Czkawka jest ode mnie kilka miesięcy starszy, więc tak naprawdę jestem na niego skazana od urodzenia.

Eret parska śmiechem i prawie opluwa się gulaszem.

— Wiesz, że na początku myślałem, że jesteście razem? — rzuca, jakby to miało być oczywiste. Podnoszę do góry jedną brew, bo pewnie jest tego więcej. — Ty sobie wyobraź moją minę, jak mi powiedział, że nic z tych rzeczy.

— Nie ty jedyny — ucinam, bo nie chcę, żeby myślał, że to stwierdzenie jakkolwiek mnie ruszyło.

Ale jedno nie daje mi spokoju — rozmawiali o tym. Eret to jedyna osoba, która nie zna nas na tyle, żeby wyciągać własne wnioski, więc chudzielec musiał mu opowiedzieć wszystko ze swojej perspektywy. Cokolwiek mu powiedział, ciekawiło mnie jak diabli.

Milczę chwilę, ale teraz to on zerka na mnie, jakby czekał, aż powiem to, co chodzi mi po głowie.

— A co takiego dokładnie powiedział? — poddaję się.

Eret uśmiecha się leniwie. Patrzy się tak, jakby jednak wyciągnął jakieś wnioski.

— A bredził jakieś głupoty — wzrusza ramionami. — Że się tylko przyjaźnicie, że ty masz jakiegoś tam Maragna, a wy właściwie jesteście jak rodzina. Nie wiem, mówił, że to byłoby dziwne. Mi się tam nie wydaje, ale jak sobie chcecie.

Zaciskam mocno usta. Jak rodzina. Oczywiście. Żyjemy ze sobą praktycznie od urodzenia, znamy się od podszewki i widziałam, jak wydłubuje sobie gluty z nosa — jasne, że byłoby dziwnie, gdybyśmy byli razem.

Absolutna i niepodważalna racja. W ogóle mnie to nie przejęło.

— No i dobrze powiedział — stwierdzam, odchodząc od stołu.

Eret znów się uśmiecha, ale kompletnie nie mam ochoty o tym dyskutować. Czkawka podsumował naszą relację najlepiej, jak się dało — może w końcu pora, żebym ja też to zrozumiała.

          Ceremonia nie trwa zbyt długo. Szamanka przekazuje Czkawce symbole władzy, Czkawka przyrzeka chronić swoich ludzi do ostatniego oddechu, a ja próbuję nie wyjść z siebie, gdy okazuje się, że zamiast ciasta drożdżowego podano śliwkowe. Czkawka nienawidzi śliwek.

Poza tym, reszta imprezy przebiega sprawnie. Wandale nie słyną raczej z zamiłowania do wielkich słów, dlatego nim Czkawka kończy słowa przysięgi, wszyscy zasiadają do dzika i pitnego miodu. Nikt nawet specjalnie nie słucha, gdy chudzina próbuje swoich sił w ponoszeniu toastów. Nikogo nie obchodzi, że dziękuje swojemu ojcu i bogom za to, że może prowadzić Berk w lepsze jutro, skoro przed nosem ma kawał soczystego mięcha.

— Chciałbym wznieść toast za coś jeszcze — odzywa się nagle głośno Czkawka i wstaje ze swojego obitego futrem krzesła. Wszyscy zerkają na niego znużeni, bo każdy dosyć ma już jego paplaniny. — No, właściwie to za kogoś jeszcze.

Podnoszę na niego wzrok z kawałkiem mięsa między zębami i wycieram się szybko, bo ten debil patrzy wprost na mnie. Nie przelotem — patrzy długo i dumnie, i cała reszta wioski idzie nagle jego śladem, bo staje się jasne, do kogo kieruje te słowa.

— Za najbardziej upartą, marudną i obrażalską osobę, jaką kiedykolwiek poznałem. — Podnosi kielich, cała wioska odpowiada mu życzliwym śmiechem. — Jeśli miałbym dziękować bogom za cokolwiek, zacząłbym od tego, że postawili na mojej drodze ciebie, Cętka.

Zatyka mnie tak mocno, że nie umiem nawet otworzyć ust. Wpatruję się w niego wielkimi oczami i całkiem zapominam, że obserwują nas wszyscy.

— Ktoś kiedyś powiedział mi, że ludzie nie stają się wielcy poprzez powielanie schematów — ciągnie Czkawka, gdy ja oblewam się rumieńcem. — I jeśli tak jest, jeśli faktycznie kiedyś mam szansę zostać kimś wielkim, to tylko i wyłącznie dlatego, że mam przy sobie tak wspaniałą osobę. Zawsze lubiłem patrzeć w niebo, ale dzięki tobie zrozumiałem, że czasem te rzeczy tu, na ziemi, są dużo cenniejsze od marzeń.

To, jak beznadziejnie zakochana w nim jestem, uderza we mnie z siłą żaglowca. Patrzę w swoje ulubione oczy z takim zamiłowaniem, że każdy oddech fizycznie mnie boli i ledwo udaje mi się przełknąć ślinę, gdy zagryzam łzy.

I choć te słowa są najpiękniejszym, co kiedykolwiek mi powiedział, doskonale wiem, że nie znaczą tyle, ile bym chciała.

— Bogowie, straszny z ciebie kretyn — rzucam na głos, nasze plemię wybucha głośnym śmiechem.

— Za Cętkę Straszną! — podrywa się Valka.

A potem wszyscy wznoszą kielichy w górę i wychają je za mnie. Bo może faktycznie na to zasłużyłam.

Kiedy Czkawka siada z powrotem, kopie mnie niezwykle czuje pod stołem. Syczę przeciągle, bo delikatności w nim za grosz.

— Ładne mi podziękowanie — mamroczę, rozmasowując kostkę.

— Wydaje mi się, czy masz jakieś trzy nowe zmarszczki?

Patrzę na niego, jak uśmiecha się do mnie głupio i za nic w świecie nie ogarniam, o co mu znów chodzi. Zaraz potem czuję coś na swoich kolanach i odchylam się na krześle, żeby zobaczyć, co ten bajerant znów wymyślił.

— Nie rozpieszczasz mnie dziś za bardzo? — pytam podejrzliwie, zbierając w dłonie obwiązane ładną kokardką pudełko.

— Raz w roku ci się należy.

Otwieram usta, żeby parsknąć, ale nagle do mnie dociera. Serce wyrywa mi się z piersi, bo zdaję sobie sprawę, że zapomnieli wszyscy — nawet ja — poza nim.

— Wszystkiego najlepszego, Cętka — rzuca z uśmiechem.

— Ja... — zatyka mnie. — Zupełnie wypadło mi z głowy.

Czkawka śmieje się głośno, ale każdy jest już tak zajęty zajadaniem dzika, że nie zwraca na nas uwagi. Kiedy mierzwi mi włosy, mam ochotę go kopnąć, bo koronę z warkocza układałam ponad godzinę.

— Gdyby w tym roku nie było tak okropnie ciężko wymyślić ci prezent, pewnie też bym zapomniał. Za dużo się ostatnio działo.

Patrzę na niego z politowaniem, bo jego szczerość to najbardziej urzekająca rzecz pod słońcem, a Czkawka szczerzy zęby. Kiwa głową, ponaglając, żebym otworzyła pakunek i wydaje się jeszcze bardziej podekscytowany niż ja. Prawdę mówiąc, wygląda też na trochę zestresowanego.

— Mam nadzieję, że to kilka zapasowych nerwów, bo ostatnio mocno mi je nadszarpujesz — śmieję się.

I nagle przestaje mi być do śmiechu. Upuszczam wieko na ziemię, zasycha mi w ustach i nie wiem, co powiedzieć.

Zawsze dawaliśmy sobie z Czkawką jakieś głupie i symboliczne prezenty — ja jemu zazwyczaj śrubki, zatrzaski, czy inne duperele, a on od kilku lat nieustannie próbował wcisnąć mi szczotkę do włosów. Ale to... to nie jest ani głupie, ani tym bardziej symboliczne.

— Czkawka, to...

— Tak, wiem — drapie się po karku. — Trochę oklepany motyw, ale pomyślałem, że ci się spodoba.

Na wyściełanym szkarłatnym materiałem dnie leży bransoleta. Nie jest przesadnie gruba, bo nie lubię takiej biżuterii, ale zdobienia... Te zdobienia to coś, czego jak dotąd nigdy wcześniej nie widziałam.

Jest w kształcie smoka — tak w dużym skrócie. Łeb i zakończony gałęziami ogon stykają się ze sobą za przegubie, gdy wkładam ją ostrożnie na rękę, a ilość szczegółów, tych drobnych łusek, starannie wykończonych żłobień w głowie i złożonych skrzydłach, zapierają mi dech w piersi.

— Nie wiedziałam, że Pyskacz umie robić takie cuda — mówię na wdechu. — Czkawka, jest przepiękna.

— Tak, no cóż — chrząka chudzina. — Pyskacz pomógł, fakt.

Znów milknę. Podnoszę na niego wzrok, wolną dłonią wciąż błądzę po zdobieniach.

— Czekaj — sapię. — Chyba mi nie powiesz, że...

— No, trochę nad tym siedziałem, także miło by było, jakbyś doceniła mnie — zapija to miodem. — Nie Pyskacza.

Mrugam zaskoczona. O tym, że on umie robić takie cuda, tym bardziej nie wiedziałam.

— Dziękuję — szepczę, bo nagle ściska mnie w gardle. — Jest niesamowita.

Czerwieni się delikatnie, gdy całuję jego policzek. Kątem oka zauważam, jak kilka osób ukradkiem nam się przygląda, ale mam to gdzieś. W tym momencie jestem po prostu oczarowana.

— Do stopu dodałem starte łuski z wylinki Paskudy, więc nie musisz jej zdejmować do zbroi. Powinna wtopić się w materiał.

Kiwam głową, choć oglądanie bransolety tak mnie przejmuje, że średnio uważam na jego słowa. Jest przepiękna. Naprawdę. Prze-pięk-na. Będę to powtarzać w nieskończoność.

— Wygląda jak czyste srebro — zauważam.

Czkawka krztusi się miodem.

— Ale nie jesteś uczulona?

Mrugam z wolna, zastanawiam się jeszcze dwa razy, czy pomyślał o tym, o czym myślę, że pomyślał.

— Czkawka — zaczynam.

— Hm? — Chowa łeb w kuflu.

Patrzę to na prezent, to na niego i powtarzam ten ruch kilka razy.

— Gdy mówiłeś stop, miałeś na myśli...?

— Łusek — zaciska usta. — ...i srebra.

Głupieję.

— I?

— I nadziei, że opadnie ci szczęka, jak zobaczysz efekt końcowy.

— Czkawka!

Kilka osób znów się na nas odwraca.

— Nie możesz dać mi prezentu z czystego srebra. Wiesz, ile to jest warte?

Morda przechodził załamanie nerwowe, gdy Łapa zażyczyła sobie na ich ślub srebrnych obrączek, bo w naszych stronach o takie cacka naprawdę ciężko. Nie wspominając o złocie — to widziałam chyba tylko raz w życiu.

Dwie małe obrączki kosztowały go fortunę — a to cacko na moim nadgarstku można by przetopić na pięć takich obrączek.

— Uspokój się już — mamrocze Czkawka. — Tata miał trochę łupów z młodzieńczych wypraw. Dał mi je przetopić.

Ściągam brwi i odganiam od siebie łzy. Nawet nie umiem wyrazić, jak wiele to dla mnie znaczy.

Ale myślę, że on wie. Kiedy rzucam się na niego w ciepłym uścisku, jestem pewna, że wie dosłownie wszystko.

— Zasługujesz na tysiąc takich bransolet — mówi, jego oddech szczypie mnie w kark. — Mówiłem poważnie, Cętka. Ty, mama i Szczerbol jesteście teraz dla mnie najważniejsi. Jesteśmy przecież rodziną.

Rodziną, tłucze mi się po głowie. Przypomina mi się rozmowa z Eretem i nagle wszystkie złudzenia pękają jak mydlana bańka.

Jesteśmy rodziną.

Czkawka nigdy nie spojrzy na mnie inaczej, niż ja patrzę na swoje rodzeństwo. Mogę być jedną z najważniejszych osób w jego życiu i on może być jedną z najważniejszych w moim, ale nasze definicje tego stwierdzenia skrajnie się od siebie różnią. Wiem, że jego miłość jest dozgonna, ale jest też platoniczna. Za to moją ciężko określić tym słowem.

— Dziękuję — szepczę tylko, zanim go puszczę. — Za wszystko.

Nie odpowiada, ale podarowuje mi taki uśmiech, że nie zapomnę go do końca życia. Ja też się uśmiecham, staram się nie dopuszczać żadnych przykrych emocji i nie zdejmuję dłoni z bransolety..

Czkawka właściwie codziennie robi dla mnie znacznie więcej niż podarowanie jakiejś błyskotki, ale ten jeden gest nagle odbiera mi dopływ powietrza. Patrzę na niego, widzę, jak radość i spokój w końcu wracają na jego rumianą twarz i przez moment nie mogę jej oglądać.

Jesteśmy rodziną, powtarzam sobie. To, co mamy, jest zbyt cenne, by rujnować je jakimś zauroczeniem.

Zaciskam usta i odsuwam się nieco od stołu, bo ściany Wielkiej Hali zaczynają mnie nagle przytłaczać.

— Idę się przewietrzyć — mówię do Czkawki, a ten zerka na mnie zaskoczony. — Siedziałam tu praktycznie cały dzień. Jak nie zaczerpnę świeżego powietrza, usnę na stole, nim zdążę dopić swój kufel.

— Chętnie to zobaczę — parska. — Poczekaj, tylko się ubiorę.

Już sięga do oparcia, gdzie przewiesił grube, brunatne futro, ale zatrzymuję go gestem dłoni.

— Nie, zostań. To twoje święto.

Czkawka przypatruje mi się uważnie, aż w końcu kiwa głową. Może rozumie, że potrzebuję chwilę odpocząć. Może nawet wie, że od niego.

Wstaję od stołu i oddycham głęboko, przeciskając się między krzesłami w stronę wyjścia. Noc jest ciepła i przyjemna, jakby sami bogowie nie chcieli psuć mu tego dnia. Albo może nie chcieli psuć go mi. Wychodzę po cichu z sali, znów sięgam dłonią do bransolety i myślę sobie, że przecież dwudzieste urodziny to też duża sprawa.

Na zewnątrz nikogo nie ma, więc przystaję pod jednym z okien i liczę oddechy. Kolejny rok życia witam z chaosem w sercu. Parskam pod nosem, bo gdyby jeszcze kilka tygodni temu ktoś opowiedział mi o wszystkim, co się ostatnio wydarzyło, zwyczajnie bym go wyśmiała.

— Można?

Odwracam się w stronę wysokich drzwi do Hali i uśmiecham delikatnie. Agnar wychodzi na zewnątrz, dłonie ma schowane w kieszeniach kaftany.

— Zwykle ludzie zadają to pytanie, gdy wchodzą do środka — zauważam ze śmiechem.

Agnar podchodzi trochę bliżej i kopie butem leżący między nami kamyk.

— Nie wiedziałem, czy nie potrzebujesz być sama — odpowiada.

Zerkam na niego i zaciskam usta.

— Musiałam się tylko przewietrzyć.

Kolejne chwile stoimy w milczeniu. Ja, bo nie mam pomysłu na pociągnięcie rozmowy, a on, bo chyba nie wie, jak zacząć swój pomysł. Znów na siebie zerkamy i znów uśmiecham się delikatnie.

Od mojego powrotu z Sanktuarium minęły trzy dni. Trzy tak wypchane obowiązkami i sprawami niecierpiącymi zwłoki dni, że nie mieliśmy czasu ze sobą porozmawiać. Nie tak naprawdę.

Dużo się zmieniło podczas mojej wyprawy i mam wrażenie, że ja też w jakiś sposób się zmieniłam. Przedtem wydawało mi się, że wiem, co powinnam zrobić z tą relacją, ale teraz? Może gdybym nie poleciała, wszystko wyglądałoby teraz inaczej.

— Ślicznie wyglądasz — zaczyna, a ja zerkam na niego bokiem, bo chyba oboje wiemy, że nie o tym chce porozmawiać.

Ale dziękuję mu skinieniem głowy. Niebieska suknia, którą dziś założyłam, wyjątkowo mi się podoba i naprawdę starałam się, żeby schludnie ułożyć włosy. Miło, że ktoś docenił te starania.

— Agnar... — wzdycham ciężko.

— Chyba się w tobie zakochuję, Cętka.

Patrzę na chłopaka szeroko otwartymi oczami i nie mam pojęcia, co mu odpowiedzieć. Ba, w tej jednej chwili boję się nawet oddychać.

Chłopak przełyka cicho ślinę i podchodzi bliżej, dużo bliżej, żeby ostrożnie złapać mnie za ręce. Patrzę w jego niebieskie oczy w skupieniu.

— Nie jestem głupi. — Przejeżdża kciukiem po kostkach moich palców. Patrzy na nie chwilę, widzę, jak zatrzymuje wzrok na srebrnej bransolecie.— Wiem, że się w nim kochasz, ale... ale myślę, że nie będziesz szczęśliwa, trzymając się tego uczucia.

Kolejny haust powietrza grzęźnie mi w gardle i cała sztywnieję. Agnar podnosi wzrok na moją twarz, mapuje ją dokładnie. Przypomina mi się ostatni raz, gdy byliśmy tak blisko, i nagle oblewam się rumieńcem.

— Nie kocham się w nim — mówię słabo.

Oboje wiemy, jak idiotyczne jest to kłamstwo. Prawda jest taka, że dałabym się pokroić, żeby Czkawka choć przez chwilę patrzył na mnie tak, jak Agnar patrzy teraz.

Ale... nie spojrzy. A ja mam przed sobą kogoś, dla kogo w tej jednej chwili wydaję się być piękniejsza niż każda bogini.

— Nie proszę, żebyś o nim zapomniała — mówi miękko. — Wiem, że jest dla ciebie ważny i że ty jesteś ważna dla niego, ale... Jeśli chociaż trochę wierzysz w to, że Czkawka kiedyś odwzajemni twoje uczucie, że przy jego boku spotka cię coś więcej niż złamane serce, odejdę. Przestanę się o ciebie starać i dam ci żyć tak, jak wybierzesz, ale musisz mieć świadomość, że istnieje inne wyjście. Bo, jeśli jest chociaż cień szansy, że znajdziesz szczęście przy mnie, proszę cię, skorzystajmy z niej.

Patrzę na niego w milczeniu, bo nagle brakuje mi słów. Ta jedna decyzja wydaje mi się tak ciężka, jakby była niemożliwa do podjęcia.

Ale jest. Po prostu ja za bardzo boję się spojrzeć prawdzie w oczy.

Z Czkawką wszystko było zawsze tak... właściwe. Jakbyśmy zwyczajnie tak byli stworzeni, jedno obok drugiego, żeby razem stawiać światu czoła. Ale teraz wszystko jest inaczej. On został przywódcą Wandali, zdolnym dokonać naprawdę wspaniałych rzeczy — a ja muszę w końcu zacząć myśleć o sobie.

Wiem, że nie mogę całe życie jedynie trzymać go za rękę. Muszę w końcu znaleźć własną ścieżkę, ale gdzieś tam zawsze sądziłam, że biegnie ona równolegle ze ścieżką Czkawki. Być może właśnie to myślenie tak często mnie gubi.

Za to Agnar patrzy na mnie teraz tak, jak każdy marzy, żeby ktoś tak na niego kiedyś spojrzał. Z takim uwielbieniem i czcią, jakich nie widziałam nigdy w żadnym innym spojrzeniu.

Agnar uśmiecha się ciepło. W jego jasnych oczach widzę wszystko to, czego ostatnimi dniami tak uparcie starałam się doszukać w innych.

— Proszę jedynie o szansę.

Zaciskam wąsko usta, gdy się do mnie nachyla. Całuje mnie krótko w policzek, zapach drewna i sosen wsiąka w moją skórę.

— Zastanów się nad tym. Proszę.

Kiedy odchodzi, zostaję z myślami całkiem sama. Wodzę od serca do rozumu, próbując podjąć decyzję niemal niemożliwą.

Spoglądam w płynące po ciemnym niebie chmury, bo mam nadzieję, że podpowiedzą mi, co robić.

          Tnę powietrze przylgnięta do siodła, wiatr smaga ostro moje policzki. Zaczynam szczerze żałować, że nie założyłam hełmu.

— Ej! Znów oszukujesz!

Paskuda materializuje się znów w swoich zwyczajnych kolorach i nagle przestajemy być plamą błękitnego nieba. To zdecydowanie moja ulubiona sztuczka.

— Uważasz to za oszustwo tylko dlatego, że numer popisowy Szczerbatka to znikające zęby.

Przelatuję nad chłopakami, Szczerbek patrzy na mnie jeszcze bardziej urażony jak Czkawka. Szczerzę się niewinnie, gdy Paskuda okręca nas w powietrzu.

— Jesteśmy mistrzyniami — klepię ją po boku. Smok ryczy w aprobacie.

— Jesteście przegrywami — poprawia nas Czkawka i już chwilę potem on i Szczerbatek są kilka metrów przed nami.

Klnę pod nosem. Jak znów z nim przegram, miano fajtłapy roku przekaże mi w spadku.

Kopię Paskudę po bokach, ta strzela w powietrze szybkim susem. Znów znikamy, czego Czkawka nie daruje sobie skomentować. Dowiaduję się, że czeka mnie za to dyskwalifikacja.

Jesteśmy już tak blisko mety, że cały wyścig zależy od kolejnych sekund. Zerkam na skarpę Kruczego Urwiska, potem na naszych przeciwników. Za to, co robię później, czeka mnie miejsce w piekle.

— To — Podlatujemy bliżej, Paskuda kładzie się brzuchem ku górze. Materializuje nas obie, gdy zwisam głową tuż przed twarzą Czkawki. — Jest prawdziwe oszukiwanie.

Chuderlak mruga na mnie tak zaskoczony, że nawet nie zauważa, kiedy jedną ręką rozpinam zawias jego siodła. Uśmiecham się paskudnie, Czkawka marszczy podejrzliwie czoło i w drugiej sekundzie wisi już na smoczym brzuchu. Głową w dół.

— No wiesz co?! — Drze się i cały jest czerwony. — Jesteście okropne. Obie!

— Raczej wygrane.

Paskuda wraca do normalnej pozycji i strzelamy w stronę mety jak z procy. Szczerbatek dopiero teraz orientuje się, że ktoś kopie go po brzuchu sztuczną nogą, więc zwalnia wystarczająco, żeby nie zdołał nas już dogonić.

Lądujemy na wyspie pierwsze.

I wygrywamy wyścig.

— Tak! — Zeskakuję z Paskudy, tańczę wesoło, rzucając się z uściskiem na jej pysk. — Jesteś najlepszym partnerem w zbrodni!

Całuję ją w nos, mokre nozdrza brudzą mi policzki. Zaraz potem jestem jeszcze bardziej brudna, gdy smok wylizuje mnie radośnie z reszty moralności.

— Wstyd i hańba — jojczy Czkawka, krążąc nad nami.

Dalej nie naprawił siodła i wisi łbem w dół. Szczerbatek robi beczkę, jego towarzysz kręci się wkoło jak zabawka i gdy w końcu udaje im się wylądować, wygląda, jakby miał puścić pawia.

— Oj, skończyły się dodatkowe porcje pstrąga, koleżanko — Macha na Paskudę paluchem. Zielony jest jak zgniła kapusta.

— Nie groź mojemu smokowi, bo każę jej cię połknąć — wytykam.

Czkawka zsiada chwiejnie ze Szczerbatka. Nocna Furia kładzie pysk płasko na ziemi i wpatruje się w Paskudę, niemal błagając o chwilę zabawy.

Wielki Alfa, myślałby kto.

— Żebym ja nie kazał swojemu połknąć ciebie — odbija Czkawka. Potyka się o własne nogi, robiąc kilka kroków w moją stronę.

Szczerbatek wywraca się do góry nogami, bo na nosie usiadł mu motyl. Patrzę na ten widok z podniesionymi brwiami i zakładam ręce na piersiach, gdy Czkawka też tam spogląda. Minę ma co najmniej nietęgą.

— Jeśli nie masz w asortymencie żadnego poza miłośnikiem robali, życzę powodzenia.

Czkawka macha teraz paluchem na mnie.

— Ty, ty, uważaj sobie. Mówisz o smoczym królu i moim najlepszym i od niedawna jedynym przyjacielu, trochę szacunku.

Łapię się na pierś niemal dotknięta.

— To było podłe.

— Oszukiwanie też.

Pokazuję mu język i uciekam kilka kroków w głąb wyspy, dłonie splatając za plecami. Kiedy się do niego odwracam, na ustach mam swój najbardziej niewinny uśmiech.

— Nie moja wina, że tak łatwo cię podejść, chuderlaku.

Szczęka Czkawki mało nie uderza o podłogę. Uderzyłam w te wrażliwe uczucia i wcale się tego nie wstydzę.

— No nie — sapie. — To jest zniewaga najwyższej rangi. Jako twój wódz nakazuję ci natychmiast przeprosić.

— Przepraszam, jeśli zraniłam twoje kruche uczucia — Wzruszam ramionami. — Chudzino.

Czkawka rzuca się w moją stronę jak Szczerbek na kosz ryb. Piszczę i uciekam, ale nie mija kilka chwil, jak łapie mnie w pasie i zaraz wiszę mu na ramieniu.

— Czkawka! — zanoszę się śmiechem.

— Chudzina, co?

— Dobra, przepraszam!

Chłopak stawia mnie na ziemi i przez moment oboje jesteśmy tak zasapani, że ciężko nam złapać oddech. Czekam jeszcze kilka uderzeń serca, zanim rzucam w niego:

— Ale i tak chuderlak z ciebie.

Tym razem nie zdążam uciec nawet pół kroku. Rzucam się przed siebie, ale Czkawka widocznie przewidział wszystko, bo blokuje mnie w pierwszych paru sekundach. Nie przewidział jednak tego, że sam też się wtedy podłoży i toczymy się teraz jak tych dwóch idiotów po trawie. Pojedyncze źdźbła wplątują mi się we włosy.

Szczerbatek wietrzy zabawę i chce ruszyć za nami, ale Paskuda przygniata go ogonem, jakby zamiast Alfy, miała do czynienia z pisklakiem.

Leżę plackiem na ziemi, z trudem normuję oddech. Czkawka obok mnie sapie jeszcze ciężej. Starość chyba daje nam się we znaki.

— Rozejm? — pytam, bo nie mam już sił nawet ruszyć palcem.

Czkawka łapie jeden oddech.

— Rozejm.

Leżymy koło siebie, ramię w ramię i oboje patrzymy w piętrzące się nad nami chmury. Zauważam kilka bezkształtnych kłębów, próbuję nadać im jakieś sensowne nazwy, ale nic nie pasuje. Wiatr rozwiewa je na północ, aż w końcu przed moimi oczami pokazuje się ten jeden, tak dobrze znany nam kształt.

— Owca — mówimy jednocześnie.

Śmieję się cicho i słyszę też śmiech Czkawki. Kątem oka widzę, że odwrócił do mnie głowę, więc robię zaraz to samo. Dalej leżymy, twarzą w twarz i moje serce omija parę uderzeń.

— Wiesz, tak ostatnio myślałem — zaczyna i jego spojrzenie wwierca mi się w głowę. Boję się oddychać i wcale nie pomaga, gdy jego dłoń odnajduje na trawie moją.

— To ci się w ogóle zdarza? — mamroczę.

Czkawka przewraca oczami.

— Częściej niż tobie, to na pewno — jojczy. Lekki uśmiech błąka się po jego różowych ustach. — Ale wracając, chodzi mi o to, co powiedziałaś. O latających owcach.

Mam wrażenie, że zaraz się rozpadnę. Jeden ruch, jedno nieostrożne uderzenie serca, a rozlecę się przed nim na tysiąc kawałków. Wszystko mi drętwieje i przez moment jestem tylko palcami, które Czkawka pomału dotyka swoimi.

Kiedy je splata, jakaś część mnie ma ochotę krzyczeć.

— I... chyba chcę powiedzieć, że teraz rozumiem. Że wiem, dlaczego uważasz, że przy mnie owce mogą latać i że... i że ja uważam, że przy tobie latają już od dawna.

Kiedy przez kolejnych parę chwil jedynie milczę, Czkawka podnosi się do siadu jak oparzony. Biorę wdech, pierwszy od wydaje mi się dekad, i zaciskam powieki mocno. Może to mi się śni. Może to się wcale nie wydarzyło.

— To było głupie — mamrocze Czkawka i dociera do mnie, że to się dzieje naprawdę.

Podnoszę się za nim i o dziwo dalej jestem w jednym kawałku. Łapię dłonią jego ramię i kiedy na mnie patrzy, mam wrażenie, jakby wracało do mnie życie.

— To nie było głupie — mówię zdecydowanie. Potem biorę ciężki oddech i przecieram twarz dłońmi, bo to mnie przerasta. — Bogowie, nawet nie wiesz, ile bym oddała, żeby usłyszeć to pod Sanktuarium.

Bogowie, ile bym oddała, żeby tam teraz wrócić.

— Czkawka, muszę...

Kiedy całuje mnie niezgrabnie po raz pierwszy w życiu, jestem zbyt zaskoczona, żeby się w ogóle ruszyć. Jest to tylko krótki buziak, zetknięcie ust tak delikatne, że wydaje mi się, jakbym je sobie wymyśliła. Patrzę na niego wielkimi z zaskoczenia oczami, kiedy odsuwa twarz na centymetry i widzę w nim to spojrzenie, które tak długo modliłam się zobaczyć.

Nie mam pojęcia, dlaczego pozwalam mu się pocałować po raz drugi. Dlaczego niemal się w niego wtapiam, gdy obejmuje mnie dłonią w pasie, łaskocze włosami po twarzy i kiedy jego usta napierają na moje. Ten pocałunek jest inny niż... bogowie, jest inny niż wszystko.

Zapominam o całym bożym świecie i łapię go za szyję. Przyciągam bliżej, odwzajemniam pocałunek, bo jest tak naprawdę wszystkim, o co nigdy nie odważyłam się nawet prosić. Czkawka poprawia uchwyt na mojej talii, wsuwa dłoń w roztargane włosy i śmieje się, gdy wypada z nich zgnieciona stokrotka. Jego uśmiech jest teraz jedynym powodem, dla którego żyję i czuję smak tej radości, gdy scałowuję każdy jego cal.

Kolczasty ogon uderza mnie nagle po głowie i właściwie tylko to pozwala mi odzyskać rozum.

— Ała! — jęczy Czkawka. Łapie się za głowę i obraca na Paskudę, dłońmi wciąż trzymając moją talię. — A tę co ugryzło?

Paskuda parska na nas ostrzegawczo, ostry wzrok wbija wprost we mnie. Dopiero, kiedy macha pyskiem na bok, dostrzegam szybującego wysoko smoka.

Szybującego Jaskra.

Zrzucam z siebie Czkawkę i wstaję tak szybko, że kręci mi się w głowie. Chuderlak zerka na mnie zdezorientowany, dalej masuje się po głowie. Próbuję przywołać się do porządku, strzepać z ubrania trawę i piach, ale czuję się najbrudniej w życiu.

On mnie pocałował. A ja pocałowałam jego.

Serce tłucze mi się w piersi, nagle to wspomnienie jest tak nierealne, że muszę uszczypnąć się w rękę.

Gdy na wyspie ląduje Agnar, myślę tylko o tym, jak stąd uciec.

— Tu jesteście — cieszy się i zeskakuje z Ponocnika. — Cętka, cały dzień cię szukam.

Nie mam odwagi spojrzeć na Czkawkę, ale i bez tego wiem, jaką ma właśnie minę.

— Ścigaliśmy się — mamrocze słabo.

Agnar ściąga brwi, przerzuca spojrzeniem ze mnie na Czkawkę. Silę się na uśmiech.

— I co, wygrałaś? — Blondyn znów się cieszy, podchodzi w moją stronę i obejmuje ramieniem.

Czuję jak najpodlej w całym swoim życiu.

— Oczywiście.

— Zuch dziewczyna.

Uśmiecha się szeroko i tarmosi moje włosy, a ja staram się myśleć o czymkolwiek, byle nie o tej przeklętej stokrotce. Stoję jak na warcie, bo boję się, że kiedy tylko się poruszę, poczuje na mnie zapach Czkawki. Bo ja czuję go bez przerwy.

— Przepraszam, że musiałeś mnie szukać — silę się na uśmiech. — Całkiem straciłam poczucie czasu.

— Wiedziałem, na co się piszę, umawiając się z jednym z najlepszych jeźdźców na wyspie.

Sekundy ciągną się bez końca. Zbieram się w końcu w sobie i zerkam na Czkawkę. Zdążył się już podnieść, otrzepuje dłonie i kolana, a w jego oczach widzę najczystszy rodzaj złości.

— Nie chwaliłaś się — zarzuca mi.

Serce znów przeskakuje mi o uderzenie.

— Właśnie zamierzałam.

Mierzymy się spojrzeniem i uścisk Agnara na moich ramionach nieco się zacieśnia.

— Jasne — sapie Czkawka.

Zaciskam usta i waham się jeszcze chwilę, nim mówię do niego:

— Trzeba było mi powiedzieć w Sanktuarium.

Czkawka nabiera ostrożnie powietrza.

— Trzeba było mi powiedzieć, zanim wygrałaś wyścig.

Spuszczam głowę, bo nie potrafię na to odpowiedzieć.

Danie Agnarowi szansy wydawało mi się rozsądną decyzją. Tak naprawdę jeszcze kilka minut temu żyłam w przekonaniu, że Czkawka nigdy nie poczuje do mnie tego, co ja czułam do niego od dawna.

Bogowie, jak wiele rzeczy mogłoby być inaczej, gdybyśmy porozmawiali o tym wcześniej.

— Cóż, dochodzi wieczór, więc chyba pora na nas — uśmiecha się Agnar, trochę wymuszenie. — Chyba, że chcesz to przełożyć?

Znów przebiega spojrzeniem ode mnie do Czkawki, ale uśmiecham się tylko zdawkowo. Łapię jego rękę, próbuję nie patrzeć, jak Czkawka sztywnieje, szamocząc się z zapięciami w siodle.

Wiele rzeczy mogłoby być inaczej, ale nie jest. Nie można żyć marzeniami. Kiedyś trzeba się obudzić, a to, co jest między mną a Czkawką, jest zbyt cenne i zbyt kruche, by to niszczyć. Nie mogę wiecznie czekać, aż on zdecyduje się, czy mnie kocha, kiedy mam przed sobą kogoś, kto codziennie próbuje mi to udowodnić.

A ja może kiedyś nauczę się kochać też jego. Może kiedyś dzięki Aganarowi owce też będą latać.

— Nie. Wracajmy — decyduję, ale Czkawka jest już wysoko na niebie.

Wiele rzeczy jest jeszcze niepewnych. Nad Berk wisi nowa przyszłość, kolejne jutro, a moje serce może kiedyś nauczy się podejmować właściwie decyzje. Teraz to nasze pokolenie przejęło ster i liczy się tylko to, żeby utrzymać spokój i szczęście, za które nasi bliscy oddali życie. 

Może kiedyś nauczymy się dorosłości. I może w końcu pogodzimy się z nami samymi.



KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ.


ᛜᛜᛜ

NO WITAM WSZYSTKICH WYTRWAŁYCH

dotarliście do końca drugiej części historii o smokach, owcach i innych gadzinach (fun fact do tej pory mam tak zapisany plik z tym opkiem) i mam nadzieję, że cieszyliście się tą przygodą w równym stopniu, co ja

jeszcze raz przeogromnie chciałabym podziękować każdej duszyczce, która była tu ze mną przez ten czas. każda gwiazdka, wyświetlenie i komentarz są czymś niesamowitym, bo dzielenie się z Wami moimi pracami i świadomość, że ktoś tu faktycznie jest, to jedna z rzeczy które dają mi w życiu najwięcej radości

jesteście NAJLEPSI!!!

to oczywiście nie koniec tej opowieści i z wielką dumą chciałabym was zaprosić do opowiadania HAGALAZ, które będzie finałem tej smoczej trylogii. Wstęp udostępnię już zaraz na swoim profilu, także wpadajcie śmiało!

buziaki!

alex.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro