14.2. Bomby

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Te karabiny to pierwsze, co w ogóle zauważam. Dopiero potem widzę, że trzymają je nie tylko ludzie, wyglądający, jak żołnierze, ale także naukowcy, którzy nadal są w kitlach. Wyglądają oni , jakby traktowali nasze odwiedziny jako atrakcję. Na środku pomieszczenia nie ma już stołu – został złożony i ustawiony pod ścianą. Żadne maszyny obecnie już nie pracują. Nigdzie nie ma ani śladu Jamesa. Nathalia rozgląda się z dostrzegalną dezorientacją na twarzy.

— Co jest, kurwa... — szepcze za mną Cassian.

— Zaskoczeni? — Jeden z żołnierzy, który nie trzyma broni, uśmiecha się szeroko. Ma czarne, zaczesane do tyłu włosy, z dużą ilością żelu, krzaczaste brwi i niewiarygodnie szerokie barki. Wygląda trochę jak uczłowieczony borsuk. Stoi zupełnie spokojnie, jakby była to dla niego dziecinna igraszka.

Widzę, jak Nathan patrzy w stronę drzwi, których RX nie mógł pokonać. Nie ma wątpliwości, że to stamtąd wyszli żołnierze. Moje dłonie stają się lekko wilgotne.

— Gdzie jest James? — warczy Nathalia, celując w jego gardło.

— Nie ma go tutaj. — Borsukowaty rozkłada ręce, by poprzeć swoją bezradność w tej sytuacji i śmieje się cicho, ironicznie. Zauważam u niego silny, hiszpański akcent. W innych okolicznościach byłoby to nawet przyjemne w odbiorze. — Ale jestem ja. Mówcie mi Valerio. Miło mi was poznać, dużo o was słyszałem i...

— Dobra, nie pierdol — niecierpliwi się Nathalia i podnosi karabin odrobinę wyżej. — Mów, czego chce James, albo rozwalę ci łeb.

Ten nie wydaje się tym w ogóle przejęty. Krzyżuje ramiona i lustruje dziewczynę wzrokiem, nawet chwili nie poświęcając na innych członków drużyny.

— Mówił, że nie dasz się nastraszyć. — Wzrusza ramionami i opiera się o ścianę. — Jest nas ponad dwa razy więcej. Możemy was zabić w każdej chwili.

— Nie zrobicie tego — oznajmia Nathalia z niezachwianą pewnością. Nawet przy tym nie drgnie, wzrok ma uparcie wlepiony w Borsukowatego. — Znam Jamesa. Chciałby być przy tym osobiście. Nie przepuściłby tej okazji. Obserwuje nas, tak? — wskazuje lufą na kamerę w rogu.

W odpowiedzi słyszymy jedynie:

— Xavier!

Jeden z żołnierzy zmienia położenie swojej broni i pociąga za spust. Najpierw rozlega się huk, aż drgam mimowolnie. Prawie równocześnie słyszę stłumiony jęk. Obracam się szybko, czując jak robi mi się słabo, bo boję się, co zobaczę. Michael zaciska dłoń na ramieniu, a strużka ciemnej krwi spływa mu po ręce. Kula chyba wbiła mu się prosto w biceps i jego ręka wisi zupełnie bezwładnie. Poza tym jednak wygląda na to, że będzie żyć.

Ja za to mam wrażenie, że będę musiała usiąść. Nigdy nie widziałam tyle krwi na raz. Czuję jak Nathalia muska dłonią moje biodro. Nie mam pewności, czy to celowe z jej strony, ale na pewno dodajemy trochę otuchy. Biorę się więc w garść, nie mam zbyt wielkiego wyboru.

— Ty... — zaczyna Nathan, robiąc krok w stronę Borsukowatego, a wszystkie karabiny kierują się na niego.

— Nate. — Głos Nathalii jest stanowczy i zatrzymuje chłopaka, który zaciska szczękę tak mocno, że mam wrażenie, że zaraz ją sobie połamie. Jest tak silny, że może jest to nawet możliwe?

Borsukowaty uspokaja się trochę i na jego twarz znów wpływa zadowolony uśmieszek.

— Widzicie jakie to proste! Uwierzcie mi, że nie wszyscy jesteście równie cenni, więc jeśli coś odwalicie, to ktoś zginie. Zaczynając od tego blondynka. — Wskazuje głową na Michaela. Nie wiem, czy chłopak bardziej denerwuje się bólem, czy może faktem, jak bardzo został zlekceważony, ale mruczy w odpowiedzi tak niecenzuralne zdanie, jakiego jeszcze nigdy nie słyszałam. Muszę przyznać, że jestem w podziwie.

Nikt z nas nie chce narażać Michaela. Nie mam pojęcia, jak właściwie mamy to przeżyć. Wyobrażam sobie, że sam Terry mógłby ich wszystkich pozabijać i nic by mu się nie stało, ale reszta? Z pewnością któryś członek by nie przeżył. Ale gdyby Nathalia użyłaby swojej mocy, to mogłoby się udać. Nie jestem jeszcze do końca pewna, jak to działa, ale wydaje mi się to całkiem możliwe.

— Jakim cudem ukryliście tu tylu ludzi?

Michael jest szybszy, niż którykolwiek z żołnierzy, którzy są tu chyba tylko po to, by trzymać te kałachy w gotowości.

— Oszukali nasze skanery — cedzi przez zaciśnięte zęby. Jego czoło zrosił pot, a skóra stała się trochę bledsza. A jednak przepełnia go energia, której nigdy wcześniej u niego nie widziałam. Oczywiście czerpie ją ze złości. — Następnym razem będziemy lepiej przygotowani.

— Och, to działa w dwie strony wiesz? — uśmiecha się. — Uczymy się od was.

Cicho wypuszczam powietrze, kiedy dociera do mnie, że naprawdę nie jesteśmy w dobrej sytuacji. Oczywiście to wiadomo odkąd niemal nadzialiśmy się na ich karabiny. Ale teraz wiem, że tkwimy w tym szambie od dawna.

— Kogo u nas macie? To od niego są wszystkie dane, jakie posiadacie o naszym sprzęcie? — Nathalia robi pół kroku do przodu skupiając na sobie wzrok wszystkich zebranych. Nie mam pojęcia, czy naprawdę liczy na to, że jej odpowiedzą, czy może bardziej na to, że przez przypadek dowie się czegokolwiek istotnego.

Borsukowaty unosi ręce, by mieć pewność, że nikt nie właduje jej teraz kulki w głowę. Nie wydaje mi się jednak, by była taka potrzeba. On akurat wydaje się najmniej zrównoważony z tych wszystkich żołnierzy.

— Nie wiem, o kim mówisz...

— Mhm, jasne — cedzi Nathalia.

— ...i lepiej nie próbuj swoich sztuczek. Wiem, że możesz to zrobić w każdej chwili, ale wtedy nie dowiesz się niczego. Nie chcemy znów was fatygować. Szanujmy swój czas. — Uśmiecha się szeroko, jakby ten żart był szczególnie zabawny.

Nathalia odwraca się w naszą stronę. Patrzy na Nate'a, który wzrusza ramionami.

— Niech gada, co nam szkodzi. W każdym momencie możemy ich pozabijać — dodaje ledwie słyszalnym szeptem. Jestem blisko, więc udaje mi się to wychwycić. Jeśli nasi wrogowie nie mają wyczulonego słuchu to nie mogli tego usłyszeć.

Kiedy rozważam jego wypowiedź, to nie wiem, czy to przejaw skrajnej pewności siebie, czy rzeczywiście ma rację. Ale widzę, że zaraz po tym odwraca się, by spojrzeć na drzwi, którymi weszliśmy. Żołnierze nas nie otoczyli. Możemy w każdej chwili wyjść. Nie wiadomo, jakby na to zareagowali, ale mam wrażenie, że naprawdę nie planują nas zabić. Mają inny cel. Co nie oznacza, że lepszy.

Nathalia omiata wzrokiem wszystkich po kolei i patrzy też na mnie. Mam wrażenie, że zawiesza na mnie wzrok dłużej. Unoszę lekko dłoń i kieruję kącik ust w dół, by przekazać jej jakoś moją bezradności. Mam ochotę powiedzieć: „Decyduj, ufam ci", ale nie wiem, jak miałabym to zrobić, więc po prostu liczę na to, że zrozumie.

Odwraca wzrok, by spojrzeć na Borsukowatego.

— Mów, co masz powiedzieć.

Facet nawet nie wydaje się tym zaskoczony. Może jedynie jeszcze bardziej rozluźniony, że doszedł z nami do jakiegoś porozumienia.

— Właściwie, to dosyć już gadania. — Macha ręką ze zniecierpliwieniem. — Pan Clearty chciał po prostu coś wam pokazać.

Wstaje i podchodzi do szczelnie zamkniętych drzwi, do których wcześniej nie mogliśmy się dostać. Zaciska dłoń w pięść i właśnie ma zapukać, kiedy zatrzymuje się na chwilę. Patrzy na nas nieodgadnionym wzrokiem.

— Holder — rzuca lekko w stronę dziewczyny, która spina się tak, że mam wrażenie, że zaraz naprawdę zrobi mu krzywdę — daj nam tu waszą świeżynkę. — Teraz patrzy na mnie, aż przechodzi mnie dreszcz. Nie podoba mi się to spojrzenie. — Niech ona otworzy drzwi.

— Chyba sobie kpisz — prycha Nathalia, a Cassian robi mały krok w lewo, by mnie zasłonić.

— Hej, dbam o jej doświadczenie, to chyba dobrze? — Borsukowaty naprawdę gra, jak w jakimś teatrzyku. Wygląda na to, że nudziło mu się niemiłosiernie i stara się teraz to sobie jakoś odbić, bo wątpię, by ktoś był taki na co dzień. — Przysięgam, że włos jej z głowy nie spadnie.

Nie chcę tego robić, ale czuję, że powoli nie ma wyboru. Zanim to przemyślę, już robię krok do przodu, ale wtedy dziewczyna staje przede mną, zatrzymując mnie.

— Ja mogę to zrobić — mówi. — I ja powinnam.

— Pójdę — najciszej jak umiem, szepczę jej do ucha, na co mam wrażenie, że jeszcze bardziej się spina. — Nic mi nie zrobią. Już dawno by próbowali.

Borsukowaty nie pospiesza Nathalii, która nadal stoi tak, jakby w ogóle nie słyszała, co powiedziałam. Potrzebuje czasu do namysłu. Nic dziwnego, nie wiadomo, co z tego wyniknie i jak się skończy. Jestem najmniej doświadczona i jestem najsłabszym ogniwem naszej drużyny. Na logikę, to nie powinien być taki zły pomysł. Nawet jeśli coś mi się stanie, to jestem najmniej cenna. Wiem, że reszta o tym myśli. Tylko dziewczyna się waha.

— Jeśli będzie jej groziło cokolwiek, c o k o l w i e k — podnosi trochę głos — to poczujecie taki ból, że będziecie błagać mnie o śmierć. O ile uda wam się wykrztusić te słowa.

Widzę profil jej twarzy. Widzę ten żar w jej oczach, chociaż mam wrażenie, że teraz jest gorętszy. Wiem, że w tym momencie jest w stanie zrobić to im wszystkim bez najmniejszego wysiłku.

— Obiecałem, że nic jej nie będzie.

— Obyś więc mnie przekonał. — W końcu odsuwa się na bok, by mnie przepuścić.

Trochę miałam nadzieję, że jednak tego nie zrobi. Z drugiej strony nie czuję aż takiego przerażenia, jak myślałam. Nie zabiją nas. Jesteśmy im do czegoś potrzebni. Nie wiem, czy to jest faktycznie pocieszające, czy wręcz przeciwnie.

Ruszam w kierunku Borsukowatego.

— Odłóż karabin — nakazuje.

Unoszę brwi i krótko parskam śmiechem. O dziwo nie jest to nerwowy śmiech, jakiego spodziewam się w tej sytuacji. Jest raczej drwiący.

— Nie rób sobie jaj.

Kątem oka widzę satysfakcję na twarzy Nathalii. Drga lekko i daje drużynie znak ręką. Wszyscy zgodnie kierują karabiny na drzwi. Na chwilę podnosi mnie to na duchu. Jednak fakt, że część naszych przeciwników robi to samo, sprawia, że coś zaciska mi się na żołądku.

Kiedy idę, ludzie rozstępują się, stając pod ścianami, jednak oddalając się od drzwi. Słyszę, jak bije mi serce. I wiem, że każdy kto ma wyostrzony słuch też to słyszy. Borsukowaty odsuwa się, pozwalając mi chwycić za klamkę. Kładę na niej dłoń i spoglądam na niego.

— No spokojnie, przeżyjesz to — zapewnia mnie. Wydaje mi się, że widzę w jego oczach jakieś niezidentyfikowane emocje. To każe być pewną, że nie chce mnie zabić. Ale nie wiem dlaczego.

Naciskam na klamkę i ciągnę. Drzwi są ciężkie, ale otwierają się spokojnie. Przełykam ślinę i zaglądam do środka, gotowa w każdej chwili cofnąć się kilka kroków.

Początkowo widzę tylko ciemność, ale potem zaczynają się z niej wyłaniać cztery sylwetki. Dwójka ludzi stoi wyprostowanych i trzymają dwoje innych za karki. W ich dłoniach błyszczą paralizatory. Ci zniewoleni mają głowy nisko pochylone, są normalnie ubrani i poza tym nie jestem w stanie zobaczyć wiele więcej. Aż jeden z nich nie podnosi głowy, spoglądając lekko w prawo. Na jego twarz pada światło z zewnątrz, a w moje oczy rzuca się paskudna rana w policzku przez którą wyzierają zęby.

Cofam się o krok, dusząc krzyk. Wpadam na Borsukowatego, który za mną stoi. Łapie mnie za ramiona, mówiąc coś o spokoju, ale ja go nie słucham, bo łapię kontakt wzrokowy z tym facetem.

Teraz widzę, że ma na sobie obrożę. Ludzie, którzy pilnują jego i jego towarzysza są w szczelnych skafandrach. Uwięziony człowiek ma oczy utkwione we mnie. Jest w nich coś takiego, co każe mi myśleć, że już dawno nie jest ludzkim stworzeniem. Patrzy na mnie, jakby mnie nie widział. Twarz ma podrapaną, ale nic nie równa się dziurze w policzku, której teraz na szczęście nie widzę tak dobrze. Nie wiem, czy bym nie zwymiotowała. Właściwie, to zastanawiam się nad tym od dłuższego czasu.

Nie mam nawet pojęcia, co myśleć o tych ludziach. Wygląda na to, że to są nowe eksperymenty Jamesa. Nie spodziewałam się, że weźmie się za nasz gatunek. Myślałam o tych mutantach, owszem, ale jakoś nie o ich konkretnych formach.

Patrzę w bok na drużynę i wychwytuję pytający wzrok Nathalii. Chcę powiedzieć, co wiedzę, ale to nawet nie przechodzi mi przez gardło. Nie mogę wykrztusić słowa. Pewnie jestem blada jak kreda, bo wiem, że już dawno cała krew odpłynęła mi z twarzy.

— Wyprowadźcie ich. Niech reszta też zobaczy.

Nie widzę miny Borsukowatego, ale mam wrażenie, że znów się uśmiecha. Patrzę, jak mężczyźni w skafandrach się ożywiają. Spoglądają po sobie. Ten z lewej szarpie lekko mężczyznę, który do tej pory nawet się nie ruszył. Człowiek drga, jakby się budził. Chcę wrócić do drużyny, więc powoli przesuwam się w prawo. Wtedy zniewolony mężczyzna rzuca się w moją stronę, pociągając za sobą swojego strażnika.

Odskakuję jak poparzona. Potykam się o coś i upadam, zachłystując się powietrzem. Mutant prze w moją stronę z zaskakującą siłą, wydając przy tym z siebie jakieś nieokreślone okrzyki. Staram się jak najszybciej odsunąć. Wstaję, ale zbyt gwałtownie, robię kilka kroków odchylona do tyłu. Próbuję się wyprostować, ale nic z tego. Uderzam w półki, które zwalają się na ziemię wraz ze mną. Dookoła fruwają papiery. Mutanta próbują powstrzymać już trzy osoby, ale on wciąż jest bliżej. Warczy, wisząc jakieś półtora metra ode mnie. Serce bije mi jak oszalałe. Ktoś coś krzyczy. Mężczyzna próbuje się wyrwać. Wyciąga do mnie rękę, kręci głową. Otwiera usta i zauważam, że zamiast języka ma w ustach jakieś jego szczątki.

— Kurwa!

Moje przekleństwo brzmi, jakbym była wręcz zaskoczona, że udało mi się je wypowiedzieć. Kopię mutanta w twarz. Prawie czuję, jak przestawiam mu szczękę. To go tylko rozwściecza. Już mi się wydaje, że dosięgnie moich kolan, kiedy słyszę strzał.

Mutant wyje i kuli się, łapiąc się za bok ciała. Nie widzę, by pocisk uszkodził go w jakiś szczególny sposób. Lekko krwawi, ale to tyle. Ja za to czuję się, jakbym przeszła kilka zawałów. Patrzę na swoje ciało, by upewnić się, że mnie nie podrapał.

— Dosyć tego! — krzyczy Nathalia, ale mam wrażenie, jakbym słyszała ją z dużej odległości. Chyba nie bardzo wiem już co się dzieje dookoła. Nawet nie zwróciłam uwagi na to, jak ten drugi mutant się miota.

— Zraniliście mi tego lepszego! — rzuca pretensjonalnie Borsukowaty.

— Zaraz ciebie, kurwa, zranię! — Nathan nie brzmi, jakby żartował. Nawet ja wzięłabym go teraz na poważnie.

Odsuwam się pod samą ścianę, obawiając się, że mutant znów może zaatakować. Dopiero teraz czuję, jak bardzo spięta jestem. Dłonie mi się trzęsą i nawet nie próbuję udawać, że panuję nad oddechem.

— Carolyn, jest okej?

Spoglądam na Nathalię, która patrzy na mnie z niepewną miną. Nie tak to miało wyglądać i nikt nie był na to przygotowany. Największy stres już ze mnie opadł, ale nadal mam ochotę się rozpłakać. To głównie przez to, że jestem w takim szoku. Ale wiem, że szybko się po tym pozbieram.

— Jest okej — chrypię.

Dziewczyna przez chwilę jeszcze mi się przygląda, ale w końcu przestaje, bo nie ma teraz czasu na takie rzeczy.

— Co wy im zrobiliście?! — Tym razem ona podnosi głos. Wszyscy w pomieszczeniu skupiają się na niej. — Co im jest?!

Borsukowaty aż unosi dłonie, starając się jakoś uspokoić sytuację. Nawet on tego wszystkiego nie planował i to widać. Ściąga krzaczaste brwi i zwilża wargi językiem.

— Nie taki był plan, uwierzcie mi. Nie miał jej zaatakować!

— Czym one są? — pyta Michael.

Dopiero teraz patrzę na drużynę. Wcześniej absolutnie nie miałam głowy, by to zrobić. Byłam skupiona niemal wyłącznie na mutantach. Teraz widzę, jak bardzo oni są wstrząśnięci. Każdy z osobna ma taką minę, jakby miał naprawdę paskudne flashbacki. I przypuszczam, że to porównanie nieszczególnie mija się z prawdą.

— To zmutowani ludzie, ale nie wiem dokładnie, co James im wstrzyknął...

— Łżesz. — Nathalia zaciska szczękę. Nie jestem pewna, ale wygląda, jakby zaraz naprawdę miała wykorzystać swoją moc. Z pewnością kończy jej się cierpliwość.

— Nie, mówię prawdę, przysięgam, mi amiga. Wiem tylko co nieco o tym, jakie są tego skutki. Mają na imiona Evert — wskazuje na tego agresywniejszego — i Daniel. Są żądni krwi — uśmiecha się lekko. — Na ten moment każdej ludzkiej. Wkrótce uda nam się ich sobie podporządkować. Ale na razie trzeba uważać. Mówię wam to, byście nie próbowali się z nimi dogadać. — Myśl, że ktoś z nas mógłby próbować przemówić im do rozsądku niemal sprawia, że niema zaczynam się śmiać. Co za absurd. Oni już dawno nie posiadają rozsądku. — Są szybcy, silni i wytrzymali. Bardziej niż ludzie. W końcu godni przeciwnicy.

Słuchając o tym, że James testował ich jakiś czas i innych bzdur, jakie gada Borsukowaty, postanawiam się w końcu ruszyć. Chcę wstać, więc podpieram się na rękach. Jedną kładę na kartce papieru, która na podłodze okazuje się dość śliska i ledwie udaje mi się utrzymać równowagę. Już naprawdę nieźle się wściekam, kiedy zauważam na kartce napis „Raport". Nathalia mówi coś o eksperymentach Jamesa. Marszczę brwi i ukradkiem rozglądam się dookoła. Nikt nie zwraca na mnie najmniejszej uwagi. Jedna część patrzy na Nathalię, a druga na mutanty. Szybko chowam kartkę pod kurtkę, część wsuwając za spodnie.

— Skąd wzięliście tych mężczyzn?

Słysząc to pytanie padające z ust Nathalii, natychmiast spoglądam na mutantów. Klęczą przed swoimi strażnikami, rozglądając się dookoła. Są wyraźnie oderwani od rzeczywistości. Evert, ten, który mnie zaatakował, co jakiś czas omiata naszą kapitan nienawistnym spojrzeniem. Pewnie ona strzelała. Najwyraźniej na długo zachowa urazę. Daniel jest zdecydowanie spokojniejszy, jeśli chodzi o zachowanie wobec innych, ale równocześnie ma nerwowe ruchy. Przyglądam mu się, odwraca wzrok. Nie ma jednego oka. Została po nim zapadnięta powieka.

— Złapaliśmy zbiegów, osoby niezarejestrowane w większości dokument ów w danym kraju. Poszukiwane. Nie mieli rodziny ani nikogo. Nie jesteśmy potworami. — Tłumaczy jeden z naukowców, który stoi za mną. Jest młody, musi mieć około trzydziestu lat. Zastanawiam się, czy on w to naprawdę wierzy.

— Co za wspaniałomyślność.

— To byli normalni ludzie, jak wam nie wstyd — warczę, wstając w końcu. Patrzę młodemu doktorowi w oczy. Mam wrażenie, że zaraz uduszę kogoś gołymi rękami. Prawdopodobnie będzie to Borsukowaty albo któryś z doktorków.

— Whyte, możesz dołączyć do reszty — pozwala mi Borsukowaty.

Odwracam się i rzucam mu takie spojrzenie, że aż zbijam go trochę z pantałyku. Mijam go, wciąż będą gotowa się bronić, gdyby coś kombinował. Podchodzę do drużyny i staję tam, gdzie byłam wcześniej. Nathalia nawet na mnie nie patrzy, ale za to Clara ogląda mnie dokładnie, czy nic mi się nie stało. Rzucam pytające spojrzenie Michaelowi. Unosi kciuk do góry, uśmiechając się krzywo. Już nawet nie krwawi tak bardzo. Może najgorsze minęło. Dziwi mnie, że zmutowani mężczyźni nie zwracają większej uwagi na jego ranę.

— Czy możemy przejść już do sedna? — Nathalia wydaje się znudzona sytuacją, ale ja jeszcze nie jestem.

Z trudem zmuszam się, by nie patrzeć mutantom w oczy. Spoglądam przed siebie ponad głowami ich strażników. Tam, w rogu, znajduje się rura, której połowa tkwi w suficie, przez co na pierwszy rzut oka przypomina nieco rynnę. Jest długa na całą szerokość sufitu. Jej główna część prowadzi do butli z gazem, stojącej pod ścianą w pobliżu drzwi, za którymi wcześniej przebywali zmutowani mężczyźni. Druga stoi obok. Obie są zakręcone, ale pewnie w jakimś stopniu wypełnione. Pojedyncze, cieńsze rury obecnie nie prowadzą do niczego konkretnego, bo wszelkie maszyny zostały poodsuwane. Ale pewnie zasilały jakieś palniki. Delikatnie kręcę głową, myśląc sobie, że mają tu wszystko, czego potrzebują, by te maszyny działały.

— Oczywiście. Chłopcy, opuśćcie broń.

Każdy z osobna opuszcza lufę karabinu. Na niektórych twarzach pojawia się uśmiech, a młody naukowiec jest wyraźnie podekscytowany.

Obserwuję reakcje drużyny. Rozglądają się dookoła zdezorientowani, ale absolutnie ich karabiny nawet nie drgną.

— Możemy was teraz zabić.

— Och, wtedy nie dowiecie się, z czym będziecie mieć do czynienia. To naprawdę jest tylko ostrzeżenie — zapewnia Borsukowaty i muszę ze skruchą przyznać, że jakaś część mnie mu wierzy. — To p r o t o t y p y.

Lekkość z jaką to mówi, przyprawia mnie o dreszcze. Nathalia marszczy brwi. To że intensywnie myśli, to mało powiedziane. Nagle rozchyla usta i robi krok do tyłu.

— Odwrót! — podnosi głos.

Każde z nas jest równie bardzo zaskoczone, ale słyszę, jak ktoś cofa się na korytarz. Chyba Clara. Nie wiem, oczy mam wpatrzone w Borsukowatego, który uśmiecha się do mnie z zaskakująco nonszalancją. Otwiera usta i mówi:

— Siga la sangrie.

Słowa te brzmią jak jakieś zaklęcie. Mimo że znam język, udaje mi się zrozumieć tylko „krew". Jednak Evert i Daniel najwyraźniej rozumieją je doskonale, bo natychmiast podnoszą głowy, wpatrując się w Michaela, który akurat znika w korytarzu. Na ich twarzach maluje się dzika żądza. Ktoś ciągnie mnie za ramię. Odwracam się w stronę ciemności, ale twarz mam wciąż zwróconą na mutanty. Nie myślę o tym, że mogę się potknąć, albo że muszę uciekać. Myślę tylko o tym, co oni im zrobili, że reagują na te słowa.

— Lynn, biegnij — krzyczy Nathalia.

Zdaję sobie sprawę, że w środku zostałyśmy my i Nathan. Daję skok w korytarz, który już nawet nie wydaje się taki chłodny. A może to mi jest gorąco, kiedy słyszę za sobą kroki i strzał, a potem skowyt któregoś z mutantów.

Wypadam na powierzchnię i chwilę waham się, gdzie biec. Gdzieś daleko zauważam sylwetkę Terry'ego. Chyba nawet coś krzyczy. Odwracam się, by zobaczyć, jak Nathalia wypada na zewnątrz, a za Nathan zatrzaskuje za nią drzwi i przytrzymuje je. Ledwie jestem w stanie złapać powietrze. Mutanty uderzają w drzwi od tamtej strony z taką mocą, że te trochę się uchylają. Chłopak nie robi wielkie oczy. Pewnie nigdy nie spotkał czegoś tak silnego.

— Długo ich nie utrzymam — wydusza, zapierając się nogami o ziemię, która jest już dobrze rozorana. Nadal powoli odsuwa się do tyłu, pomimo wysiłku jaki wkłada w przytrzymywanie brwi.

Nie zauważam nawet, kiedy drużyna do nas wraca. Terry i Cassian natychmiast pomagają Nate'owi z drzwiami.

— Musimy chronić Michaela. To jego ścigają. — Nathalia wyciąga scyzoryk, przykłada do przedramienia i lekko przyciskając, przesuwa nim w górę. Zaciska przy tym usta.

— Mój... jest... w kieszeni — dyszy Nathan, ledwie powstrzymując potwory.

Nathalia wkłada dłoń do kieszeni jego kurtki i wyciąga scyzoryk. Lekko rozcina jego przedramię. Cassian i Terry robią to samo. Wyciągam swój nóż i przykładam do skóry. Wiem, że jest naprawdę ostry i nie będę musiała się jakoś wysilać, by krew popłynęła. Ale ciężko mi się do tego zmusić. Czuję tylko chłód ostrza. Ciało chyba ma to do siebie, że ciężko samemu celowo się skrzywdzić.

— Caro, ty, Noel i Clara nie. Mamy z nimi większe szanse. Zostaw to.

Podnoszę wzrok na Nathalię, która mówi z wysiłkiem, bo teraz również pomaga chłopakom trzymać drzwi. Ledwie się przy nich mieszczą, ale to chyba nie jest takie istotne. Chowam nóż i podbiegam, by stanąć obok. Każda pomoc się przyda. Kładę ręce pomiędzy dłońmi Cassiana i Terry'ego i zapieram się, jak mogę. Mutanty są jeszcze silniejsze, pewnie przez to, że poczuły więcej krwi. Żałuję, że nie zraniliśmy kogoś w środku, bo wtedy nie my mielibyśmy problem. Zaraz jednak się reflektuję. Wiem, że nie chciałabym tego. Nie chciałabym skazać kogoś na tak okrutną śmierć, nawet jeśli ktoś bez problemu zrobiłby to mnie.

Szpara w drzwiach staje się coraz większa i nagle jeden z mężczyzn wyciąga rękę. Nathan natychmiast odsuwa się dalej, popychając chłopaków, którzy popychają i mnie.

— Carolyn, musisz odejść.

Strzał rozlega się tak nagle, że wykonuję polecenie bez zastanowienia. Kula chyba trafia w rękę mutanta. Słyszę ryk i widzę jeszcze, jak jego dłoń się chowa. Mam wrażenie, że lekko kręci mi się w głowie. Noel kupiła nam trochę czasu.

— Nie wytrzymamy długo. Odbiegniecie na bezpieczną odległość – w stronę helikoptera. — Mimo że Nathalia mówi dość głośno to muszę naprawdę mocno się skupić, by ją zrozumieć. Mutanty się dobijają, wydają dziwne dźwięki, a ja słyszę dudnienie krwi w moich uszach. — My puścimy potwory i postaramy się zaciągnąć je w tamtą stronę, by w razie czego mieć czym uciekać. Nie możemy zostać tutaj, żeby tamci nas nie zaskoczyli. Nie zabijemy mutantów, dopóki nie przetestujemy wszystkich naszych umiejętności lub dopóki sytuacja nie będzie tego wymagać, jasne? — Chłopaki wydają z siebie pomruki mające oznaczać zgodę. — Może uda nam się któregoś złapać, ale na razie nie to jest naszym celem. Michael, Noel, Clara i Carolyn będą nas osłaniać z daleka. Zachowajcie bezpieczną odległość. Strzelajcie tylko w razie potrzeby. Wszystko jest jasne?

— Tak.

— Więc biegnijcie!

Zgodnie kierujemy się w stronę helikoptera, ale zerkam przez ramię, by choć przez sekundę zobaczyć, co się dzieje. I ta sekunda mi wystarcza, by to zrozumieć. Mutanty skamlą, choć nikt ich nawet nie dotyka. Drużyna puszcza drzwi, odbiegając kawałek. Nathalia biegnie tyłem, nie spuszczając wzroku z Everta i Daniela. Ci wychodzą wolniej, niż można by się wcześniej spodziewać. Dziewczyna używa swojej mocy. Sprawia im ból.

Po tym szybkim skontrolowaniu sytuacji, znów patrzę przed siebie. Dziewczyny wyciągają latarki. Domyślam się, że mutanty bardziej interesuje krew niż światło. Biegnę jak najszybciej. Przed sobą widzę co najwyżej sylwetki wyłaniających się z ciemności drzew. Słyszę, że reszta też zaczęła już biec za nami. Z dźwięków wyraźnie wynika, że mutanty ich gonią.

Kiedy mija kilometr, a może i półtora, Noel, Michael i Clara kucają za wielkim drzewem. Ja wybieramy jedno mniejsze, kawałek dalej. Dziewczyny szybko przewiązują ranę chłopaka jakimś materiałem. Tylko tyle mogą teraz zrobić.

Nie odrywam oczu od reszty drużyny, skaczącej wokół mutantów. Jest już prawie całkiem ciemno, ale nadal dość dobrze widzę, co się dzieje. Nathalia stoi niedaleko, wpatrując się w mutanty ze skupieniem, Terry unika wszelkich ciosów, Nathan stara się uderzać tak, by nie oberwać, a ciało Cassiana oplata sieć energetycznych wyładowań. Wygląda tak efektownie, że normalnie byłabym absolutnie zachwycona, ale teraz nie do końca w ogóle wiem, co się dookoła mnie dzieje. Jest mi trochę niedobrze, co zauważam, kiedy w końcu udaje mi się spokojnie oddychać przez dłuższą chwilę. Chociaż to właściwie nic nowego dzisiaj.

Zrzucam plecak na ziemię i otwieram go. Wsadzam rękę do środka, chcąc wymacać latarkę. Może i mój wzrok jest wyostrzony, ale nadal nie widzę w ciemności. Trącam dłonią chłodne probówki i przeklinam cicho pod nosem. W końcu łapię obłożony gumą przedmiot i wyciągam go, jak mój największy skarb. Zarzucam plecak na plecy, karabin zawieszam stabilnie na ramieniu i wstaję z latarką w jednej ręce i pistoletem w drugiej. Tak czuję się o wiele bardziej komfortowo. I niemal bezpiecznie. W końcu odczuwam choć trochę mniejszy stres. Nie wiem, czego powinnam się jeszcze dzisiaj spodziewać, więc przynajmniej staram się to docenić.

Pierwsze krople spadają na ziemię. Wiem już, że prawdopodobnie to będzie większa ulewa. Tu na pewno często pada.

— Cholera, co tam się dzieje?

Podskakuję, kiedy słyszę głos Clary. Razem z Noel próbują wycelować, ale nie mogą. Serce zaczyna bić mi szybciej, zanim mój mózg w ogóle zdąży określić dokładniejsze kształty tej obawy. Widzę, że ktoś leży na ziemi i równocześnie słyszę kilka strzałów. Robię chwiejny krok do przodu, chwilę nie mogąc zlokalizować Nathalii. Widzę wszystkich poza nią. Czuję uderzenie gorąca, robię jeszcze kilka kroków i, nie zważając na protesty grupy, puszczam się biegiem. Muszę zobaczyć, co się tam stało. I biegnę, choć robi mi się słabo.

Jakieś pięćdziesiąt metrów od nich orientuję się, że wszyscy są cali i zdrowi. Jednak jeden z mutantów leży, a drugi klęczy. Wpatruję się głównie w Nathalię. Widzę, jak unosi pistolet i strzela trzy razy. Mężczyzna upada, zanim zdoła wydać z siebie jakikolwiek odgłos, a ja staję jak wryta. Mam wrażenie, że nie tylko jego serce się zatrzymało.


_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_

Cześć wszystkim!

Nawet nie wiecie, jak się cieszę, że dotarłam z tą książką do pierwszego „checkpointa".

Mam nadzieję, że podoba Wam się też, kiedy jest trochę więcej akcji.

Do następnego!

_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_*_

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro