1.1. Dylemat

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kiedy wszystko zaczyna się komplikować, człowiek docenia to, co miał. Te słowa są początkiem jednej z książek, które stoją obok siebie ściśnięte na podniszczonym regale w sklepie z antykami, do którego uwielbiam chodzić. Książka jest stara, jej strony pożółkłe, a niektóre wyrazy ciężko rozczytać. Otwieram ją na losowej stronie i przykładam do nosa. Pachnie kurzem i zapewne tysiącem palców, które jej dotykały. Nie, raczej niewiele osób miało ją w rękach. Pan Trivett już o to zadbał.

Wracam na pierwszą stronę, ponownie czytając akapit zaczynający się zdaniem, które wyraża ponadczasową mądrość. Słyszałam je kiedyś. A może jakieś podobne. Ktoś je wypowiedział, ale nikt nie pamięta kto. Tylko wszyscy je powtarzają, co jakiś czas zmieniając jego formę. Niby jest prawdziwe, ale sęk w tym, że ja zawsze doceniałam to, co miałam, czyli spokojne, proste życie z kochającą rodziną. Teraz została tyko kochająca rodzina, bo wszystko jakoś się pokomplikowało. Z dwojga złego lepiej, że została właśnie ta część mojej przeszłości. Gdyby coś im się stało, to chyba bym nie przeżyła.

— Może ją panienka zatrzymać.

Odwracam się zaskoczona, że głos rozległ się tak blisko. Pan Trivett, właściciel, stoi za mną z łagodnym uśmiechem, jaki widzę u niego tylko wtedy, kiedy ja z nim rozmawiam. Słyszałam wiele opinii na jego temat, ale ja uważam, że za tymi zimnymi oczami, pod czarnymi krzaczastymi brwiami, kryje się wspaniały człowiek.

— Nie chciałabym ogołacać pana sklepu. Ale chętnie ją kupię. — Odpowiadam mu szczerym uśmiechem.

Pan Trivett jednak nalega, abym wzięła książkę, bo przecież i tak zawsze, jak tu jestem, to właśnie ją czytam. Poza tym postanawiam kupić naszyjnik z malutką, drewnianą zawieszką przedstawiającą orła z rozpostartymi skrzydłami. Bardzo mi się podoba i przypomina mi o moim przyjacielu, Micku. Będzie do niego pasował. Dostaję go za pół ceny.

Wychodzę ze sklepu zadowolona z zakupów, bądź co bądź niezamierzonych. Książkę wpycham do plecaka, a naszyjnik chwilowo wieszam na szyi, dla bezpieczeństwa. Kroczę przy ulicy lekko, oglądając przejeżdżające auta. Muszę przyznać, że kocham to miasto, jego różnorodność. Mam wrażenie, że ludzie tutaj naprawdę czują się dobrze i bezpiecznie.

Kieruję się w stronę mojego domu, więc z tej dość ruchliwej ulicy skręcam w lewo. Mieszkam w dzielnicy położonej na wzgórzu i od północnej strony – po której znajduje się właśnie sklep pana Trivetta – wzgórze jest dość strome. Zaskakuje mnie, jak mało ludzi dzisiaj na nim mijam. Droga pod górkę trwa jakieś dwie minuty, wolnym krokiem. Nigdzie się nie spieszę, a bieg pod górę to ostatnie, na co mam ochotę. Idę więc spokojnie czerwonawym chodnikiem i nie zwracam uwagi na cichnące dźwięki miasta. Mijam zaparkowane auta, zwrócone wyłącznie w jedną stronę, jako że ulica jest jednokierunkowa. Stoją tak ciasno, że nie byłabym w stanie przecisnąć łydki pomiędzy maską jednego, a zderzakiem drugiego. W głębi serca bardzo podziwiam kierowców tak sprawnie parkujących równolegle.

Rozglądam się dookoła po szarych kamienicach i myślami znów wracam do mojego aktualnego głównego problemu: jak zdobyć pieniądze, które mogą pomóc nam z naszymi długami? Próbuję znaleźć rozwiązanie. Nie pierwszy raz. I nic mądrego nie przychodzi mi do głowy. Z niezadowoleniem kopię kamyk, który turla się kawałek i wpada do studzienki z cichym pluskiem. Kręcę głową, zastanawiając się, jakie są szansę wygranej w totka. Nagle słyszę rozpaczliwy krzyk. Należy do kobiety i dobiega z wierzchołka wzgórza. Podnoszę głowę i nie od razu wiem, co się dzieje, bo słońce chowające się za wzgórzem razi mnie w oczy. Mrużę je i dostrzegam kobiecą sylwetkę pokazującą na coś w dół i krzyczącą jedno słowo, które wreszcie w ogólnej ciszy udaje mi się zrozumieć:

— Wózek!

W tej samej sekundzie go dostrzegam – dziecięcy, różowy wózek pędzący w dół wzgórza. Otwieram usta, ale zduszam okrzyk. Na ulicy jest jeszcze może z paru przechodniów. Ten i ów nawet drga, ale nikt się nie rusza. Podejmuję tę decyzję w ułamku sekundy. Dobiegam do aut uniemożliwiających mi wejście na ulicę i prześlizguję się po masce jednego z nich, zrzucając po drodze plecak. W tym samym czasie wózek mija mnie z dość dużą już prędkością, sunąc w dół. Ruszam za nim pędem.

Na oko mam jakieś sto pięćdziesiąt metrów do głównej ulicy, czyli około piętnaście sekund, żeby go dogonić. Nigdy nie byłam dobra w takich obliczeniach, ale na pewno czasu jest mało. Biegnę najszybciej, jak potrafię, ale wcale nie zbliżam się do celu. Moja prędkość jest jednak na tyle duża, że się od niego nie oddalam. Przyspieszam, lekko pochylając się do przodu, uważając przy tym, żeby się nie potknąć. Jestem coraz bliżej, ale to nie jest wystarczające. Jeśli nie zdążę, to wózek albo rozbije się o ścianę budynku naprzeciwko, albo zostanie roztrzaskany przez auto, co zagrozi nie tylko życiu dziecka, ale i kierowcy.

Dziecko płacze, słyszę to. Wcale mi to nie pomaga, a wręcz przeciwnie, mam wrażenie, że sytuacja jest beznadziejna. Nawet jeśli dogonię wózek, to mogę nie dać rady z nim wyhamować. Brakuje mi jakichś dwóch metrów, żeby go dosięgnąć. Ale gdybym teraz skoczyła do przodu, to mogłoby mi się udać złapać za koszyk na dole tak, żeby go zatrzymać. Obiecuję sobie jednak, że zrobię to dopiero wtedy, kiedy będzie to moje jedyne wyjście.

Szybko muszę spełnić swoją obietnicę, bo do ulicy zostaje jakieś dziesięć metrów. Robię dwa ostatnie kroki, wydłużając je, jak mogę, i nurkuję do przodu, modląc się, by dziecko było zapięte. Staram się amortyzować upadek, ale jedną ręką nie jest to takie łatwe. Drugą wyciągam i łapię za rurkę owiniętą siatką, tworzącą krawędź koszyka. Czuję, że zdzieram sobie skórę z ciała, ale nawet nie jestem w stanie powiedzieć, z której części dokładnie. Wózek zaczyna się chwiać i przytrzymuję go drugą ręką. Nie przewraca się. Dziecko dalej płacze, co tym razem jest akurat bardzo pocieszające.

Na chwilę chowam głowę między rękami trzymającymi wózek i oddycham ciężko, ciesząc się, że nie wybiłam sobie zębów. Po kilku sekundach podnoszę się powoli jedną ręką, drugą nie puszczając zdobyczy. Słyszę za sobą głosy i szybkie kroki. Odwracam się i widzę dwóch zbliżających się mężczyzn. Chwiejnie ruszam do przodu, by zajrzeć do wózka. Zdaję sobie sprawę z tego, że do ulicy brakuje mu dosłownie jakiegoś metra.

— O mój Boże, dziewczyno! To było cholernie odważne!

Słyszę głos jednego ze świadków całego zdarzenia. Nic nie odpowiadam, tylko zaglądam do środka i w pierwszym momencie nie wierzę własnym oczom. Spoglądam na twarze moich towarzyszy i widzę, że maluje się na nich równie wielkie zdziwienie, kiedy skupiają wzrok na zawartości przed chwilą jeszcze pędzącego pojazdu. Po chwili wyglądają na bardziej zdezorientowanych, niż podekscytowanych i przejętych.

W wózku nie ma dziecka. Zamiast tego jest zapięty pasami arbuz. Co więcej, ten właśnie arbuz płacze. W pierwszej chwili naprawdę nie wiem, co mam z tym faktem zrobić. Marszczę brwi i czuję narastający we mnie gniew. Spoglądam na wzgórze, ale nigdzie nie widzę tej kobiety. Dookoła wózka za to zaczyna się schodzić reszta ludzi, którzy byli świadkami całego zdarzenia. Żadne z nich nie omieszka skomentować dziwnej zawartości.

— Toż to jakiś żart!

— Dobrze, że nie biegłem!

— Osobiście uważam, że bieg za tym wózkiem był czynem niemal heroicznym. Pan nie miał, wyraźnie, dość odwagi...

— Pan za to miał?

— Ja byłem pięćdziesiąt metrów dalej, panie!

Kiedy słucham tych głupot, mam wrażenie, że zaraz wszystkich własnoręcznie pozabijam.

— Gdzie jest ta kobieta? — cedzę przez zęby, zanim kłótnia wybucha na dobre.

Posłusznie milkną i słychać tylko zawodzenie dziecka, które z pewnością jest nagrane. Dopiero teraz dociera do mnie, jak bardzo pieką mnie dłonie i nogi, a także lewa strona brzucha. Spodnie mam mocno starte, a po jednym łokciu spływa mi krew.

— Chyba jej nie ma... — odpowiada jakaś starsza pani.

Coś innego jednak przykuwa moją uwagę. Na głównej ulicy jest niewiarygodna cisza. Schodzę na dół i rozglądam się. Po obu stronach zauważam oddalone o jakieś sześćdziesiąt metrów bramki i słupki mówiące o objeździe. Przed chwilą ich nie było, jestem tego pewna. Potwierdzają to zdziwione głosy reszty. Czuję, że wszystko, co tu się wydarzyło, jest ze sobą jakoś połączone.

Jestem tak wściekła, że niewiele myśląc, podchodzę do wózka i wyrywam z niego arbuza. Schodzę z nim w dół i skręcam w prawo, kierując się ku barykadzie. Przez to, że myślałam, że to dziecko, nie dość, że najadłam się strachu, to zrobiłam sobie krzywdę. A mogło być o wiele gorzej. W dodatku to nie pierwsza dziwna sytuacja, która miała ostatnio miejsce w moim życiu. I to chyba denerwuje mnie najbardziej.

Zaciskam szczękę, stając przed jednym ze słupków przy barykadzie. Z zaskoczeniem zauważam, że część ludzi poszła za mną, a jeden z nich trzyma nawet jakieś urządzenie, które wciąż odtwarza nagrany dźwięk. Kładę arbuza na ziemi i wyciągam rękę, by mężczyzna mi je oddał. Robi to, a ja w pierwszym odruchu wstrętu mam ochotę je wyrzucić, ale ostatecznie postanawiam wyjąć baterię i później zbadać, skąd pochodzi.

— Ma ktoś jakiś marker? — pytam.

Okazuje się, że nikt nie ma pisaka, ale jedna pani podaje mi mój plecak. Dziękuję jej, że pomyślała o tym, by go wziąć. Muszę w duchu przyznać, że w ogóle ci ludzie zachowują się całkiem przyzwoicie wobec mnie, ale nawet to teraz nie poprawia mi humoru.

Wyciągam długopis z plecaka i, żałując, że nie mam upragnionego markera, biorę się za skrobanie nim po owocu. Najpierw robię piękne kontury szlachetnych słów wiadomości, które chcę przekazać komuś, kto mnie prześladuje, a potem zamierzam wypełnić je tuszem. By nie było żadnych wątpliwości, co mam na myśli.

W końcu odsuwam się od swojego dzieła. Napis „PIERDOL SIĘ" wzbudza różne emocje, ale głównie aprobatę. Ten i ów śmieje się pod nosem. Nie mam siły tego komentować. Wstaję i biorę arbuza do rąk, po czym z całej siły uderzam nim z góry w metalowy słupek – jeden z tych, które służą za barykadę. Udaje mi się go nabić.

— Nie boisz się policji? — pyta ktoś.

Wstaję i spoglądam na kobietę, która zadała pytanie. To ta sama, która przyniosła mi plecak. Ma czarne włosy, wydatne kości policzkowe i ciemnobrązowe, inteligentne oczy. Wydaje się przejęta sytuacją, ale mnie już nie stać na żadne wyrazy wdzięczności czy na okazywanie emocji. Boję się, że jeśli cokolwiek dzisiaj jeszcze poczuję, to będzie to złość, a nie chciałabym wybuchnąć.

— To nie policja to postawiła — odpowiadam pewnie, bo nie mam co do tego żadnych wątpliwości.

Wiem, że ktoś ostatnio się do mnie przyczepił i robi różne dziwne rzeczy. Raz musiałam uciekać przed dwoma mężczyznami, którzy gonili mnie bez powodu, ale zawzięcie. Włazili za mną na dachy i przeskakiwali z jednych na drugie. W końcu udało mi się ich zgubić, zaskakująco łatwo, mimo że wcześniej biegli za mną jakieś dziesięć minut. Jakby zwyczajnie odpuścili. Innym razem zawalił się pode mną most, na który chodziłam codziennie przez parę lat i na którym byłam zaledwie dzień wcześniej i, przysięgam, że wszystko wtedy było jeszcze w normie. Wpadłam do rzeki, udało mi się bez problemów wypłynąć. A wszystko to ktoś obserwował. Cały czas.

Ktoś mógłby powiedzieć, że mam jakąś paranoję, ale te dziwne rzeczy dzieją się od jakiegoś czasu, a ja nie mogę tego zwalić na stres, bo wcześniej wszystko było dobrze. Po akcji z wózkiem czuję, że mogę dłużej nie wytrzymać. Na początku wydawało mi się to całkiem zabawne, ciekawe, nawet czułam przyjemny dreszczyk emocji, przyznaję. Ale teraz? Teraz, mówiąc szczerze, to naprawdę zaczynam się tym martwić. Wciąż chodzę zestresowana i chyba muszę przyznać, że ktoś mnie prześladuje. W dodatku wciąż czuję się obserwowana. Co noc śni mi się, że ktoś nam robi krzywdę, że ktoś za mną chodzi i czasem już nie wiem, co jest jawą, a co snem. Czasem budzę się w środku nocy i zapalam światła, żeby się upewniać, że nikogo nie ma i dziesięć razy sprawdzam, czy wszystkie drzwi i okna są pozamykane. Dostaję po prostu jakiejś paranoi i nie mam już siły.

Wracam do domu zmęczona i sfrustrowana jeszcze bardziej niż wcześniej. Zapewne przez te rozważania. Po drodze oglądam urządzenie i okazuje się ono najzwyklejszym dyktafonem. Nic nie wskazuje na miejsce jego wyprodukowania, a jego właściciel nie zostawił swoich śladów. Nie wyrzucam go jednak. Postanawiam, że popytam, może pójdę nawet na policję, choć to byłaby z mojej strony spora desperacja.

Kiedy zbliżam się do mojego płotu, do domu, do którego pragnę już wejść, słyszę głos, którego miałam nadzieję dzisiaj nie usłyszeć:

— Przeżyłaś bliskie spotkanie z tornadem?

Zastygam w miejscu, zamykam oczy i liczę do pięciu, po czym przybieram najszczerszy uśmiech, na jaki mnie w tym momencie stać (czyli niezbyt szczery) i odwracam się na pięcie, by spojrzeć na właścicielkę skrzekliwego głosu.

Eris to nasza sąsiadka. Jest już w dość sędziwym wieku. Ma siwe, zawsze starannie ułożone włosy, czarne oczka, błyszczące za okularami i delikatnie pooraną zmarszczkami twarz. Widać, że kiedyś była piękna. Co niedzielę jest w kościele, zawsze przykładnie ubrana i zachowuje wszelkie normy kultury. No, chyba, że akurat zwraca się do mnie. A i wtedy ciężko mieć na nią haczyk, bo nie atakuje wprost. Każdy zarzut jest zawoalowany maską życzliwej ciekawości i uprzejmości. Żaden sąsiad jej nie lubi, ale na mnie chyba szczególnie się uwzięła, choć nie mam pojęcia dlaczego. Mam wrażenie, że Eris wręcz lubuje się we wbijaniu mi szpilek. Zazwyczaj cierpliwie to znoszę, czasem odpowiadając delikatnym przytykiem. Nie przywykłam obrażać osób starszych. Ciocia nauczyła mnie zachowywać się wobec nich z szacunkiem, ale oczywiście wie, jaka jest Eris. Zakłamana intrygantka.

— Och, być może — odpowiadam trochę pod nosem.

— „Być może, proszę pani" — poprawia mnie z rekinim uśmiechem i szaloną satysfakcją.

Ledwo powstrzymuję moje gałki oczne od zwiedzenia wewnętrznej części górnych powiek. Nie wiem, czemu to sprawia jej taką przyjemność. Powtarzam za nią i ruszam w stronę domu.

— Ale nie się co martwić, proszę pani. Tornado tu nie dotrze. To przez pani niezwykłą aurę, proszę pani — mówię ze sztuczną uprzejmością, powtarzając zwrot grzecznościowy i dobrze wiedząc, że gramatycznie zaczyna brzmieć z lekka niepoprawnie. Do tego staram się o wyszukaną namiastkę ironii, ale ona chyba tego nie wyczuwa.

— Następnym razem, kiedy pójdziesz się pobawić — słowo to wypowiada z wyjątkowym jadem, jakby chciała mi przypomnieć, jaką gówniarą jestem — upewnij się, że nie podrzesz ubrań, na które twoja ciotka tak ciężko pracuje. Słyszałam, że długi rosną.

Zaciskam szczękę. Nic nie jest w stanie wyprowadzić mnie z równowagi tak, jak jakiekolwiek obrażanie mojej rodziny, czepianie się jej czy po prostu brak szacunku. Skąd ona to wie? Gryzę się jednak w język, by nie odpowiedzieć nic złego.

— Oczywiście, tak zrobię, proszę pani.

Wchodzę do domu jak najprędzej i upewniam się, że zamknęłam drzwi na wszystkie zamki. Otula mnie zapach jabłecznika, który jednak w żaden sposób nie jest w stanie poprawić mojego nastroju. Ściągam buty, a z kuchni wychodzi ciocia Miriam. Jest nieco korpulentną, czarnoskórą i wiecznie pozytywnie nastawioną do życia osobą, niemal zawsze ubraną we wszystkie kolory tęczy. Przy niej wyglądam teraz jak siedem nieszczęść powracających prosto z zakładu pogrzebowego. I to chwilę po zmartwychwstaniu.

Ciocia wita mnie z uśmiechem, aż nie dociera do niej, co widzi.

— Chryste, dziecko, co ci się stało?

— Nie jestem pewna, jak to ująć... — odpowiadam szczerze.

Kieruję się do kuchni, która jest pierwszym pomieszczeniem po prawej, i zaczynam szukać apteczki. Kiedy czyszczę rany, opowiadam jej dokładnie o tym, co miało miejsce zaledwie piętnaście minut wstecz. Jest to pierwsza z dziwnych sytuacji, o których jej mówię. Wcześniej nie chciałam jej martwić. Wiedziałam, że denerwowałaby się, gdybym jej przyznała, że ktoś mnie śledził, ale tym razem muszę się wygadać, bo w przeciwnym razie pęknę. A akcję z wózkiem można podpiąć pod głupi dowcip.

Mimo że ciocia jest rozdrażniona całą sytuacją, uznając ją za skandaliczny wręcz żart, kompletnie nieetyczny i niemoralny, to ostatecznie do głosu dochodzi ta część jej, która patrzy na wszystko w pozytywach.

— Ale zachowałaś się jak prawdziwa bohaterka. Moja bohaterka! — Przytula mnie do siebie delikatnie i wiem, że powstrzymuje się przed mocniejszym uściskiem. Odwzajemniam go.

— A gdzie nasz mały diabeł? — pytam, kiedy się ode mnie odsuwa.

— Może w kuwecie? — Wzrusza ramionami, jakby to było najnormalniejsze miejsce pobytu małego dziecka.

— Miałam na myśli Rosie... — Nie mogę powstrzymać chichotu. Oczywiście ciocia Miriam pomyślała o naszym kocie, Księciu, z którego też jest zresztą niezłe ziółko. Rose natomiast jest moją przyrodnią siostrą. Została adoptowana jakieś dwa lata temu, ale już kocham ją nad życie. Jak zresztą każdy, kto ją pozna.

Ciocia wybucha śmiechem i tłumaczy, że została zaproszona na noc do koleżanki z przedszkola. A skoro mamy teraz ciszę i spokój, to proponuje mi obejrzenie z nią jakiejś komedii romantycznej i objadanie się jabłecznikiem. Postanawiam skorzystać z tej oferty i choć na chwilę odciąć się od rzeczywistości, jeżeli to jest w ogóle możliwe po dzisiejszym dniu. Niestety najpierw czeka mnie jeszcze nakładanie maści przyspieszającej gojenie ran...

***

Dwa dni później budzę się, w końcu nie czując koszmarnego bólu związanego z rozdartą skórą. Okazuje się, że maść działa cuda i rzeczywiście za parę dni nie będzie już nawet śladu po ranach.

Normalnie rano piszę do Micka, żeby po mnie podjechał, bo ma po drodze, ale już przez okno zauważam wspaniałą pogodę. Mam dużo czasu, a skoro dzień jest taki piękny, to postanawiam się przejść. Słońce cudownie przygrzewa, ale powietrze nie jest aż tak gorące i suche, więc aż czuję, jak chce mi się żyć. Nawet chętnie idę do szkoły, która nie jest jakaś tragiczna, ale mimo to nie należy do moich ulubionych miejsc. Wybieram inną drogę niż zwykle i wciąż wracam myślami do tego, co nie opuszcza mnie od jakiegoś czasu. Naprawdę staram się o tym nie myśleć, ale zawsze mam to z tyłu głowy.

Nasze problemy finansowe stały się nie do zniesienia i niedługo może się jeszcze pogorszyć. To wszystko przez długi po rodzicach cioci Miriam. Kredyt na dwadzieścia lat? Teraz wisi nad nami. Ciocia nie daje rady, a ja sięgam po różne sposoby. Raz nawet kolega zaproponował mi dilerkę. Nie zgodziłam się, ale im częściej o tym myślę, tym jestem temu bliższa. Bo, umówmy się, żadna dorywcza praca nic nie wnosi. Żeby jakkolwiek pomóc musiałabym pracować na przynajmniej pół etatu, a nie dam rady połączyć tego ze szkołą i w rezultacie ani znacznie nie pomogę, ani nie dostanę się potem na studia, by wykonywać jakiś sensowny zawód w przyszłości. Wzdycham na tę myśl. Jeśli dalej tak pójdzie, to już po nas. Muszę w końcu coś zrobić. Obiecuję więc sobie, że zapytam Cole'a na przerwie. Czas zacząć działać, bo zaczyna mnie to męczyć bardziej, niż te wszystkie dziwne sytuacje razem wzięte.

Wracam do rzeczywistości, kiedy dociera do mnie, że pomyliłam się w obliczeniach i na pewno nie zdążę. Kieruję się na najbliższy przystanek. Już naprawdę zaczynam tracić nadzieję, a muszę zaznaczyć, że rzadko mi się to zdarza. W sensie, rzadko tracę nadzieję. Bo spóźniam się prawie cały czas.

Nagle zatrzymuje się przy mnie samochód. Szyba się uchyla i widzę radosną twarz Micka.

— Coś tak czułem, że może dziś postanowiłaś narazić się nauczycielom. Wsiadaj.

Czuję ogromną ulgę i ochoczo wsiadam do jego samochodu.

— Z nieba mi spadłeś.

Śmieje się i ścisza trochę radio. Patrzę na brelok, który wisi na lusterku i przedstawia logo ulubionego zespołu Mickeya. Prawdopodobnie tego właśnie słuchamy, ale to nie jest mój typ muzyki. Zaczynam grzebać w torbie, przerzucając tonę przedmiotów. Zanim znajduję naszyjnik, w moje ręce wpada ołówek 5B, podpaska, słuchawki i klucze.

— Hej, to specjalnie dla ciebie — mówię i zawieszam go na wewnętrznym lusterku.

Mickey chwilę patrzy na drogę, zmieniając pas, a potem spogląda na moje piękne dzieło: piękny, rzeźbiony w drewnie orzełek buja się rytmicznie i jego lakierowana powierzchnia delikatnie błyszczy w słońcu. Czekam na reakcję, wiedząc, że go tym trochę zirytuję.

— Ej, wiesz, że nie lubię, kiedy coś mi tu dynda, narażasz nasze bezpieczeństwo podczas jazdy... — marudzi, ale w końcu przygląda się dokładniej. — O, ale super — cieszy się, biorąc go do ręki. — Gdzie takiego znalazłaś?

— Tajemnica.

— Pan Trivett ci sprzedał, co?

— Może?

— Och, ten człowiek lubi chyba tylko ciebie — wzdycha z niezadowoleniem, ale zaraz znów się rozchmurza. — Dzięki. Będę w nim wyglądał, jak kalifornijski surfer.

Patrzę, jak zakłada naszyjnik jedną ręką, mierzwiąc sobie przy okazji włosy. Chłopak jest naprawdę przystojny, ale nie wygląda, jak surfer i wątpię, czy coś mogłoby to zmienić. Jest czarnowłosy i blady. Nie mówię mu tego jednak. Uśmiecham się tylko pod nosem, bo orzełek super pasuje do jego granatowej koszulki polo.

— Miałaś opowiedzieć. — Spogląda na mnie i zza okularów przeciwsłonecznych widzę połowę jego orzechowych tęczówek.

— Co takiego miałam opowiedzieć?

— Boże, skleroza cię już całkiem dopada — wzdycha ciężko, ale po chwili chichocze, wrzucając trójkę. — No o tym wózku jakimś. Wspominałaś mi przez telefon, że nigdzie nie pójdziesz, bo zdarłaś połowę skóry... — Lustruje mnie fachowym spojrzeniem. — Nie wygląda na to, żebyś została do połowy oskalpowana — stwierdza z lekkim zawodem w głosie.

— Ah tak? — Od razu podchwytuję. — Wiesz, mogę ci udowodnić, że nie mam połowy skóry...

Z szelmowskim uśmiechem łapię za dół koszulki i zaczynam podciągać ją do góry. Mick odwraca ode mnie wzrok i udaje, że musi się skupić na drodze. Swoją twarz ubiera w wyraz obrzydzenia.

— Jezusie, zlituj się, błagam. Nie chcemy się rozbić — jęczy, ale na koniec znów zaczyna się śmiać.

— Oczywiście, że ci tego nie zrobię — opuszczam koszulkę — bo gdybyś tylko zobaczył mój brzuch, to zakochałbyś się bezpowrotnie i nici z naszej pięknej przyjaźni.

— Dobra, dobra, lepiej opowiadaj.

— No więc wyobraź sobie, że ratowałam płaczącego arbuza pędzącego wózkiem po zboczu na ulicę.

Spoglądam na chłopaka. Widzę, że najpierw musi to przetrawić. Potem parska śmiechem, a na koniec patrzy na mnie i wtedy otwiera szeroko oczy.

— Ty tak serio?

Opowiadam mu zatem całą historię. Zauważam, że bardzo go wciąga i ciężko się dziwić, ale nadal mocno skupia się na prowadzeniu auta, więc nie komentuje za dużo. Kończę akurat, jak wysiadamy.

— Dzięki za podwózkę. Gdyby nie ty, to nie zdążyłabym i...

— Po raz pierwszy w życiu wylądowała w kozie? — Unosi brew, ironizując. — Możesz mi wierzyć, że idzie się przyzwyczaić i nie jest tak źle. — Fakt, sama dużo razy byłam w kozie. — Weź lepiej powiedz, czy ty wiesz, kto tak odwala? Przecież ostatnio masz dużo takich popieprzonych akcji, nie?

Wydaje się rozdrażniony i rozgląda się dookoła, obserwując stojących w grupach nastolatków, jak gdyby ten okrutny żartowniś miał być gdzieś w pobliżu.

— Nie mam bladego pojęcia. Myślałam o tym, ale nie wiem.

— Może trzeba się na niego przyczaić? — Mick sili się na obojętność, ale widzę, że oczy mu się zaświeciły.

— Może. Hej, widzisz gdzieś Cole'a?

Mickey szuka go wzrokiem, ale najwyraźniej nie znajduje, bo wzrusza ramionami i rusza przed siebie. Ja też nie mogę zlokalizować chłopaka. Idę za przyjacielem i nadal się rozglądam. Zauważam, że zamiast Cole'a szukam kogoś innego, więc natychmiast przestaję.

— Chodź, na chemię lepiej się nie spóźnić.

Muszę przyznać mu rację, ale i tak czuję, że będę mieć przechlapane. Ciężko jest mi się skupić. W sali siadam z nim w ławce i czekam, aż wejdzie nauczycielka. Wcale mi się nie spieszy do jej przyjścia.

Kiedy do klasy wchodzi Cole, przez moment jestem spokojniejsza. A potem jest tylko gorzej.

***

— Cole? — Delikatnie ściskam jego ramię.

Obraca się i widzę iskierki tańczące wesoło w jego szafirowych oczach.

— Co takiego się stało, że spotkał mnie zaszczyt rozmawiania z tobą, Carolyn?

Wygląda, jakby się szczerze ucieszył z mojej obecności. Jest to dla mnie miłe zaskoczenie. Szkoda, że muszę to zaraz zepsuć.

— Też cieszę się, że cię widzę. Możemy odejść kawałek? — Kiwam głową w stronę schodów do szatni i trochę nerwowo odgarniam swoje włosy do tyłu. Zauważam, że jego koledzy uśmiechają się do siebie znacząco.

— Uuu, ploteczki! — Klaszcze w dłonie z entuzjazmem. Wie, jak rozbawić dziewczynę. Cały Cole. — Prowadź.

Schodzimy po schodach. Szatnia jest w szarych kolorach i nikt z niej nie korzysta, dlatego właśnie jest to świetne miejsce do poufnych rozmów. Nawet drzwi na zewnątrz są zawsze zamknięte. Wchodzimy do jednego z przedziałów i rozglądam się jeszcze raz dookoła.

— Mam sprawę.

— Oczywiście, że masz. Inaczej powiedziałabyś mi na górze.

Znów kiwam powoli głową. Chwilę rozglądam się dookoła, sprawdzając, czy nikogo na pewno nie ma. Nie chciałabym, żeby ktoś usłyszał to, co zamierzam powiedzieć. Przedłużam chwilę ciszy, bojąc się zadać pytanie. W końcu udaje mi się przemóc:

— Słuchaj, masz jeszcze numer do tego dilera?

Zamiera. Marszczy brwi i też obraca się na chwilę z niepokojem obserwując otoczenie dookoła. Nadal nikogo nie ma, więc znów patrzy na mnie. Tym razem się nie uśmiecha.

— Nie dam ci. Nie ma opcji, że to weźmiesz, dziewczyno. To nie jest jakaś marihuana, tylko twarde narkotyki.

Przewidziałam jego reakcję. Jestem na nią przygotowana.

— Posłuchaj mam problemy finansowe i muszę coś z tym zrobić, a to jest jedyne wyjście.

— Naćpanie się to jedyne wyjście? — Mam wrażenie, że powstrzymuje się od parsknięcia śmiechem.

Przygryzam wargę w napięciu i staram się nie myśleć za dużo nad tym, co muszę powiedzieć. Muszę i koniec.

— Nie. Sprzedawanie.

Blondynowi tak powiększają się oczy, że omal nie wylatują mu z orbit. Gdyby nie fakt, że mnie zna to pewnie bym go tak nie zaskoczyła. Wiele osób go pyta. Ale nie ja. Nigdy. Nie spodziewał się. Niestety, zszokowałam go. Pewnie też zawiodłam.

— Nie mam tego numeru. Odkąd Brian siedzi na odwyku, nie bawię się w takie rzeczy. — Warczy. Idzie po linii najmniejszego oporu.

— Brian mówił, że oboje pamiętacie numer, żeby nie musieć go zapisywać. Na wszelki wypadek.

Brzmi dzwonek na lekcje. Oboje czekamy aż przestanie nas zagłuszać.
Brian to był ten właśnie chłopak, który proponował mi dilerkę. Cole jest od niego o niebo bardziej odpowiedzialny.

— Nie podam ci go i nie wracaj więcej do tematu.

Jest nieźle wkurzony i chce odejść, ale muszę go zatrzymać. Zostaje mi ostatnia, obrzydliwa rzecz, która może mnie uratować. Nie mogę pozwolić cioci na bankructwo. Gdyby nie ja, to dałaby radę dużo szybciej, wiem to. Ona robi to dla mnie, więc i ja muszę zrobić coś dla niej.

— Dasz mi go, albo powiem twoim rodzicom, że też wtedy brałeś.

Zatrzymuje się wpół kroku. Jego rodzice nie mają pojęcia, że miał w zwyczaju ćpać razem z Brianem, zanim go zgarnęli. Wiem, że to poniżej pasa, ale chodzi o moją rodzinę. Nie jest mi łatwo. Ale to jest nieistotne.

— Nie zrobisz tego — odpowiada bez przekonania.

— Nie?

Jego oczy ciemnieją. Jest mi niedobrze, kiedy myślę o tym, co właśnie robię. Czuję wstręt do siebie. Ale też wydaje mi się, że postępuję słusznie. Żaden superbohater nie zjawi się, by nam pomóc. Już od dawna nie wierzę w superbohaterów.

— Zgłupiałaś — warczy tylko i stuka się palcem w głowę. Jestem pewna, że chce powiedzieć coś innego, ale chyba nie przechodzi mu to przez gardło. — Zapisuj, bo nie będę dwa razy powtarzał.

Natychmiast zaczynam zapisywać podawane przez niego cyfry.

— Ale jeśli komuś powiesz, że ci to dałem, albo znam tego gościa, to już po tobie.

Mówię, że rozumiem i pozwalam mu odejść. Groził mi, chociaż nigdy wcześniej tego nie zrobił. Chyba właśnie rozwaliłam przyjaźń. Staram się jednak nie rozważać teraz, jak moja decyzja wygląda z moralnej strony.

— Dziękuję! — krzyczę za nim jeszcze.

— Nie masz za co — odpowiada cierpko.

— I przepraszam... — jęczę zrezygnowana, czując jak coś zaciska mi się na żołądku.

Boże, co ja zrobiłam, myślę. Taki dobry chłopak, mój dobry kolega, a ja to musiałam popsuć. Szczerze mówiąc to cała moja historia jest pełna raczej nieudanych prób związków i przyjaźni. Najczęściej był to wynik sytuacji, w których stawiało mnie życie. Odbieram to jako cenne lekcje. Ale ileż można? Jedynie z Mickiem mam tak silną więź.

Czekam chwilę i wychodzę z pomieszczenia, starając się uspokoić. Zaraz za rogiem natykam się na Reggie'go. Zdecydowanie za sobą nie przepadamy, a on już dawno czekał na okazję, żeby mnie zaczepić. To kolejna ciekawa sytuacja, bo właściwie kiedyś darzyliśmy się sympatią. Musiałam być ślepa, że mi się podobał.

— Jak tam nasza sierota? — Uśmiecha się słodko, ale i z nieskrywaną nutką drwiny.

Nie ma nic gorszego niż to, gdy dawny przyjaciel staje się twoim wrogiem. Chyba mam szczęście do takich ludzi.

— Lepiej, zanim cię zobaczyła.

— Uhuhu, wygadana jak zwykle. Ciekawe po kim to masz?

Zaciskam szczękę, słysząc nawiązanie do śmierci moich rodziców. Nie jestem jedyną sierotą w szkole, ale powiedzenie mu tego wydaje mi się tchórzliwe i wręcz ujmujące moralnie. Nie mogę kierować uwagi dręczyciela na innych. Ja na pewno dam sobie radę. Co do innych, to nie mam takiej pewności. Zresztą on prawdopodobnie i tak chce po prostu podręczyć mnie.

— Teraz nagle zamilkłaś? Wiesz, że czytałem ostatnio artykuł o korzeniach dzisiejszych czarnoskórych w USA?

Taka mała rzecz, a tak potrafi wyprowadzić z równowagi. W zasadzie, to on nawet jeszcze nic nie powiedział. Ale wiem, do czego dąży. Najgorsze jest to, że doskonale zdaję sobie sprawę, że mnie po prostu prowokuje. Chcę odejść, czując, że zaraz wybuchnę. Zwłaszcza, że jestem chwilę po jednej z dość stresujących sytuacji, co wcale nie pomaga. No i w ogóle jestem ostatnio wystawiona na długotrwały stres. Ale on mnie zatrzymuje.

— Okazuje się, że wiele takich osób miało za przodków dawnych niewolników. Zaobserwowałaś może niektóre takie zachowania u swojej...

Nie wytrzymuję i uderzam go w nos. Mam nadzieję, że zabolało go bardziej, niż mnie ręka i chyba mam rację. Trzyma się za twarz, a z nosa cieknie mu na ubrania krew. Naprawdę nie jestem z siebie dumna, ale i tak nie mogę ukryć uśmiechu wpływającego mi na twarz. Nigdy nie pozwalam obrażać swojej rodziny, a on robił to od dawna. Czuję niewiarygodną satysfakcję.

Lekko odchyla się do tyłu. Klnie i podnosi rękę do góry. Otwieram usta, nie wierząc, że to zrobi. Jestem gotowa do uniku, ale jest już za późno. Oberwałabym, gdyby nie to, że ktoś inny zaciska palce na jego nadgarstku.

Nathalia, jedna z najbardziej lubianych i szanowanych osób w szkole, wygina rękę mojego oprawcy do tyłu. Nie mam pojęcia, jak jej się to udaje, bo jest od niego zdecydowanie mniejsza. Chłopak jęczy, a ona szepcze mu do ucha:

— Jeśli dowiem się, że coś jej zrobiłeś, to będziesz musiał zainwestować w robotyczne ramię.

Unoszę brwi. To, że jestem bardzo zaskoczona, to mało powiedziane. Właśnie osoba, z którą rozmawiałam może dwa razy, ale cicho podziwiam jej umiejętności społeczne, a która wciąż pewnie nie pamięta mojego imienia, ratuje mi tyłek, bo magicznie zjawiła się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie i nawet dysponuje jakimiś dziwnie dużymi pokładami siły. Zaskakujące jest nawet to, że powiedziała 'jej', a nie, na przykład, 'komuś'. A to wszystko dlatego, że po prostu ja jestem jedną z tych osób, które nie mieszają się zbytnio w sprawy szkolne (poza niektórymi sprawami sportowymi) i rzadko się wychylają, co naturalnie nie stawia mnie w czołówce najbardziej znanych w uczniów.

Z drugiej strony jej ruch trochę mnie denerwuje. Pewnie myśli, że pomoże słabszej osobie w opresji. Rozumiem jej dobrą wolę, ale ta myśl jest dla mnie nie do zniesienia. Myśli, że kto roztrzaskał mu nos? Nie potrzebowałam jej pomocy. W ogóle niczyjej pomocy nie potrzebowałam. A już szczególnie jej. Zawsze radzę sobie sama. Dlaczego akurat ona musiała tędy przechodzić?

Nathalia Holder jest niewysoką, wysportowaną uczennicą ostatniej klasy. Aktywnie wspiera naszą placówkę w różnych akcjach i, jak już wspomniałam, w szkole cieszy się ogromną sympatią. Dowodem na to jest choćby fakt, że wyszła z szatni, co oznacza, że ktoś otworzył jej drzwi. A może ma własny klucz?

Dziewczyna puszcza Reggie'go, który natychmiast odchodzi, mrucząc coś pod nosem, i kieruje się ku schodom. Odprowadzam ją wzrokiem. Dopiero teraz zauważam, że wciąż był z nią Peter, jeden z uczniów, którzy najczęściej spędzają z nią czas w szkole. A to ona, nie on, mi pomogła. Przygryzam wargę walcząc z uczuciami. Jestem wkurzona, ale zdaję sobie sprawę, że to najprawdopodobniej z zazdrości. Ona nigdy nie wykonała w moją stronę żadnego fałszywego kroku. Jest tak idealna w każdym aspekcie, że nie mogę znieść tego, że ja nie jestem.

Nie podoba mi się też fakt, że wyglądało to trochę arogancko. Ona nawet teraz na mnie nie spojrzała. Nie miała pojęcia, kogo ratowała. Ważne, że uratowała. I pewnie myśli, że jest jakąś bohaterką. Kręcę głową. Obrończyni uciśnionych. I jeszcze jak zwykle miała rację.

W plątaninie myśli zwycięża w końcu wdzięczność. Raczej bym sobie z nim nie dała rady w pojedynkę. Dobra – na pewno nie dałabym rady.

— Dziękuję — mówię, ale nie słyszę odpowiedzi. Są już za daleko.

Kiedy wchodzą po schodach, ruszam za nimi. Mamy lekcję dwuklasową – tak nazywamy lekcje, podczas których dołącza do nas inna klasa, zazwyczaj z powodu przybycia jakiegoś wyjątkowego gościa. Dzisiaj jest nim psycholog, dzięki któremu unikniemy matmy. A dwa tygodnie temu przyszedł facet, który robił nam testy IQ, których wyników już pewnie nigdy nie poznamy.

Nigdzie mi się nie spieszy. Zapowiada się na moje długie spóźnienie, bo muszę zmyć z knykci krew Reggie'go. Mam nadzieję, że nauczyciel matematyki, który niestety będzie sprawdzał obecność podczas spotkania z gościem, nic nie zauważy.

_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_

Pierwsza część rozdziału pierwszego za Wami. Bardzo chętnie przeczytam konstruktywne opinie, które pomogą mi się rozwijać. Wiem, że jest tu jeszcze sporo uchybień, ale mam nadzieję, że miło się czytało :]

Do napisania!

_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro