Wyzwanie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Po Wattpadzie od jakiegoś czasu krąży, swoją drogą naprawdę dobrze pomyślane, wyzwanie autorstwa Tail90, polegające na podzieleniu się z czytelnikami swoimi pierwszymi pomysłami, zmianami, dalszymi planami i ciekawostkami dotyczącymi wybranego opowiadania. Trafiło i na mnie za sprawą ValixySn. Nie pozostało mi nic innego, jak podjąć się wyzwania i napisać co nieco o Instytucie.

Dlaczego Instytut i dlaczego Absurdu?

Od zawsze lubiłam obserwować innych, zwracać uwagę na pozornie błahe rzeczy, wyłapywać ciekawe zachowania czy nielogiczne pomysły i wykorzystywać to do swoich projektów. W końcu życie dostarcza najlepszych inspiracji! I tak też było w przypadku Instytut. 

Na studiach musiałam odbyć kilka rodzajów praktyk, a jednymi z nich były takie w urzędzie. Miałam okazję przekonać się na własne oczy, czy te wszystkie żarty o wrednych paniach parzących cały dzień kawę i stosach niepotrzebnych dokumentów, których normalny człowiek nie wie, jak ma wypełnić są prawdziwe. Cóż... Powiem tylko tyle, że budżetówka to inny świat. Serio. Tak absurdalny i tak nielogiczny, że chcąc ratować resztki zdrowego rozsądku, musiałam wymyślić własną (czyt. spójną) wersję rzeczywistości. Niech was przekona zasłyszane przeze mnie zdanie, że przepisy nie mają być logiczne, mają być przestrzegane.

Teraz dodajmy do tego Latający cyrk Monty Pythona i ich poczucie humoru, które uwielbiam. Przypomniał mi się jeden z ich skeczy o Ministerstwie Głupich Kroków, bo miałam wrażenie, że właśnie w czymś takim uczestniczę. Tak powstało Ministerstwo Absurdów, ale chcąc nadać mu bardziej oryginalną, „mojszą" nazwę, szybko przerodziło się w Instytut Absurdu.

Mieli pracować w nim zwykli pracownicy załatwiający zwykłe sprawy, ale zamiast prostych, oczywistych rozwiązań, wybierać niedorzeczne, jak najbardziej pokrętne. Czułam jednak, że to nie jest to. Brakowało mi w tym czegoś niezwykłego. Magii! Tu z kolei zainspirowałam się Ministerstwem Magii z Harry'ego Pottera (więc Eliza wcale się tak bardzo nie myliła). Przecież w Polsce również mogłaby istnieć taka instytucja na granicy dwóch światów. A skoro Polska, to można czerpać ze słowiańskich wierzeń, które wciąż nie są w pełni wyeksploatowane. Na koniec pomyślałam jeszcze o Świecie Dysku Terry'ego Pratchetta, bo chciałam, by całość była utrzymana w takim lekkim, humorystycznym stylu. I miałam już swoją recepturę...

Początkowo zamierzałam pisać do szuflady, głównie na poprawę humoru i jako odskocznie od głupot, z którymi się stykałam na co dzień. Pisanie szło opornie, brakowało mi feedbacku i w efekcie Instytut leżał porzucony na dysku. Ze wstydem zerkałam co jakiś czas na rozpoczęte i rozgrzebane plany, ale zawsze było coś. Za mało czasu, za mało chęci, a kto by takie głupoty chciał w ogóle czytać... W końcu zebrałam się w sobie i uznałam, że podzielę się opowieścią, bo wydała mi się na tyle oryginalna i zabawna, że szkoda by było, by nikt jej nie ujrzał i sam ocenił, czy Instytut jest fajny, czy tylko tak mi się wydaje.

Plany planami, a zmiany zmianami, czyli Eliza na studiach, a Pan P. nie istnieje

Zmian nie było dużo, bo to wciąż dosyć świeży pomysł. Ale coś się znajdzie.

W pierwszej wersji (napisałam tylko kilka stron) Eliza miała już być na studiach i wpaść na chłopaków przypadkowo, gdy pilnie potrzebowała skorzystać z biblioteki. I dalej potoczyłoby się to podobnie. Po namyśle wywaliłam Elizę ze studiów (okrutna ja), bo potrzebowałam jakiejś motywacji dla niej, by podjęła pracę w Instytucie, a nie uciekła stamtąd z krzykiem.

Ale to była tylko drobna modyfikacja. Czas na prawdziwy przełom! Otóż w ogóle nie miałam w planach żadnego Pana P.! Myśląc o IA, widziałam coś na zasadzie zbioru opowiadań, gdzie poszczególne sprawy, inspirowane legendami polskimi, stanowiłyby małe, zamknięte części, które można by czytać w dowolnej kolejności. Każda sprawa miała nawiązywać do bieżących, głośnych wydarzeń w Polsce (teraz też tak jest, ale subtelniej), ale przedstawionych w krzywym zwierciadle z magiczną otoczką.

Później uznałam, że lepszym wyjściem będzie znalezienie motywu, który połączyłby mi te małe sprawy ze sobą. Będzie znacznie ciekawiej, jeśli wszystko ułoży się w całość na końcu, a banalne wzmianki i szczególiki, wrzucane niby przypadkiem w treść, okażą się istotnymi.  Musiałam stworzyć wielkiej wagi sprawę toczącą się w tle tych mniejszych i czasem przeplatającą się z nimi. Padło na tajemniczą klątwę, panoszącą się po całym kraju, której inspektorzy nie byli w stanie zatrzymać. Skoro była klątwa, to ktoś ją musiał rzucić. Brakowało mi już tylko antagonisty. Miałam mnóstwo pomysłów na głównego złego, ale ostatecznie padło na Pana P. Tu można by zadać pytania: kim jest, dlaczego to robi, jak to robi, dlaczego on, ale wiecie, że nie mogę wam tego teraz zdradzić, nie?

Trzecią ważną zmianą była narracja. Od zawsze piszę w trzecioosobowej i najlepiej się w niej czuję, ale dla odmiany IA zaczęłam pisać w pierwszoosobowej. Masochistka. Przestałam przy Sprawie nr III, bo coraz bardziej się męczyłam. Zmieniłam wszystko od początku na trzecioosobową i to była jedna z najlepszych decyzji. Od tamtej pory, nie dość, że piszę szybciej, to sprawia mi to jeszcze więcej przyjemności.

Coś jeszcze? Wszystkich spraw miało być najpierw 10, potem rozbudowałam do 21, ale wywaliłam te, które uznałam za niepasujące, odstające od IA i zostało 15. Część z tych wywalonych trafiła lub trafi do Absurdalnych miniatur.

Tylko Sprawy nr I i II od początku zachowały prawidłową numerację. Pozostałe wielokrotnie były zamieniane miejscami, aż w końcu uznałam, że taka chronologia wydarzeń mi pasuje. Przykładowo Sprawa nr III ze zwojem Twardowskiego miała być VI, a wcześniej miały się pojawić sprawy, które są dopiero przed nami i jedna, którą w całości wywaliłam (ale chcę ją opublikować w AM).

Podaj cegłę, zbudujemy Instytut...

Przeważnie wymyślanie tytułów idzie mi opornie, ale użycie nazwy jednostki „Instytut Absurdu" wydało mi się idealne na potrzeby opka i nieprzekombinowane. Instytut Absurdu długo był po prostu Instytutem Absurdu, ale przypomniała mi się pewna zasłyszana historia o Uniwersytecie Przyrodniczym we Wrocławiu. Ponoć przy zmianie nazwy z Akademii Rolniczej brano pod uwagę Dolnośląski Uniwersytet Przyrodniczy, ale zorientowano się w porę, że skrót nie najciekawiej brzmi... Kto by chciał studiować na DUPie? Nie mogłam czegoś takiego nie wykorzystać! Wymyśliłam więc, że Instytut Absurdu to uproszczona, potoczna nazwa, a pełna musi mieć w sobie coś przewrotnego. Zmóżdżałam się nad tym jakiś czas, aż mogłam zaprezentować oficjalnie Polski Instytut Przypadków Absurdalnych. Pięknie!

Ale dlaczego taki Instytut miałby w ogóle powstać? Komu byłby potrzebny? Z odpowiedzią na te pytania nie było problemu. Wydało mi się oczywiste, że słowiańskie stwory, wiedźmy, wąpierze i wilkołaki również potrzebowaliby we współczesnym świecie jakiegoś urzędu dbającego o ich interesy i chroniącego przed wzrokiem zwykłych ludzi. Znamy z historii procesy o czary, pochówki antywampiryczne oraz różne zabobony chroniące przed marami i upiorami, więc uznałam, że taki Instytut powinien istnieć już jakiś czas. Potrzebował tylko historii założenia. Sprawdziłam, że najstarsza polska uczelnia (Uniwersytet Jagielloński) powstała w 1364 roku i stwierdziłam, że w podobnym czasie mógłby powstać i mój Instytut. Wymyśliłam postać szalonego Sobierada Bezumnego, który ogarnięty trwogą na widok prześladowań magicznych stworzeń ufundował Instytut, który miałby im pomagać.

Chciałam, by był wyjątkowy, jedyny w swoim rodzaju, więc musiał być jeden na całą Polskę. Padło, że powstanie w Krakowie, bo gdzie indziej? Tylko wtedy magiczna społeczność miałaby problem z korzystaniem z niego, zwłaszcza w nagłych sytuacjach. Wiedźmy to by przyleciały sobie na miotle, ale co z resztą? A pracownicy Instytutu? Ile czasu marnowali by na podróże! Ej, ale ja przecież też tracę czas na dojazdy! Gdyby tak można było wyjść z mieszkania i znaleźć się od razu w robocie... To już wiecie skąd wziął się pomysł na to, by Instytut sam przychodził po pracownika i nie znajdował się w konkretnej lokalizacji, tylko cały czas przenosił się z miejsca na miejsce.

Pozostało mi określenie kompetencji takiej jednostki. Czym by się zajmowała, jak podzielono by dziedziny i jakie uprawnienia mieliby pracownicy? A przepraszam, inspektorzy! Brzmi to dużo lepiej i „ważniej". Podzieliłam intuicyjnie wszystko, co mogło kojarzyć się z magią i utworzyłam z tego działy, które oczywiście nie mogły nazywać się normalnie.  Magia to zaklęcia, klątwy, eliksiry – Uciążliwe Uroki. Są też magiczne księgi i zwoje oraz najróżniejsze artefakty, czyli Dziwne Dokumenty i Osobliwe Obiekty. W wierzeniach słowiańskich mamy bogaty bestiariusz – Kłopotliwe Kreatury, a jak jest fauna, to musi być i Frapująca Flora. Pozostały jeszcze Magiczne Miejsca, a wszystko, co nie pasowało do wcześniejszych dziedzin to Zaskakujące Zjawiska. O dziwo większość działów brzmi tak samo od początku, za wyjątkiem Uciążliwych Uroków, które były wcześniej Kłopotliwymi Klątwami. Natomiast Kłopotliwe Kreatury były Sekretnymi Stworzeniami, ale gdyby inspektorzy chcieli gdzieś wpisać skrót swojej dziedziny, to Morasowi wyszłoby SS, więc musiałam pokombinować, by się tego pozbyć z oczywistych względów.

Teraz  przyszedł czas, by zatrudnić odpowiednich inspektorów do każdego tematu. Zadziorna wiedźma, luzacki wilkołak i elegancki wampir od razu przyszli mi na myśl. Wiedźma nie mogła zajmować się niczym innym jak Uciążliwymi Urokami. Nad panami zastanawiałam się dłużej, ale ostatecznie to Moras dostał Kreatury i dosyć niefrasobliwe podejście do pracy, a Aleks zgarnął Zaskakujące Zjawiska, załapał się na zastępcę kierownik i ma ambicje na więcej. Chciałam, by w Instytucie pracowała jeszcze jakaś typowo słowiańska postać i przeglądając bestiariusze, doszłam do wniosku, że rusałka zajmująca się Frapującą Florą to będzie dobry wybór. A skoro Eliza jest zwykłą dziewczyną, to pozostałe działy postanowiłam obsadzić dla równowagi niemagicznymi ludźmi.

Jak już przeszliśmy do postaci, to musieliście zauważyć, że wiele z nich nazwałam tak, by brzmiało zabawnie i pasowało do klimatu Instytutu. Wampir musiał być hrabią jak sam Dracula.  Potrzebował nazwiska pasującego do wampiryzmu i brzmiącego szlachecko. Garlicki od razu przyszło mi do głowy i uznałam to za przedni żart. Sprawdziłam czy jest to nazwisko herbowe... I bach! Było! Mogłam dodatkowo gwizdnąć sobie herb – Strzemię. Przeczytałam, że używano go m.in. na ziemi krakowskiej, sandomierskiej i właśnie lubelskiej. Idealnie pasowało, bo od początku wampir miał być z Lublina. Brakowało mi imienia i z pomocą przyszedł Fredro. I bajeczka Aleksa o byciu hrabią ma jakieś podstawy.

Eliza miała nazywać się nieco dziecinnie i nawiązywać do swoich losów, stąd Żaczek od studenta. Ostra Ostrzyżek ma się kojarzyć ze Strzygą, a Aldonę dostała po mojej nauczycielce matematyki z podstawówki... Brr! Wiktor, bo zwycięstwo, a pechowego i marudnego Langego na przekór nazwałam Feliksem (z łac. łaskawy, szczęśliwy). Natomiast Maja miała mieć najbardziej wiosennie brzmiące personalia. Wcześniej była Malwiną Wrzosek, Różą Maj lub Jagodą Maj. Z Jagody zrezygnowałam niemal od razu, bo brzmiałoby zbyt podobnie do Jagi. Wawrzynek nie jest od wawrzynu tylko właśnie wawrzynka, jednej z najwcześniej zakwitających roślin w Polsce. Bardzo piękna i silnie trująca. Pasowało, bo Maja jak chce (a raczej musi) to pokazuje pazury. Natomiast Jadwiga „Jaga" Babicz to wariacja Baby Jagi.

Nad inspektorami musiał ktoś czuwać. Stworzyłam dyrekcję, księgowość i sekretariat, a stanowiska objęły postacie, które są zbiorem wszelkich stereotypów na temat tych zawodów, jakie przyszły mi do głowy. Zwariowany dyrektor, który nie panuje nad swoją jednostką, surowa kierownik świecąca za niego oczami, sekretarka, która wie wszystko o wszystkich i im matkuje oraz przerażająca księgowa, która trzyma kasę i tak naprawdę rządzi.

Na końcu powstało Archiwum, gromadzące wszelką dotychczasową dokumentację. Przez tyle lat pracy nazbierało się tak wiele papierzysk, że krótkowieczny człowiek nie zdążyłby poznać nawet połowy z nich, a co dopiero zapamiętać, gdzie co jest. W Archiwum musiał pracować ktoś długowieczny albo nieśmiertelny, ale nie chciałam kolejnego wampira. Zauważyłam, że w barwnej kadrze mam już chyba wszystko oprócz ducha i decyzja mogła być tylko jedna – średniowieczny kronikarz, co dorabia sobie po śmierci. Wiecie, wtedy nie było jeszcze emerytur... A że duch miałby problem z układaniem dokumentów to potrzebował pomocnika – skrzata.

Miałam Instytut, miałam pracowników, ale poczułam, że to wszystko zawiesiłam w takiej pustce. Brakowało magicznego zaplecza, ale to budowało się już dużo szybciej. Działałam na zasadzie prostych skojarzeń. Jest bajka o Babie Jadze, co ma domek na kurzej nóżce... To może wybudować całą magiczną wioskę takich domków? To jak ją nazwać? Kurzonóżki! Ale jedna wioska na całą Polskę to trochę mało... To wymyślę więcej! Inspirowałam się prawdziwymi nazwami (przecież pełno mamy śmiesznie nazwanych miejscowości), ale starałam się, by nawiązywały do magii czy czarownic: Stare Chowańce, Wieprzydołek, Chochlowice, Skrzekoty Dolne, Dyniary, Czarne Mary itp.

Część stworów wolałaby jednak miejskie życie, więc też musiały to jakoś sobie zorganizować. Potrzebowały bezpiecznych miejsc spotkań, stąd wziął się pomysł na ukryte magiczne puby i bary, hotele oraz sklepy z magicznym asortymentem. Dawne słowiańskie demony również musiały się odnaleźć we współczesnym świecie i przykładowo Leszy, władca lasu, ma teraz świetnie prosperującą szkółkę roślin.

I co będzie dalej?

Kiedy to publikuję, mamy zakończone sześć spraw i zostało nam jeszcze dziewięć do rozwiązania. Tak, jak kiedyś wspominałam, będą dotyczyć pozostałych wojewódzkich miast Polski. To też było jednym z moich założeń, by pokazać przy okazji, jaki piękny i różnorodny mamy kraj (pomimo tego, co tu się u nas ostatnio wyprawia).

Co czeka Elizę? Odwiedzi kopalnie krasnoludów, potem będzie się użerać z pewnym natrętnym wodnikiem, Smysława znów da jej popalić... I wciąż nie zeswatała Mai i Morasa! A w jednej z części pani Lusia będzie mieć pilne wyjście i posadzi biedną stażystkę w zastępstwie na sekretariacie. Zobaczymy, jak sobie poradzi.

I nie zapominajmy o Panu P. Teraz wydawać się może, że zamilkł, ale czy on czasem czegoś nie kombinuje?

W tym fragmencie starałam się nie rozpisywać, żeby nie zdradzić zbyt wiele, ale obiecuję, że nie będziecie się nudzić. I oczywiście nie zabraknie tego głupawego humoru.

Jeszcze kilka ciekawostek...

Eliza jest jedynaczką, trzymaną do tej pory przez rodziców pod kloszem, więc Instytut zafundował jej szkołę życia.

Jaga od początku miała być z Poznania, Aleks z Lublina, a Krukowie z Krakowa, ale resztę Inspektorów wielokrotnie rozrzucałam po całej Polsce, aż znalazłam im odpowiednie miejsce zamieszkania.

Przed Trefnisiem w Archiwum pracował jego ojciec, Ancymon. Ród Trefnisia od wieków pracuje w IA. Można powiedzieć, że praca przechodzi z ojca na syna.

Feliks najchętniej sięga po literaturę faktu, ale jego ulubioną książką jest Mistrz i Małgorzata.

Moras miał przezywać Aleksa „hrabią Czosnkiem", ale zrezygnowałam z tego pomysłu, uznając, że w takim wypadku wilkołak nie dożyłby do momentu rozpoczęcia fabuły.

Grażyna Wąs na początku księgowej kariery miała roczne praktyki w Instytucie. Potem pracowała w wielu urzędach i jednostkach budżetowych, ale wróciła do Instytutu, bo stwierdziła, że tam jest najnormalniej.

Aleks również pracował już w Instytucie i to ładnych parę lat. Dostał pracę po tym, jak ogarnął się z wampirzego amoku i przeszedł na swoją „dietę".

Oskar miał zostać prawnikiem i pracować w kancelarii ojca, ale rzucił studia dla Instytutu i możliwości pracy na świeżym powietrzu.

Mniej więcej w połowie wydarzeń do Instytutu miał przez przypadek dołączyć nowy, osobliwy „pracownik", ale ostatecznie go nie zatrudniłam. Obawiałam się, że swoją bogatą osobowością skradłby całe show. Będzie o nim miniatura. :)

Bernard Kruk słucha disco polo.

Marcel jest RPG-owcem. Gdyby nie klauzula tajności chętnie wymyśliłby system i napisał scenariusze do gry w oparciu o prowadzone sprawy.

Dlaczego Aleks zwraca się do Mai „panno Maju", do Elizy „panno Elizo", a do Jagi po prostu „Jaga"? Fakt, z Jagą zna się trochę dłużej, ale nie do końca o to chodzi. Otóż przy pierwszym spotkaniu powiedział do wiedźmy „panno Jadziu", ale to był ostatni raz. Urządziła mu taką awanturę, że nigdy więcej się nie odważył.

Maja wybiera ubrania z naturalnych materiałów, maksymalnie ogranicza zużycie plastiku, nie kupuje produktów spożywczych zawierających olej palmowy i nie je mięsa.

Jaga ma w szafie tylko dwie sukienki. Jedną małą czarną na potrzeby oficjalnych spotkań w pracy, a drugą, co została jej z jakiegoś wesela i tylko raz miała ją na sobie.

Ostrzyżek jest wdową. Ma dwie córki mieszkające zagranicą.

Wiedźma Smysława istnieje naprawdę. Nie ma na imię Smysława i nie jest wiedźmą (chyba), ale jej roszczeniowość, piskliwy głos, czepianie się pierdół oraz wymięte dokumenty wyciągnięte razem z garściami okruszków z brudnej, podartej torby to autentyk.

Inspiracją na gargulce-niszczarki do papieru był mój psiak, który potrafi sukcesywnie odrywać kawałek po kawałku kartonowego pudła, aż rozwali je w drobny mak.

Instytut czynny jest od poniedziałku do piątku w godzinach od 7:45 do 15:45.

Pani Lusia tak naprawdę nazywa się <cenzura>

Znalazłoby się jeszcze trochę ciekawostek, ale nie mogę się nimi na razie podzielić, bo spoilery...

I nie pozostało mi nic innego, jak wytypować kolejne osoby:

Orodruina
MonotematycznaGabi
Mariseida
kreatura_

TheLipstickMurderer

Ale zachęcam również innych do takiej zabawy. :)


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro