11.2. Mecz

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Na przerwie jesteśmy w dobrych nastrojach. Na tyle dobrych, że Martin nawet pyta, czy wszystko dobrze i jakoś nie wyczuwam w tym większej ironii. Uznajemy, że poza kilkoma głupimi ruchami, to szło nam nieźle. Jeśli tylko nie powtórzymy niektórych błędów, to będzie świetnie.

Nathalia odchodzi kawałek od nas, żeby gdzieś zadzwonić. Obok mnie staje Mick. Udaje, że jest kompletnie wyluzowany, ale mnie nie oszuka. Rozgląda się trochę zbyt często jak na niego.

— Jak głowa? — Stara się odwrócić moją uwagę, ale robi to jakoś bez przekonania. Dobrze wie, że w tym momencie jest to już niemożliwe.

— Po prostu podejdziesz i zaprosisz ją na kawę. — Przybieram ton, który ma dowodzić, że to drobnostka, choć na jego miejscu też bym się stresowała.

— A jeśli się nie zgodzi?

W oczach Micka widzę absolutnie prawdziwe przejęcie. Nie kocha jej, bez przesady. Ale nie można podważyć tego, że uczucia, które z nią wiąże, są jak najbardziej szczere. Myślę sobie, że to przykre wiązać z jedną osobą tak wiele nadziei i emocji. Zwłaszcza kiedy wiem, że z tego po prostu nic nie będzie. I to nie jest wina Micka ani Nathalii. Po prostu pewnych rzeczy się nie przeskoczy.

— Za dobrze bronisz, żeby miała się nie zgodzić — żartuję, starając się ukryć fakty raczej dla niego nieprzyjemne.

Jakoś nie widzę ich razem. Po prostu znając ich oboje, nie mogę wyobrazić sobie tego związku. Oczywiście ona w ogóle nie może się zakochać, ale nawet jeśli to raczej by nie przetrwało. Albo w ogóle nie doszło do skutku i to prawdopodobnie nawet Mick by przyznał, gdyby ją lepiej poznał. Ale i tak jest mi przykro, że chłopak będzie musiał przeżyć rozczarowanie. Cokolwiek się nie stanie, to i tak nie doczekam się szczęśliwego zakończenia tej kawy.

— Mam nadzieję. — Patrzy na dziewczynę, kiedy ta się rozłącza. — Dobra, trzymaj kciuki.

— Trzymam, trzymam.

Mickey wypina pierś do przodu, bierze głęboki oddech i idzie. Obserwuję to z lekkim napięciem, choć wiem, jak się skończy. Zaczynają rozmawiać. Nawet nie widać, że chłopak się stresuje. Może to przez to, że Nathalia potrafi rozładować niemal każde napięcie. Niestety nie słyszę, co mówią. Stoją na tyle daleko, że szum na trybunach zagłusza wszystko. Uczniowie obsługujący konsolkę włączają muzykę na pełny regulator, przez co prawie podskakuję. Zauważam, że Nathalia, Noel, Nathan i Clara w pierwszym odruchu krzywią się lekko. Szybko przyzwyczajają się do intensywności doznań słuchowych, ale domyślam się, jakie to mogło być nieprzyjemne początkowo. Cieszę się, że słuch mi nie został.

Ale kiedy tylko o tym myślę, to przypominają mi się „Pamiętniki Wampirów". Właściwie to taka umiejętność przydałaby mi się, teraz kiedy chciałabym posłuchać, o czym rozmawiają Mickey i Nathalia. Zdarzają się też sytuacje, kiedy ktoś mnie obgaduje i czasem jestem po prostu ciekawa, co też ja takiego znowu zrobiłam. Można w ten sposób zebrać wiele cennych informacji.

Chcę zupełnie świadomie odwrócić wzrok od umawiającej się na kawę dwójki, ale wtedy obraz znów niewiarygodnie się wyostrza. Mam wrażenie, że mogę policzyć włosy na głowie chłopaka. W dodatku zauważam gęsią skórkę na jego przedramieniu, kiedy Nathalia go dotyka. Zaciskam zęby i odwracam się, żeby odejść, ale przede mną stoi Terry. No właśnie – gdybym miała wyostrzony słuch, to wiedziałabym, że się zbliża.

— Zalazłaś Reggie'mu za skórę, co? — Brzmi, jakby był ze mnie dumny.

— Mam wrażenie, że cię to cieszy.

— Odrobinkę. — Uśmiecha się niewinnie i odgarnia mokre włosy z czoła. — Ciepło — stwierdza mało odkrywczo.

— Mhm.

Rzeczywiście w ciągu ostatnich dwudziestu minut zrobiło się bardzo upalnie. Przez chwilę zdążyłam o tym zapomnieć, bo moje myśli zajęte były Mickiem i Nathalią. Teraz jednak czuję, że się topię. Co więcej – mam wrażenie, że włosy na moim ciele zaraz ulegną samozapłonowi. Zerkam na Terry'ego. Jego koszulka lepi się do klatki piersiowej. Sama czuję, jak po moim dekolcie spływa kropla potu. Niewątpliwie jest ciepło.

— Ten gość to twój przyjaciel? — Kiwa głową w kierunku Mickeya.

— Tak.

— Spoko facet. Wiesz, rzadko tak mam, żebym kogoś bardzo polubił, ale on stanowi wyjątek.

— Co za komplement — prycham żartobliwie, ale tak naprawdę jestem niesamowicie dumna z Mickeya, że udało mi się zaskarbić sympatię drużyny. Bo przypuszczam, że nie tylko Terry go polubił. I może to nie ma większego znaczenia, bo pewnie nie będą się za często widywać, ale fakt, że osoba z połową uczuć go tak polubiła, chyba o czymś świadczy. Zresztą cieszę się po prostu, że ważne dla mnie osoby się dogadują. Może drużyna nie jest dla mnie ważna w takim emocjonalnym sensie, choć i na to niewątpliwie przyjdzie czas, ale na pewno w sensie czysto praktycznym.

— Ciebie też bardzo polubiłem, zazdrośnico. — Trąca mnie łokciem trochę mocniej, niż bym się spodziewała. Trafia w żebra, więc czuję lekki ból, ale nie zwracam już na to większej uwagi.

— Bez wzajemności, rudy.

— Tak? — Rzuca to z jakąś groźbą. Przynajmniej tak to brzmi. Akurat jestem w nastroju do takich przepychanek słownych, więc czekam tylko na dalszą część, żeby móc odpowiedzieć. — A ty niby nie jesteś ruda?

— Słucham? — Udaję oburzenie i łapię za jeden z kosmyków, który wyswobodził się z upięcia. — To jest kasztanowy. I to ciemny.

— Jasne, szukaj wymówek. — Popycha mnie lekko, wciąż prowokując.

— Ach tak?

Uśmiecham się zawadiacko i szybko daję się wciągnąć w naszą „zabawę", bo nie ukrywam, że przerwa zaczynała być nieco nudna. Próbuję go przewrócić, ale z marnym skutkiem. Terry łapie mnie za ramiona i podkłada nogę, sprawiając, że się o nią potykam, ale udaje mi się ustać.

— Tylko na tyle cię stać? — pytam drwiąco. Teraz to ja chcę zmotywować go do odpowiedniego ruchu. — I ty masz mnie trenować?

— Nikt nie musi wiedzieć, na co mnie stać — śmieje się i korzystając z mojej nieuwagi, pochyla się szybko, obejmuje mnie w biodrach i zarzuca sobie na ramię. Z zaskoczenia mało nie krzyczę. — Nadal jesteś taka cwana?

— Fuuuj, cały jesteś mokry, puść mnie — narzekam, ale przez śmiech. Chociaż faktycznie nie da się ukryć, że chłopak jest już bardzo spocony. Nie przejmuje się moimi słowami i zaczyna spacerować, jakby niósł worek ziemniaków, a nie żywą dziewczynę. — Widzę, że masz w tym wprawę — zauważam, próbując się jakoś wywinąć, ale ręce Terry'ego za mocno zaciskają się na moich udach, by jakikolwiek ruch mógł skutecznie mnie uwolnić. Może to i lepiej, bo ciężko byłoby mi kontrolować moje ciało podczas spadania.

— Oczywiście, że mam. Myślisz, ale jak wyrywam laski?

— Boże, Terry, jesteś creepem. Powiem Vivian — grożę mu, równocześnie rozglądając się za kimś, kto może chciałby mnie wyswobodzić. — I co? Te laski są chętne, po bliskim spotkaniu z twoim tyłkiem?

Od razu żałuję, że to mówię, bo chłopak chichocze, co bardziej czuję, niż słyszę – jego ciało lekko wibruje od śmiechu.

— A chcesz się przekonać? — Powoli zaczyna spuszczać mnie w dół.

— Nie, nie, rany, Terry! — Teraz już podnoszę głos. Opieram się rękami o jego biodra i wyginam tak, żeby tylko znaleźć się, jak najdalej od jego ciała. Równocześnie nie jestem w stanie opanować kolejnych salw śmiechu. Choćbym nie wiem, jak się starała, to nie daję rady nawet udawać, że wcale się świetnie nie bawię.

W końcu rudzielec stawia mnie łaskawie na ziemi, a ja natychmiast siadam, żeby złapać oddech, co jest ciężkie, kiedy mięśnie brzucha bolą mnie od ciągłego chichotu.

— Cała jesteś czerwona.

— Chłopie, ty masz ogniste włosy! I nie wiem, czy zauważyłeś, ale przez ostatnie dwie minuty wisiałam głową w dół — przypominam mu.

— Dobra, koniec zabawy, zaraz druga połowa.

Nie mam pojęcia, kiedy Nathalia znajduje się tuż obok nas, ale grymas na jej twarzy mówi, że miała przyjemność obserwować, jak wygłupiałam się z Terry'm. Widząc ją, odruchowo rozglądam się za Mickiem. Idzie w kierunku bramki niemal tanecznym krokiem. Kiedy się odwraca, szczerzy zęby i pokazuje mi kciuka w górę.

— Dzięki — zwracam się do dziewczyny. — Dużo to dla mnie znaczy.

— Będę tak delikatna, jak tylko będę mogła — obiecuje mi.

— Naprawdę dziękuję.

Wciąż nie jestem szczególnie przekonana tego pomysłu, ale nie widzę innego rozwiązania w tej sytuacji. Mój przyjaciel musi wiedzieć, że z tego absolutnie nic nie będzie, bo inaczej jeszcze długo mu nie przejdzie.

Ustawiamy się na boisku, by zacząć drugą połowę. Posyłam uśmiech do Cole'a, ale on nie chce na mnie spojrzeć. Unoszę brew. Jest zazdrosny, czy co? Kręcę głową i skupiam się na podaniach, pomiędzy przeciwnikami.

Staramy się wywierać na nich presję, ale niestety już po piętnastu minutach strzelają nam bramkę. A konkretnie właśnie Cole. Mick rzuca się do słupka, ale brakuje mu kilku centymetrów. Publiczność szaleje, a my nie jesteśmy zbyt zadowoleni. Chociaż drużyna wciąż jest zupełnie spokojna, jakby nie zrobiło to na nich większego wrażenia, co z kolei doprowadza Reggie'ego do białej gorączki.

— Gratuluję — rzucam do Cole'a, bo bramka była naprawdę ładna, a on wywalczył sobie pozycję, myląc Nathana, co jest świetnym osiągnięciem.

— Dzięki — odpiera, ale bez entuzjazmu. Cóż, ja się tłumaczyć nie będę z tego, co robię z kolegami, nie będąc z nim w żadnym związku, myślę. Staram się nie pozwolić mojej irytacji urosnąć do rozmiarów, których nie będę mogła opanować.

Następną akcję zaczynamy bardzo spokojnie. Staramy się rozciągnąć grę na całej szerokości boiska, stawiając na długie podania. Powoli, ale systematycznie zbliżamy się do bramki, a przeciwnicy nie są w stanie odebrać nam piłki, co wyraźnie bawi Nathalię i Terry'ego. Reggie patrzy na nich tak, że zaczynam bać się teraz o ich bezpieczeństwo.

Kiedy zostaje siedem minut do końca meczu, widzę, jak Martin wybiega pod pole karne i przez chwilę nikt go nie kryje. Robię szybki zwód, mijając Cole'a, a potem puszczam piłkę między nogami jednej z zawodniczek, którą znam z widzenia. Kiedy jestem już za nią, wrzucam piłkę Martinowi, a on oddaje strzał na bramkę. Uderzenie jest celne, ale bramkarz broni. Piłka wylatuje na aut, a sędzia odgwizduje rożny.

— Wykonam! — krzyczę, ciesząc się z takiego obrotu sprawy. Mam szansę ich zaskoczyć.

Nikt nie protestuje. Większość drużyny ustawia się w pobliżu bramki. Nathan i Clara stoją trochę dalej, żeby móc w razie czego wrócić i wesprzeć Mickeya. Kładę piłkę na rogu i patrzę na bramkę. Mogę albo dośrodkować do kogoś z tych wyższych osób, albo uderzać na bramkę. Podejmuję szybką decyzję, cofam się parę kroków i z rozbiegu kopię piłkę tak, żeby zatoczyła w powietrzu piękny łuk. Leci idealnie na drugi słupek, czego bramkarz kompletnie się nie spodziewa. Jedynie Cole wie, co najprawdopodobniej zamierzam i ustawia się tak, żeby spróbować to wybronić, ale nie ma szans. Piłka szybuje nad jego głową, wpadając idealnie w okienko przy dalszym słupku.

Na trybunach znów słychać krzyki. Biegnę do reszty, która rzuca się na mnie. W jednej chwili jestem na świeżym powietrzu, a w drugiej gdzieś pomiędzy Terry'm, Michaelem a Noel. Mick krzyczy gratulacje, stojąc na połowie, ale tylko go słyszę, a nie widzę. W końcu mnie puszczają.

— Wspaniały strzał. — Nathalia klepie mnie po ramieniu.

Nawet Martin musi to przyznać. Teraz nasi przeciwnicy mają pięć minut, by zdobyć punkt. Ale mimo że pressing jest ogromny, to nie dajemy im żadnej okazji na strzał. Reggie próbuje strzelić z daleka, ale pokazuje tym tylko swoją desperację. Końcowy gwizdek informuje wszystkich o naszym zwycięstwie. Nawet nie jestem specjalnie zdziwiona, czego nie można chyba powiedzieć o Reggie'm. Ona nawet już do mnie nie podchodzi, choć mam wrażenie, że ma na to szczerą ochotę. Mimo że mecz był bardzo wyrównany, to jest Invictus pozostał Invictusem.

Ściskam wszystkich członków naszej drużyny, po kolei im dziękując. Kiedy przychodzi kolej na Nathalię, również ją przytulam, czując się nieco niezręcznie. Dziewczyna chce odejść, ale zatrzymuję ją na chwilę.

— Naprawdę jestem ci bardzo wdzięczna — zaczynam. — Słuchaj, masz zaproszenie ode mnie i cioci na grilla, jakoś za dwie godziny. Będzie Mickey i Victor. Zaprosiłabym resztę drużyny, ale...

— Ale Rose — kończy za mnie.

— Tak. — Nie chcę, żeby wiedzieli, że mam małą siostrę, lepiej, żeby nikt tego nie wiedział. — Co ty na to? Mam nadzieję, że przyjdziesz.

— Chętnie. Dla takiej kucharki i wspaniałej dziewczynki? Zawsze. — Uśmiecha się zaczepnie jednym kącikiem ust, a ja prycham cicho. — No dobra, dla ciebie też — dodaje, udając, że to tak od niechcenia.

Odchodzi, machając do Petera, który czeka na nią przy szatni. Nie spieszę się, mając nadzieję, że kiedy ja wejdę do środka, to dziewczyny już nie będzie. Widzę, jak Mickey rozmawia z Terry'm i Vivian. Nie miałam nawet pojęcia, że ona oglądała mecz. Podchodzę do nich, żeby chwilę porozmawiać. Potem rodzeństwo zawija się do domu.

— Lubię tych twoich współpracowników — stwierdza.

Potem słucham jeszcze, jak mówi o Nathalii i o całej rozmowie. Jakoś nie mam dzisiaj na to ochoty. Całe szczęście, że muszę pojechać jeszcze do S-Bridge po motor i będę miała chwilę spokoju. Akurat przed grillem.

***

Kiedy przyjeżdżam, słyszę wesołe głosy dobiegające z tyłu domu. Widzę, że Nathalia już jest, bo pod ogrodzeniem stoi jej samochód. Zaraz za nim stoi samochód Mickeya. Czyli wszyscy już są i zostało po prostu wejść na gotowe. Idealnie, myślę z lekkim uśmiechem. Nie miałabym siły wszystkiego rozkładać. Za to pomogę w sprzątaniu.

Za rogiem domu zastaję wszystkich w znakomitych humorach. Ciocia i Mickey stoją przy grillu i słyszę, jak chłopak opowiada jej o egzaminie na ratownika, który ma jutro. Nathalia i Victor grają z Rose w głupiego Jasia. W tym momencie Nathalia jest na środku i udaje, że nie może złapać piłki. Uśmiecham się pod nosem i staram się za bardzo nie rozczulać, ale to, jak ta dziewczyna potrafi zajmować się moją siostrą...

— No, kto to przyszedł! — Mick unosi w moją stronę papierowy talerzyk z kiełbaską, a ta mało mu nie spada. Przy okazji zwraca uwagę wszystkich osób na mnie. — Masz, ta będzie dla ciebie.

Podchodzę do niego i biorę talerz, dziękując mu. Mnie również kiełbasa mało nie spada, przez co reszta parska śmiechem. Nie wiem czemu, ale w pierwszej kolejności patrzę na Nathalię, która nawet nie próbuje ukryć rozbawienia. Nagle podbiega do mnie Rose i obejmuje moją nogę.

— Co tam, mała? — Gładzę jej włosy.

— Możemy częściej zapraszać ciocię i wujka? — prosi ze słodką minką.

— Ciocię... — powtarzam, przeciągając to słowo, bo wujek to oczywiście Vick. A ciocia... Patrzę na Nathalię, która rozmawia teraz z ciocią Miriam. Ciocia Nathalia. Jak łatwo wkupić jej się w łaski mojej rodziny. Ta myśl sprawia, że w środku robi mi się jakoś cieplej. — Postaram się, Rosie — obiecuję jej i sama mam nadzieję, że uda mi się spędzić z nimi jeszcze wiele takich miłych chwil.

***

Budzi mnie lekkie pocieranie o drzwi. Powoli otwieram oczy, żeby zobaczyć, że jest już dziesiąta. Promienie słońca jakimś cudem nie wyrwały mnie ze snu. Siadam na chwilę na łóżku i przeczesuję włosy dłonią, by poczuć, że mam guza na potylicy. Krzywię się lekko, bo przy dotyku zabolał. Mam jednak wrażenie, że właściwie to już znika. Rozciągam się i wstaję. Idę do drzwi, do których słyszę lekkie stukanie. Otwieram je.

— I co, Książę? Już ci przeszły te humo... — urywam, kiedy widzę mojego kota stojącego na drżących nogach pod drzwiami i patrzącego na mnie. — Książę!

Klękam przy nim i wyciągam rękę. Trzęsie się. Czuję to, kiedy go głaszczę. Nie wiem, co mam zrobić. Podchodzi do mnie, zataczając się i osuwa się na ziemię, kładąc głowę na moich stopach. Oddycha charcząco, futro ma niepoukładane i nastroszone. Drżą mi dłonie, kiedy odwijam bandaż na jego boku. Biorę urywany wdech, widząc, jak bardzo rana zaczęła się paskudzić. Wyczuwam pod palcami żyły pod skórą kota.

— Ja pierdolę, Książę... — wyduszam. Nie stać mnie na nic innego.

Ponownie związuję bandaż i biorę go na ręce, żeby zanieść go do jego legowiska na przedpokoju. Książę wtula się w moją klatkę piersiową tak ufnie, jakbym miała moc, by go uzdrowić. Staram się być spokojna, ale oddycham coraz szybciej.

— Nie panikuj, nie panikuj, tylko nie panikuj. Pojedziecie do weterynarza i wam pomoże — powtarzam to sobie, ale z każdą chwilą coraz bardziej się spinam.

Kładę kota na kocu, upewniam się, że cioci i Rose nie ma w domu i biegnę się ubrać. Nie pamiętam, żebym się kiedykolwiek tak spieszyła. Jest mi niedobrze. Nie chcę przyznać przed sobą, co teraz czuję. Nie pomagałoby mi to w działaniu. Nawet o tym nie myślę, skupiając się tylko na jak najszybszym naciąganiu koszulki na głowę.

Zbiegam na dół, a Książę nadal leży, jak leżał. Przebiegam obok niego, a on nawet na mnie nie spogląda. Najprawdopodobniej ma już zbyt mało energii. Wkładam buty, w ogóle nie kłopocząc się ich sznurowaniem i wracam szybko do mojego kota. Pochylam się i wyciągam ręce, ale on odsuwa się na koniec legowiska. Myślę, że może przestał mnie poznawać, albo się mnie boi i nie potrafię zignorować tego, jak to boli. Ale nawet jakby był przerażony, to ważniejsze jest, bym mogła go stąd zabrać. Już prawie udaje mi się go złapać, ale on wyskakuje jak poparzony ze swojego łóżka i wbiega do salonu, potykając się i przewracając. Nie sądziłam, że ma dość siły na coś takiego. Może nie wszystko jeszcze stracone.

— Książę!

Idę szybko za nim. Widzę, jak próbuje wskoczyć na kanapę, ale spada z żałosnym jękiem. Zaciskam zęby, czując, że nie zdołam już zbyt długo tłumić emocji. Siadam na podłodze, mając nadzieję, że może jakoś uda mi się go powoli przekonać do opuszczenia ze mną domu. Kot zapiera się jednak, jak może, przez co zaczynam tracić cierpliwość.

— Książę, proszę cię — błagam go. — Kurwa, ty uparty kocie! Chcę cię uratować! — krzyczę na niego, ale ona nadal nic sobie z tego nie robi. Próbuję znów go podnieść, ale tylko na mnie syczy. Ze zrezygnowaniem opieram się o kanapę i patrzę niego. — Proszę. Proszę, pozwól mi pomóc.

Zwierzę patrzy na mnie ze smutkiem. Nie mam pojęcia, skąd to dokładnie wiem, ale mam pewność, że cierpi. Cholernie cierpi. I ja cierpię razem z nim. Do moich oczu napływają łzy, kiedy dociera do mnie, że nie ruszy się z miejsca.

— Nie możesz tak po prostu umrzeć — mówię mu drżącym głosem. Mrugam kilka razy, by się nie rozpłakać. Jeszcze się nie poddam. Ale czuję się taka bezradna... — Nie możesz mnie zostawić. Mogę ci pomóc. Mogę... Mogę spróbować. Wezmę cię do lekarza, błagam, daj sobie pomóc.

Nie mam pojęcia, dlaczego myślę, że on może to zrozumieć. To tylko kot, nawet jeśli mądry, to nie będzie wiedział, co mówię. Wiem tylko, że on zdaje sobie sprawę, że chcę mu pomóc. Przysuwa się do mnie, ale kiedy chcę go wziąć na ręce, wyszarpuje się. Zostawiam go spokoju, a on powoli wdrapuje się na moje kolana, w czym mu pomagam. Spogląda na mnie jeszcze swoimi mętnymi, zielonymi oczami. Mam wrażenie, że chce mi powiedzieć: „Nie uleczysz mnie. Po prostu mnie nie zostawiaj". Czuję, jak łzy zaczynają spływać mi po policzkach. Straszny ból wypełnia moją klatkę piersiową. Przysięgam, że wolałabym połamać sobie żebra dziesięć razy, niż czuć to, co teraz czuję.

— Nie zostawię cię, przysięgam — szepczę, pozwalając już sobie na szloch. — Nie zostawię cię — powtarzam, pociągając nosem. I trzymam się tych słów, jak ostatniej deski ratunku. Jak jedynej rzeczy, którą mogę dla niego zrobić.

A może powinnam dalej się z nim szarpać? Może powinnam się jeszcze bardziej uprzeć niż on. Ale czuję, że nie ma to sensu. Nienawidzę się za to, ale mój kot chyba okazał się mądrzejszy ode mnie. Książę wie, że umrze. Zwierzęta to po prostu wiedzą. Nie chce, żebym mu pomogła, bo on po prostu czuje, że jest za późno. Nawet nie chcę się zastanawiać nad tym, co on przeżywa. Osoba, która miała się nim opiekować, nie jest w stanie mu pomóc. Czy ja go zawiodłam?

Zaczynam zawodzić, nie kontrolując tego w żaden sposób. Głaszczę jego futro tak delikatnie i kojąco, jak tylko umiem i płaczę, nawet nie próbując się uspokoić. Nie ma na to szans. W tej chwili najbardziej chcę, żeby Książę po prostu jakimś cudem wyzdrowiał. Zastanawiam się, czy ktoś z Invictusa może mieć taką moc. Ale wiem, że nawet jeśli, to nie ma szans, że zdąży tu przyjechać. Z S-Bridge jest za daleko. A mój kot... Mój przyjaciel postanowił, że umrze.

Nie, nie chcę na to pozwolić. Próbuję wstać, żeby iść po telefon, ale on wydaje z siebie smutne, pełne bólu miauknięcie.

— Nie zostawiam cię, przysięgam. Chcę ci pomóc... — Łykam łzy, chcę go ściągnąć z moich nóg, ale wczepia się we mnie pazurami. Mam wrażenie, że czuje się zdradzony. — Nie, naprawdę, nie zostawiłabym cię. Dlaczego nie pozwalasz mi pomóc?

Mam wrażenie, że ból wkrótce rozerwie moje serce. Im Książę spokojniej oddycha, tym rzewniej płaczę. Nigdy nie sądziłam, że dojdzie do sytuacji, w której będę siedzieć w salonie, patrząc, jak mój przyjaciel odchodzi. I to przeze mnie. To moja wina. Rozpacz, którą czuję, kiedy w końcu pozwalam tej myśli się pojawić, wywołuje kolejne wodospady łez. Nie chciałam go skrzywdzić. Gdybym po prostu zabiła tego szczura...

Nagle czuję ogromną nienawiść skierowaną do Jamesa. Gdyby on nie wysłał tego obrzydliwego gryzonia, to nic by się nie stało. W tym momencie wyłupiłabym mu oczy, biłabym go aż go utraty przytomności, zrobiłabym mu jakąś straszną krzywdę.

— Zabiję go, słyszysz? — krzyczę, choć nie wiem, czy do siebie, do Księcia, czy może do Boga. — Zabiję tego skurwiela!

I znów wybucham płaczem. Przez kolejne pięć minut staram się uspokoić, choć Księciu zdaje się nie przeszkadzać to, że od początku ronię nad nim łzy. Po tym, jak zaczynam w miarę normalnie oddychać, czuję, że kot nie bierze już kolejnego wdechu.

— Nie... — mamroczę, przykładając dłoń do jego serca. — To niesprawiedliwe.

Całe uspokajanie się przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Nie jestem w stanie się powstrzymać. Ukrywam twarz w sierści Księcia i ponownie wybucham płaczem. Nie pamiętam, kiedy ostatnio czułam się tak źle. Chyba nigdy. Jest pierwszą ważną dla mnie istotą, którą umarła. Pierwszym istnieniem, na którym mi tak zależało. Pierwszym, który mnie opuścił.

— Kocham cię. — Jedną ręką gładzę jego sierść, a drugą wycieram łzy. — Tak bardzo cię przepraszam.

Przez chwilę siedzę jeszcze, pochlipując żałośnie. Później jednak postanawiam, że powinnam się uspokoić. Księciu należy się pogrzeb. Wpatruję się w ścianę i myślę tylko o tym, czy przypadkiem nie będę musiała oddać go do laboratorium. Nie chcę tego. Naprawdę tego nie chcę. Chcę go pogrzebać w jakimś pięknym miejscu. Nie ważne, jakie są przepisy. Najwyżej będę płacić karę. Chyba jestem mu to winna.

Kładę Księcia na podłogę i wstaję powoli. Stawy i mięśnie mam tak zesztywniałe, że ledwie udaje mi się wyprostować, a kilka pierwszych kroków sprawia mi ból. Idę po koc kota, na którym leżał jeszcze dziesięć minut temu. Biorę go w rękę i chwilę przyglądam się legowisku. Po namyśle podnoszę jeszcze pluszową mysz, którą uwielbiał się bawić.

Wracam do salonu i rozkładam koc na ziemi, potem kładę na nim Księcia i mysz i zawijam materiał. Nie czuję w tym momencie kompletnie nic. Jakbym była pusta w środku. Mało co mnie teraz interesuje. Wiem tylko, że muszę zadzwonić do Noel. I robię to, używając jednak prywatnego numeru. Nie wiem, ile osób może słuchać naszych rozmów na radiach.

— No co tam, słońce? — Noel odbiera po kilku sygnałach.

Przełykam ślinę, mając nadzieję, że mój głos nie będzie drżał.

— Cześć, słuchaj, ty pracujesz nad tym szczurem?

— To znaczy Diana próbuje go namierzyć, ale na razie nic nie mamy — odpiera nieco zmartwionym głosem.

— Co? — Marszczę brwi i opieram się o ścianę, bo nie mam siły tak po prostu stać. Chwilę zastanawiam się, o czym ona mówi. — Noel. Szczur. Ten od Jamesa.

— No to mówię — odpiera już zupełnie skonsternowana.

— Ten, który przyszedł do mnie w paczce.

— Aaa, ten! — W jej głosie wyczuwam śmiech i pewnie sama bym się śmiała, gdyby tylko okoliczności były nieco inne. — Tak, badamy go, a co?

— Nic, po prostu wiesz, zastanawiałam się, czy ten szczur mógł narobić mi porządnych szkód, gdyby mnie ugryzł, albo podrapał... — Staram się wyciągnąć tę informację ostrożnie, żeby tylko nie domyśliła się, że coś może być na rzeczy.

Dziewczyna jednak idzie w zupełnie inną stronę.

— A podrapał cię? Albo ugryzł? — Słyszę, że jest zaniepokojona. Czyli coś wiedzą.

— Nie. Rozumiem, że powinnam się cieszyć?

— Wiesz, no miałaś szczęście. Zdążyliśmy ogarnąć, że jego zarazki są silnie infekujące ciało. Trochę nas to martwi, ale poznajemy już skutki tej substancji...

Przestaję jej właściwie słuchać i tylko kiwam głową, zaciskając zęby.

— Caro, jesteś tam? — pyta mnie Noel, która oczywiście nie mogła zobaczyć moich reakcji przez telefon.

— Tak. Słuchaj, ja kończę, muszę coś załatwić. Powodzenia.

Czekam jeszcze, aż ona się pożegna, zanim się rozłączę, żeby nie wzbudzać niepotrzebnych podejrzeń i mogę już odetchnąć z ulgą. Poza tym, że znów mam do siebie pretensje, że nie zabrałam Księcia od razu po tej walce do S-Bridge, to przynajmniej wiem już, że nie będą go potrzebowali. Mogę pojechać i go pogrzebać. Zaplanowałam już, że będzie to las nad rzeką.

Na miejsce dostaje się na moim motorze, więc jestem tam w dwie minuty. Dobrze, że akurat mój wzrok nie wariuje i jazda przebiega bezproblemowo. Zostawiam maszynę przy moście i dalej idę piechotą. Mimo że nie wiem dokładnie, gdzie chcę wykopać mu grób, to nogi same prowadzą mnie pod wielki dąb, który stoi na polance, jakieś pięć minut drogi od skraju lasu.

Kładę ciało Księcia na ziemi i zaczynam kopać niewielką łopatą. Ziemia jest twarda, ale właściwie, to mnie to cieszy, bo trochę się zmęczę, może uda mi się oderwać myśli od rzeczywistości.

W końcu dół jest wystarczająco głęboki. Podnoszę zawiniątko, które jeszcze kilka dni temu mogłabym nazwać moim przyjacielem. Układam je delikatnie w grobie i uderza mnie zapach świeżej, wilgotnej ziemi. Wyjątkowo jest dla mnie bardzo nieprzyjemny. Nie mam ochoty bawić się w ceremoniały, więc zaczynam delikatnie zasypywać grób. Mam wrażenie, że to wszystko, co czuję (choć nie pozwalam sobie na świadome przeżywanie tych uczuć) jest już wystarczająco przygniatające. Wiem, że nie byłabym w stanie wygłaszać mowy, nie ryzykując kompletnej rozsypki. A tej się zwyczajnie boję.

Kiedy zasypuję całość, kładę jeszcze na wierzch kilka polnych kwiatów, po które uprzednio musiałam pójść. Przez chwilę patrzę na swoje dzieło. Kiedy myślę „moje dzieło", czuję jakieś uderzenie w środku.

— Nie chciałam — mówię do Księcia. — Byłeś najlepszy. Żegnaj.

Ostatnie słowa mało nie więzną mi w gardle. Nie jestem w stanie wytrzymać w tym miejscu ani chwili dłużej. Muszę stąd iść. Z łopatą w ręce wybiegam z lasu. Kiedy znajdę się w domu, będzie lepiej. To jakby inna rzeczywistość. Tam będzie mi łatwiej zapomnieć, zająć się czymś.

Mylę się. W domu wcale nie jest lepiej. Krążę dookoła, nie wiedząc, co mam ze sobą zrobić. Wiem, że wkrótce mogę wybuchnąć. Kiedyś na pewno się to stanie. Ale teraz dociera do mnie, że nie chcę być z tym sama. Ciocia wróci dopiero jakoś wieczorem, bo pojechała z małą do jej dziadków. Mickey ma egzamin, właśnie zaczął pisać. Przeraża mnie to, że nie wiem, do kogo mam zadzwonić.

Przeglądam spis kontaktów. Zostaje mi Cole, chociaż przez chwilę myślę o Nathalii. Szybko jednak wybijam ją sobie z głowy. W jaki sposób miałaby mi pomóc dziewczyna bez połowy emocji? Nie chciałabym jej ani wykorzystywać, ani stawiać w niezręcznej sytuacji. Nie wiem, jak by zareagowała. Ale przede wszystkim nie wiem, jak ja bym zareagowała. Nie ufam jej jeszcze, a potrzebuję zaufania, by móc swobodnie płakać. Nie wiem, jakbym się przy niej czuła.

Wybieram numer Cole'a i przykładam telefon do ucha.

— Siemka — odzywa się pogodnie. — Co tam?

— Cześć. — Nie do końca wiem, co miałabym powiedzieć. Chwilę milczę. — Nie chciałbyś do mnie przyjechać?

— Chciałbym, ale mam teraz trening, Caro — wzdycha.

— Rozumiem. Po prostu jakoś tak... — Wcale nie chcę mówić mu, jak źle się czuję. Do tej pory nie mógł tego wiedzieć, bo brzmię normalnie. Również wzdycham ciężko. — Wiesz, nie chcę być dziś sama.

— Naprawdę bym chciał dotrzymać ci towarzystwa, ale pojutrze mamy mecz, więc to bardzo ważny trening — tłumaczy i ja mu wierzę.

— Rozumiem. To następnym razem.

Rozłączam się, zanim jeszcze coś powie. Jestem na niego zła, to prawda. Nie powinnam, bo nie wiedział przecież, co się stało i nie wiedział, co czuję, bo nie chciałam mu nic powiedzieć. Gdyby wiedział, to jestem pewna, że by przyjechał. Ale i tak jestem zła.

Ledwie powstrzymuję się od rzuceniem telefonem o ścianę. Kładę go na łóżko, nie zwracając uwagi na to, że Cole dzwoni. Czyli będę siedzieć sama. Zresztą – dam sobie radę. Zajmę się czymś, czymkolwiek. Na razie jednak czuję impuls, by jakoś rozładować złość, więc biorę w ręce poduszkę i rzucam nią kilka razy o ścianę. Kłamałabym, mówiąc, że poza unoszącym się kurzem są jakieś większe efekty. Jestem tak zła, że chwilę rozważam, czy ciocia zauważy ubytek w postaci jednego talerza.

Dzwonek do drzwi wprawia mnie w osłupienie. Przez moment wydaje mi się, że może ciocia już wróciła, ale szczerze w to wątpię. Bardziej prawdopodobne jest, że Cole przyjechał zobaczyć, dlaczego nie odbieram jego telefonów. Podchodzę do drzwi i biorę kilka głębokich oddechów, po czym je otwieram.

Mało nie parskam śmiechem, kiedy widzę przed sobą Nathalię. Co za ironia, że wszechświat przysyła mi osobę, która była akurat ostatnia na mojej liście potrzeb na dziś. Choć pewnie nie byłoby tak, gdyby miała całość uczuć.

— Cześć. — Uśmiecha się do mnie. — Przyszłam po klucze do domu.

— Cześć, jasne, wejdź. — Przepuszczam ją w drzwiach, dopiero teraz przypominając sobie, że rzeczywiście ciocia wspominała wczoraj, że Nathalia ich zapomniała. — Zaraz ci je dam, ciocia schowała je do szuflady.

Podchodzę do szafki na przedpokoju i zaczynam przeszukiwać pierwszą szufladę.

— Jak tam po meczu? — zagaduje mnie beztrosko dziewczyna. Cała ona. Tak bardzo chciałabym, żeby udzielił mi się jej humor.

— Dobrze, całkiem dobrze — odpieram, pilnując, by patrzeć wyłącznie na rupiecie w szufladzie.

W tym momencie Nathalia w moim domu jest naprawdę dużym problemem. Może wyczuć mnie w ułamku sekundy. Pewnie już to zrobiła. Trochę łudzę się, że może uda mi się ją znów oszukać, ale nie mam wobec tego większych nadziei.

W końcu znajduję jej klucze, ale wylatują mi z rąk na podłogę. Klnę cicho pod nosem i od razu żałuję, kiedy widzę jej minę. Nawet nie ma sensu mówić, że wkurzyły mnie upadające klucze, przecież to tak nawet nie działa.

— Proszę. — Podaję je jej.

— Dzięki. — Bierze je ode mnie, ale też łapie moją dłoń, żebym mnie zatrzymać i sprowokować do odwzajemnienia jej spojrzenia. Czuję coś w związku z tym dotykiem i wiem, że to może wyciągnąć na wierzch pozostałe emocje. W końcu jednak spoglądam jej w oczy. — Wszystko w porządku? — Patrzy na mnie, nawet nie ukrywając podejrzeń. Wie, że coś jest na rzeczy. Oczywiście, że wie.

— Tak, jest okej — odpowiadam, delikatnie wyswobadzając dłoń.

— Jakbyś chciała pogadać, to wiesz, gdzie mnie szukać — mówi tylko. Nie wierzy mi. Ale chyba już nie ma siły mnie do niczego zmuszać.

— Jasne, dziękuję.

Blondynka chowa klucze do kieszeni i już ma się obrócić w stronę wyjścia, kiedy jej wzrok pada na legowisko Księcia, w którym nie ma ani koca, ani zabawki. Wbija wzrok w moje oczy i rozchyla lekko usta, jakby nie mogła uwierzyć w to, co widzi.

— Carolyn, gdzie jest Książę?

Czuję się, jakby tama, którą budowałam w swoim sercu, nagle pękła. I wystarczyło jedno pytanie. Widzę w jej oczach, że w tym momencie zaczyna dokładnie rozumieć, co się stało. Przełyka ślinę.

— Tak mi przykro, Lynn — mówi zduszonym głosem.

Nie jestem w stanie się powstrzymać. Nieważne, jak mocno zaciskam usta, szczękę i pięści, jak szybko mrugam, ani jak bardzo staram się uspokoić. Moje oczy zachodzą łzami i wystarczy pół sekundy, żeby znów zaczęły mi spływać po policzkach. Boję się spojrzeć na Nathalię. Nie chciałam, żeby kiedykolwiek widziała, jak płaczę. Ona pewnie tego nie robi, odkąd... Może to uznać za słabość. Może pomyśleć... Dlaczego ja się tak przejmuję, co ona pomyśli?

Chcę coś powiedzieć, choć nie mam pojęcia, co. Słowa jakoś nie chcą się układać, zresztą: nie jestem w stanie wziąć normalnego oddechu. Stoję, czując się, jak idiotka. Słyszę, że dziewczyna do mnie podchodzi. Patrzę na nią i cofam się o krok.

— Hej, spokojnie — szepcze kojącym głosem i zbliża się powoli. Staje przede mną i, patrząc mi w oczy, kładzie mi jedną dłoń na karku, a drugą w talii, delikatnie mnie do siebie przyciągając. To taki typowo ludzki odruch. Nawet mnie on nie dziwi, chociaż gdyby zrobił to ktokolwiek inny z Invictusa, byłoby zgoła inaczej. — Chodź...

Chwilę się opieram. Nie jestem przekonana do tego pomysłu. Nie chcę, by pocieszała mnie osoba, która nie jest moją przyjaciółką. Nie chcę, żeby mnie widziała w takim stanie i wątpię, żeby mogła dobrze się przy tym czuć. Dziewczyna jednak napiera lekko na mój kark i w końcu chowam twarz w załamaniu jej szyi i ramienia. Nathalia przytula mnie mocno i ja też ją obejmuję.

— Shhh...

Wplata palce w moje włosy i głaszcze mnie delikatnie. Czuję jej perfumy i po prostu pozwalam sobie płakać. Nie spodziewałam się tego, ale mam poczucie, że jestem z nią teraz bezpieczna. To inne poczucie, niż to, które mam przy Micku, czy Cole'u. Ale całe moje ciało też się rozluźnia, jakby chciało mi powiedzieć: „Jest dobrze, jest bezpiecznie, nie musisz uciekać". I mimo że tak bardzo cierpię, to jej dłoń gładząca moje plecy to wszystko, czego potrzebuję.

— Płacz, skarbie. Trzeba to wypłakać — szepcze mi do ucha i na słowo „skarbie" przechodzi mnie delikatny dreszcz. Nie wiem, dlaczego akurat jej czułość odbieram w taki, a nie inny sposób. — Damy radę, okej?

Jej słowa są zupełnie inne, niż te, które zwykle słyszę. Jest tak delikatna. Dużo bardziej, niż można by się spodziewać po osobie z brakiem uczuć. Zaczynam mieć pewność, że ja nie do końca rozumiem, jak to wybrakowanie działa, że zbyt surowo oceniam ją w kontekście braku tych emocji. Nathalia pozwala mi płakać, aż się nie uspokoję. Wcale nie próbuje wmówić mi, że „będzie dobrze". Mam wrażenie, że rozumie sprawę lepiej niż większość osób. W dodatku bardzo pocieszają mnie jej słowa, sugerujące, że będzie mnie wspierać, aż mi nie przejdzie. Nie liczę na to, jakoś bardzo, ale w głębi duszy wiem, że nie kłamie.

— To moja wina...

— Nie zabiłaś go, Lynn. Kochałaś go.

Znów myślę o tym, że nie spodziewałam się, że będzie mnie pocieszać. Że pozwoli moim łzom moczyć swoją koszulkę. Nie dlatego, że uważam ją za jakiegoś wybrakowanego człowieka. Po prostu wyobrażam sobie, że okazywanie współczucia musi być trudne, gdy nawet swoich emocji nie można przeżywać w pełni. W tym momencie nawet zazdroszczę, że drużyna pozbyła się tego zbędnego balastu.

— Gdybym tylko zabiła tego szczura od razu, to...

— Carolyn, nie jesteś niczemu winna. — Czuję jej ciepły oddech na moim karku. — Wiem to, bo widzę, jak bardzo cierpisz. Nie chciałaś tego.

Staram się pamiętać, że to nadal jest członkini Invictusa, ale w tym momencie wcale nie zachowuje się tak, jak reszta z nich. Jestem w jeszcze większym szoku, kiedy słyszę, że zaczyna nucić jakąś spokojną melodię. Brzmi czysto i naprawdę pokrzepiająco. Mam ochotę poprosić ją, by zaśpiewała, ale nie mam dosyć odwagi.

Powoli wracam do jako takiej równowagi. Przestaję płakać. Jednak nie odsuwam się od niej. Nie chcę jeszcze. W jej ramionach jest mi tak dobrze. Ale w końcu przychodzi czas, kiedy wypadałoby, żebym uwolniła się z jej objęć.

— Przepraszam. — Jest mi głupio, że tak wyszło.

Dziewczyna ujmuje moją twarz w dłonie, więc na nią patrzę.

— Nie masz za co przepraszać. — Kciukami ociera ostatnie łzy, spływające po moich policzkach.

— Nie chciałam cię zatrzymywać, naprawdę...

— Hej, sama chciałam zostać. Wszystko jest w porządku, okej? — Mówiąc to, unosi brwi i patrzy mi poważnie w oczy.

— Dziękuję...

Jestem jej naprawdę wdzięczna. Dziewczyna uśmiecha się delikatnie i gładzi mój policzek. Mam wrażenie, że w tym momencie jestem dokładnie w tym miejscu i czasie, w którym powinnam. Wcale nie żałuję, że tu jest ona zamiast Micka, czy Cole'a. Chyba nawet pocieszanie mnie poszło jej lepiej niż im. W końcu to dziewczyna. Przy niej ta sytuacja wydaje się mniej... okropna.

— Kiedy wraca ciocia?

— Wieczorem.

— Zostanę z tobą, dobrze? — Proponuje mi, podając chusteczki, które przyjmuję. — Nie chcę, żebyś była sama.

— Nie musisz, naprawdę...

— Ale chcę. Naprawdę chcę.

Kiwam głową. Nawet nie przychodzi mi na myśl, żeMick niedługo kończy egzamin i on mógłby przyjechać. Ja chyba też po prostuchcę, żeby została. Dziewczyna proponuje, żebyśmy obejrzały jakąś bajkę. Siadamyna kanapie i, chociaż już nie pozwalam sobie na kontakt fizyczny z nią, żebynie wychodzić na kompletną ofiarę, to czuję się już naprawdę lepiej. A bajkapozwala mi na chwilowe zapomnienie o sprawie.

_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_

Witajcie znowu. Starałam się dodać ten rozdział dosyć szybko, bo mam coraz mniej czasu i nie wiem, kiedy będę w stanie napisać kolejny. 

Mam nadzieję, że mimo wszystko dość dobrze się go czytało.

Do następnego!

_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro