Invictus (łac. niezwyciężony)

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Wojna jest trochę jak wieś.
Człowiek może z niej wyjść, ale ona nigdy nie wychodzi z człowieka.

Jonatan przeprowadził się tutaj ze względu na ciszę.

Nie tę która zapowiada prawdziwą burzę, niepokojącą, złowrogą. Na obrzeżach sennego miasteczka, przycupniętego na skraju Puszczy Noteckiej nie było dotąd takiej złej ciszy — aż do pewnego jesiennego dnia. Krzyk przeciął wilgotne powietrze, a kiedy się urwał, nadeszła ta szczególna cisza, której boi się sama natura. Ptaki zamilkły i nawet listek nie śmiał poruszyć się na drzewie.

Zadziałały wypracowane przez lata odruchy. Jonatan nie zaprzątał sobie głowy zamykaniem skromnego domku. Wózek inwalidzki zjechał po podjeździe nieco zbyt gwałtownie. Kiepska amortyzacja sprawiła, że zęby Jonatana zadzwoniły o siebie boleśnie. Mężczyzna się tym nie przejmował; odruchowo sięgnął do paska po broń.

Zapomniał jednak o dwóch rzeczach. Owszem, posiadał pozwolenie na pistolet, ale oficjalnie tylko w celach sportowych. Nie mógł paradować z nim po miasteczku niczym pieprzony Rambo, toteż poczciwy WIST-94 spoczywał bezpiecznie w sejfie, bodaj najnowocześniejszym elemencie wyposażenia niewielkiej daczy. Po drugie, do poruszania się Jonatan potrzebował obu rąk.

— Nie jesteś już na linii frontu — zganił się głośno, by dodać sobie otuchy.

Cokolwiek czekało na kempingu i ktokolwiek krzyczał, nie miało to nic wspólnego z wojną. Jeśli przeżył okropieństwa Afganistanu, to z pewnością nie zrobi na nim wrażenia. A przynajmniej miał nadzieję, kiedy przyspieszył. Czuł nieprzyjemnie każdą nierówność chodnika, ale musiał sprawdzić, czy nikomu nic nie grozi.

Wreszcie dotarł na kemping. Brukowany chodnik ustąpił miejsca trawie. Na szczęście ubita przez kampery i namioty ziemia pozwalała w miarę komfortowo przejechać wózkiem. Jonatan nie musiał specjalnie się wysilać, by namierzyć źródło krzyku.

Nie dało się przegapić małego zbiegowiska na skraju polany. W razie, jakby wzrok odmówił posłuszeństwa, za wskazówkę mogły służyć odgłosy torsji. Jon jeszcze przyspieszył. Gdyby nie pobladłe twarze mężczyzn otaczających szczelnym wianuszkiem namiot i to, co się przy nim znajdowało, cieszyłby się, że udało mu się pobić życiowy rekord w jeździe na wózku inwalidzkim.

Próbował dojrzeć coś za zasłoną z ludzkich tyłków, ale był za niski, żeby przebić się przez ten mur.

— Przepraszam! — zawołał, lecz został zignorowany. — Przepraszam! — powtórzył głośniej.

Jeden z mężczyzn obrzucił go krótkim spojrzeniem. W jego oczach błysnęło zrozumienie. Dygnął — rozpoznał Jonatana — odsunął się nieco na bok i zasalutował.

— Policja już wezwana, panie sierżancie.

Jon nie miał pojęcia, z kim rozmawia, ale do tego się już przyzwyczaił. Niezbyt dobrze znał ludzi mieszkających w miasteczku, za to oni go kojarzyli. W tym sennym miejscu stanowił lokalną atrakcję — weteran wojny w Afganistanie, w dodatku na wózku inwalidzkim urastał do rangi cyrkowej ciekawostki. Gdyby w Sierakowie istniała wystawa osobliwości, Jon zostałby w niej postawiony obok baby z wąsem i dwugłowego psa.

Odrzucił na bok te dygresje i zbliżył się do namiotu — a raczej tego, co z namiotu pozostało. Cała konstrukcja prezentowała się żałośnie, pochylona ku wilgotnej trawie, obwisła, bezładna. Można by pomyśleć, że to przez brak umiejętności rozkładającego, gdyby nie fakt, że płótno zostało tu i ówdzie przecięte nożem.

Naraz w nozdrza Jonatana wpełzł znajomy zapach. Znajomy, lecz wcale nie przyjazny. Przyniósł najgorsze wspomnienia, takie, które człowiek spycha na sam skraj świadomości, bo gdyby ciągle je roztrząsał, prędzej czy później odwieźliby go do psychiatryka.

Nie jesteś już w Afganistanie — napomniał się, tym razem po cichu, bo zgromadzeni wokół ludzie patrzyli po nim z niemal nabożnym skupieniem. Cokolwiek teraz powie, będą spijali to z jego ust. Zupełnie jakby był jakimś przeklętym autorytetem, a nie żołnierzem tak głupim, by dać zabić swoich kolegów i zostać ciężko rannym.

— Co pan sądzi, sierżancie? — zapytał ktoś inny.

Jon powiódł wzrokiem po bladych obliczach. Starsza kobieta, najprawdopodobniej ta, która krzyczała, siedziała teraz na trawie i ocierała z warg resztki wymiocin. Mężczyzna – mógł być jej mężem, a może przypadkowym przechodniem – oferował jej butelkę wody. Kilku chłopa zerkało ukradkiem na cuchnący krwią namiot. Ale najgorsi byli nastolatkowie. Nienawykli wstawać tak wcześnie, dopiero co wypełzli z namiotów i domków letniskowych, nie przejmując się, że mają na sobie piżamy. Dwoje z nich wyjęło telefony komórkowe i zaczęło nagrywać.

— Ty! Daj mi to. — Jon wyciągnął rękę do jednego z nich.

Wysoki, chudy chłopak patrzył na niego z góry, ale Jonowi to nie przeszkadzało. Od jakiegoś czasu był przyzwyczajony, że wszyscy nad nim górują i mimo to potrafił posłać piorunujące spojrzenie, co teraz skwapliwie wykorzystał.

— Spierdalaj. — Nastolatek chciał się wycofać, byle dalej od niepełnosprawnego sierżanta, jednak mężczyźni zastąpili mu drogę.

— Większy szacunek do ludzi, którzy walczą, żeby inni mogli żyć w wolnym kraju — burknął jeden.

Chociaż głowę niższy od nastolatka, zdecydowanie górował nad nim masą mięśniową, więc już po chwili chłopak podał telefon Jonatanowi. Ten skasował nagranie, po czym wyciągnął rękę w kierunku drugiego smartfonu, który młoda dziewczyna zdążyła już schować za plecami.

— Ty też — oznajmił sucho, po żołniersku. To zaskakujące, jak często ten ton, którym w jednostce porozumiewali się wszyscy, potrafił wymusić posłuszeństwo na cywilach. Jakby tak bardzo bali się wojennej rzeczywistości, że gdy tylko wkraczała do ich otoczenia, robili wszystko, by się jej pozbyć.

W oddali zabrzmiały syreny nadjeżdżających radiowozów.

— Dobra, teraz się cofamy. — Jonatan oddał telefony dzieciakom i ruchem ręki odgonił towarzystwo. — Nie będziemy przecież zadeptywać śladów.

Nim ruszył za pozostałymi, pochylił się i zajrzał do namiotu. Tak jak przypuszczał, przez rozsunięte wejście dostrzegł zakrwawione stopy i resztę ciała, ginącą w półmroku.

***

— Zostawiam kemping na pół dnia, proszę cię, żebyś miał na niego oko i dzieją się takie rzeczy!

— Formalnie zostawiłaś mi go, gdy już było po wszystkim. Tę dziewczynę zabito na twojej warcie, na mojej tylko znaleziono ciało — zauważył cierpko Jonatan.

Starsza siostra zgromiła go spojrzeniem. Mógł patrzeć w oczy terrorystom, przeżyć wybuch miny-pułapki i okropieństwa wojny, ale ten wyraz twarzy zawsze robił na nim wrażenie. Ulka była taka podobna do matki, że w takich chwilach czuł się przy niej jak mały chłopiec, który rozbił wazon albo narobił bałaganu.

Nie dziwił jej się, że się wściekała. Miała ku temu powody: kemping należał do niej i to jej reputacja ucierpiała, gdy okazało się, że na jego terenie doszło do morderstwa, a do tego nie miała zbyt wiele do czynienia z trupami.

— Co ja niby mam teraz zrobić? Ludzie żądają zwrotu pieniędzy i planują wyjeżdżać. Wiesz, że zaraz zaczyna się martwy sezon, a ja chciałam jeszcze nadgonić z finansami — wyrzucała z siebie z prędkością karabinu.

— Nie martw się. Znajdę winnego i dopilnuję, żeby go przymknęli, a turyści na pewno wrócą.

— O nie, kochanieńki. Przypominam ci, że na ten moment jesteś tylko wojennym inwalidą, masz się rehabilitować, klikać w swoim śmiesznym komputerku, popylać wózkiem na spacery po parku i robić wszystko, co tam robią inwalidzi. Od szukania winnego jest policja. — Ula, grożąc mu palcem, jeszcze bardziej przypominała nieżyjącą matkę.

— Policja? — Parsknął ponurym śmiechem. — Te dzieciaki, które tu przysłali? Widziałaś ich? Przecież oni byli kompletnie zieloni.

— Myślisz, że nie ogarną, bo są młodzi? Nie każdy urodził się z bronią w ręku, jak ty, Jonatanie.

— Nie. Oni byli dosłownie zieloni. Zobaczyli trupa i prawie dołączyli do tej babki, która go znalazła. Mało brakowało, a by wszystko zarzygali. A przecież ani to rozczłonkowane, ani rozerwane, ani nawet się jeszcze nie rozkłada.

Ula parsknęła z niesmakiem, ale nie zwrócił na to uwagi. Odchylił się do tyłu i zaplótł dłonie na karku. Miał wrażenie, jakby coś mu umknęło, coś ważnego, co powinien wiedzieć. Uczucie było nieprzyjemne, zupełnie jak swędzenie w miejscu, w którym nie potrafisz się podrapać.

— Jon, ty chyba nie ogarniasz, że już wróciłeś z wojny — zarzuciła mu siostra. — Może powinieneś wrócić na terapię?

— Podziękuję. Wiesz, że Albert Einstein twierdził, że tylko głupiec robi ciągle to samo, oczekując innych rezultatów? Dużo złego mogę o sobie powiedzieć, ale głupcem to ja nie jestem.

— Nie byłabym taka pewna. — Ula zamaszystym ruchem odstawiła szklankę na stół i pomaszerowała do drzwi.

— A do widzenia? Może chociaż pocałuj mnie w dupę? — zawołał za nią Jonatan.

— Pocałuj mnie w dupę! — odkrzyknęła, po czym trzasnęły drzwi wyjściowe. Jon przymknął oczy, do reszty skupiony na tym, co nie pasowało mu w obrazie kobiecych zwłok w potarganym namiocie.

Potrząsnął głową. Miał ochotę na coś mocniejszego, ale dochodziła dopiero czternasta. Czy wypada już pić? Chyba nie. Westchnął. Nie, żeby do normalnego funkcjonowania potrzebował alkoholu — jego terapeutka już o to zadbała, by do PTSD nie dołożył jeszcze uzależnienia — ale też niecodziennie znajdował okaleczone zwłoki tak blisko miejsca swojego zamieszkania.

Otworzył lodówkę i spojrzał tęsknie na butelki piwa w szufladzie. Planował jeszcze dziś wizytę na lokalnej komendzie i gdyby było czuć od niego piwskiem, z pewnością by go przegnali. Musiał wykazać się chłodem i kompetencją, na inwalidę wojennego niespełna rozumu niczego by nie ugrał.

Zaburczało mu w brzuchu. Jon uzmysłowił sobie, że od wczoraj nic nie jadł. Co gorsza, lodówka świeciła pustkami, jeśli nie liczyć napojów wyskokowych. Przecież właśnie wybierał się na zakupy spożywcze, kiedy usłyszał krzyk. Na śniadanie będą mu musiały wystarczyć płatki kukurydziane. Bez mleka. I na obiad też. Może do kolacji doczeka się rarytasów, o ile nie zapomni wstąpić do marketu w drodze powrotnej z komendy.

Już po chwili wsunął kluczyki i telefon do kieszeni bluzy. Gdy wyszedł na ganek, od razu otoczyła go jesienna mżawka. Wdzierała się za kołnierz, wbijała lodowate szpileczki i sprawiała, że miał ochotę zaszyć się pod kocem i nie wychodzić aż do wiosny. Stłumił pragnienie powrotu do ciepłego wnętrza. Pokonał podjazd, tym razem ostrożnie i powoli.

Dofinansowania na nowy wózek inwalidzki nie dostaje się codziennie — pomyślał. — NFZ też ma swoje limity. Jak zniszczysz ten, będziesz musiał się czołgać.

Uśmiechnął się kwaśno i czym prędzej pognał do samochodu. Dawny Jonatan, który jeszcze umiał chodzić, odjechałby z piskiem opon jakieś pięć sekund po tym, gdy do niego dotarł. Teraz to nie było takie proste. Mężczyzna musiał przesiąść się na siedzenie kierowcy w wysłużonym fordzie, wciągnąć za sobą bezwładne nogi, rozebrać wózek na części pierwsze i wrzucić na siedzenie pasażera. Skrzywił się, gdy mokre koła dołożyły kolejne plamy na i tak burym siedzeniu.

Zwolnił ręczny i ruszył. Nie pamiętał, kto uświadomił go, że ze sparaliżowanymi nogami wciąż może prowadzić samochód, ale był tej osobie dozgonnie wdzięczny. Zwłaszcza na tym zadupiu własny wóz dawał wolność, której Jon potrzebował po wyrwaniu się z wojskowej dyscypliny.

O tej porze roku Sieraków wydawał się prawie wymarły. Uliczki, miesiąc temu pełne rozgadanych turystów w kostiumach kąpielowych pod kusymi ubraniami, dziś świeciły pustką. Snuli się po nich nieliczni mieszkańcy, przeważnie młode matki lub bezrobotni. Albo renciści, tak jak Jonatan. Jedyni przyjezdni to ci nieszczęśnicy, którzy nie dostali urlopu w wakacje, odludki ceniące sobie kameralną atmosferę albo jesieniary szukające najlepszych kadrów nad pobliskimi jeziorami. Ciekawe, do której z tych grup należała zamordowana kobieta i co ją podkusiło, żeby we wrześniu nocować w namiocie. Przecież nocą temperatura spadała do dziesięciu stopni!

Ty też nie zawsze spałeś w ciepłym łóżeczku — skarcił się w duchu Jon. Rzeczywiście, zdarzało mu się zasypiać w różnych warunkach. Czasem jedyną kołysanką były pochrapywania kolegów z jednostki, innym razem do snu tulił go odgłos wystrzałów w oddali. Ale ten rozdział był zamknięty, a po tym, co przeszedł, Jonatan chyba zasługiwał na odrobinę luksusu? I tak nie miał zbyt dużych wymagań: dach nad głową, miękki materac i gruba kołdra.

Miał zamiar zaparkować na miejscu dla niepełnosprawnych, ale było zajęte przez mercedesa. Jon nie był tak ograniczony, żeby sądzić, że wszyscy kulawi klepią biedę, ale za szybą tamtego samochodu nie dostrzegł niebieskiej karty, która by go uprawniała do stania w tym miejscu. Reszta parkingu też była zajęta, dlatego sierżant musiał szukać szczęścia gdzie indziej. I znalazł je prawie pół kilometra dalej, pod marketem.

Gdy wysiadał z samochodu, rozpadało się na dobre, i już bynajmniej nie była to drobna mżawka. Pod ostrzałem kropel Jonatan przesiadł się na przemoczony wózek, wziął bilet parkingowy i odmówił szybki pacierz, żeby wyznaczone przez parkometr darmowe półtorej godziny wystarczyło na jego wizytę.

W drodze na komendę musiał pokonać dwa wysokie krawężniki i jedno przejście tak nierówne, że prawie zderzył się z asfaltem. Kiedy on podciągał się przy pomocy balustrady na stanowczo zbyt stromym podjeździe, właściciel mercedesa jak gdyby nigdy nic wsiadł do samochodu i odjechał.

Nawet nie utykał, skubaniec jeden! Żeby mu kutasa sparaliżowało.

Pocieszony tą myślą Jonatan wspiął się wreszcie na swój mały Everest, jakim była komenda policji w zabitym dechami miasteczku. Aż cud, że ktoś jeszcze utrzymywał ten przybytek. Piętnastu pracowników, w tym ośmiu policjantów, ze trzy pokoje i zero profesjonalizmu. A najlepszym dowodem na jego brak było to, że Jonatan wszedł jak do siebie i nikt nawet tego nie zauważył. Niby w niewielkim holu była jakaś recepcja, ale co z tego, skoro świeciła pustkami?

Wzruszył ramionami i pokonał pusty korytarz. Zapukał do pierwszych lepszych drzwi. Odpowiedziała mu cisza, więc pchnął wózek w kierunku kolejnych. Ten strzał okazał się celny. Młodzik w mundurze, ten sam, który rano przyjechał na kemping, otworzył mu drzwi, podczas gdy jego koledzy po fachu w popłochu chowali za sobą kubki z kawą.

— Dzień dobry, sierżancie. — Młodzik zasalutował.

— Do czapki się salutuje — skarcił go Jon ze znużeniem.

Policjant spłonął rumieńcem.

Gdyby podobne uwagi czynił jakikolwiek cywil, pewnie niczego by nie załatwił, ale Jonatan cieszył się tutaj szacunkiem i wolał ten stan podtrzymać. Mając w kieszeni respekt policji, nie musiał się bać, że podczas kontroli przeszukają jego samochód i odkryją broń, którą czasem bierze ze sobą, zamiast bezpiecznie zamknąć ją w sejfie, niekoniecznie zgodny z prawem kastet albo skręta wciśniętego głęboko w schowek. Żaden z miejscowych policjantów nie uczyniłby takiego uchybienia komuś, kogo uznawał za bohatera narodowego.

I nieważne, że Jon wcale nie podzielał tego uznania.

— Przepraszam, sierżancie. Mogę w czymś pomóc?

Stał zbyt blisko. Przez ponad trzydzieści lat Jon ze swoimi dwoma metrami wzrostu górował nad wszystkimi. Wciąż nie mógł się przyzwyczaić, że nawet takie podrostki, które dopiero co wytarły mleko spod nosa, patrzą na niego z góry.

— Wiecie już coś o tej zamordowanej kobiecie?

— Dziewczynie — poprawił odruchowo starszy policjant, komendant, z głębi pokoju. — Miała dwadzieścia trzy lata. Ustaliliśmy jej tożsamość, jeśli pan o to pyta. To...

— Nie wiem, czy powinniśmy, komendancie — przerwał mu nieśmiało młodzik. Mimo to usunął się, by wpuścić Jona do pokoju.

— Daj spokój, Rudzik, przecież to sierżant. — Szef zbył go machnięciem ręki. — Iga Kunicka. Mówi panu coś to nazwisko?

Wzruszył ramionami.

— Nie kojarzę jej. Musiała ją przyjmować moja siostra. Mogę zobaczyć ciało?

Uczucie swędzenia głęboko w podświadomości cały czas narastało. Coś nie dawało Jonowi spokoju i miał dziwne przeczucie, że powinien jeszcze raz zobaczyć zwłoki kobiety, tym razem bez emocji i w jarzeniowym świetle, uwypuklającym każdą niedoskonałość smukłego ciała, każdą ranę i siniec, jaki pozostawiła na nim brutalna ręka.

— Prokurator uznał, że jesteśmy zbyt niedoświadczeni, żeby prowadzić tę sprawę — burknął niechętnie komendant.

— Bo jesteśmy — uzupełnił policjant, niewiele młodszy od przełożonego. Na jego pagonie widniały trzy gwiazdki. — Wiesiek, tak szczerze, kiedy było tu jakieś morderstwo?

— Na pewno nie za mojej kadencji — warknął komendant, wciąż jakby obrażony, że ominęła go przygoda życia. Jakoś na miejscu zbrodni jego młody podwładny nie przejawiał takiego entuzjazmu. Aż cud, że nie puścił pawia na dowody. On jeden zdawał się teraz uradowany przejęciem śledztwa przez większą jednostkę.

— Sprawę prowadzą powiatowi i ciało jest u nich w szpitalu.

— Dzięki — rzucił Jon i już go nie było. Zjechanie stromym podjazdem wydawało się jeszcze trudniejsze od wjechania. Gdyby tylko Jonatan puścił poręcz, najpewniej straciłby kilka zębów, może nawet coś złamał. Dlatego uważnie, centymetr po centymetrze pokonywał zjazd, walcząc ze spoconymi dłońmi, ślizgającymi się na zimnym metalu.

Dlatego właśnie, choć od Międzychodu dzieliło go tylko dwanaście kilometrów, dotarł tam dopiero pół godziny później — musiał pokonać nie tylko fizyczną odległość, lecz także własne słabości. Na szczęście komenda powiatowa była o wiele lepiej przystosowana i oszczędzono Jonowi niebezpiecznych wspinaczek.

Ten przybytek nie wydawał się wymarły, wręcz przeciwnie. Panował tu straszny młyn. Funkcjonariusze przemierzali korytarz szybkim krokiem, nie zwracając uwagi na nowoprzybyłego. Nieliczni cywile wyglądali, jakby mieli zaraz zejść na zawał. No tak, nikt nie odwiedzał komisariatu dla przyjemności.

— Czy mogę panu jakoś pomóc? — usłyszał Jon i odwrócił się w stronę recepcji.

Policjantka mogła być nieco starsza od niego, ale bardzo ładna. Miała wyraźne kości policzkowe, subtelny makijaż i okrągłe okulary, znad których spoglądała na interesanta z uprzejmym uśmiechem.

— Mógłbym rozmawiać z funkcjonariuszami prowadzącymi śledztwo w sprawie Igi Kunickiej? — Obserwował, jak atrakcyjna kobieta wklepała coś w komputer. Podniosła na niego wzrok.

— Ma pan jakieś istotne informacje w sprawie prowadzonego śledztwa?

— Można tak powiedzieć.

— Pana godność? — zapytała, więc Jon się przedstawił. Znowu rozległy się uderzenia w klawisze, ledwie słyszalne w ogólnym zgiełku. — Ach, tak, widzę. Widnieje pan jako świadek w sprawie. Funkcjonariusz prowadzący na pewno wezwie pana w odpowiednim czasie.

Jon, który zapatrzył się w jej hojnie wypełniony dekolt, potrząsnął głową.

— Nie rozumie pani. Ja muszę z nim porozmawiać teraz. Jest w pracy?

Rozległo się pełne niechęci westchnienie, jakby był kupą przyklejoną do jej buta i nie wiedziała, co z nią zrobić. Chodzić z nią — nie bardzo, odkleić — też źle. Wreszcie skinęła głową.

— Proszę za mną. — Wyszła zza kontuaru, dzięki czemu Jon nie musiał już podziwiać jej wdzięków przez szybę. Okazało się, że natura ją kochała, nie poskąpiwszy ani biustu, ani apetycznego tyłka. — Poprowadzę pana do pokoju przesłuchań. Biuro jest na piętrze, ale nie mamy windy. Komisarz zaraz przyjdzie.

Jon zajął wskazane miejsce i czekał. Nawet gdyby chciał podziwiać wnętrze, nie bardzo miał na czym zawiesić oko, bo jedynymi plamami pośród jednostajnej szarości były prosty stół, dwa krzesła i drzwi na korytarz, które seksowna policjantka pozostawiła otwarte. Na szczęście był cierpliwy. Może nie przebywał w Afganistanie zbyt długo, ale latami szkolił się do tej misji i nauczył się czekać. Częściowo wyłączył zmysły, rozluźnił ciało, zaplótł dłonie na blacie.

Nie trwało to długo. W otwartych drzwiach pojawiła się szpakowata czupryna, a po chwili również rudy wysoki kucyk, podskakujący w rytm kroków znanej mu już funkcjonariuszki. Zajęła miejsce obok kolegi po fachu i spojrzała na Jonatana wyczekująco.

— Nie spodziewałem się, że pani też będzie chciała posłuchać, co mam do powiedzenia.

— Weronika prowadzi tę sprawę razem ze mną. — Szpakowaty policjant, którego Jon z pewnością znał, ale nie potrafił przypomnieć sobie nawet imienia, puścił mu oko. — Siedziała na recepcji, bo musiałem ją trochę utemperować. Wie pan, gorąca, młoda krew.

Jon uśmiechnął się uprzejmie, udając, że rozumie.

— Co takiego ważnego ma pan do powiedzenia?

— Nie wiem. — Zniósł spojrzenie policjantów, którzy właśnie uznali go za idiotę. — Ale coś mi od początku nie pasuje. Może gdybym zobaczył ciało...

— Nie ma mowy — zaprotestowała kobieta. Starszy policjant usadził ją ruchem dłoni.

— O tym właśnie mówię. Gorąca krew — westchnął. — Zapytam komendanta i zobaczymy, co da się zrobić.

— Chyba nie zamierzasz wprowadzać go w śledztwo?! A co, jeśli jest w to zamieszany?

— Przecież lekarz orzekł, że zaatakował ją ktoś wysoki i sprawny fizycznie. Przy całym moim szacunku do sprawności sierżanta, pan doktor na pewno by się zorientował, że ciosy zostały zadane z poziomu siedzącej osoby.

— To jest naruszenie!

— A poza tym znam pana sierżanta, i komendant też — kontynuował niewzruszony gliniarz. — Prowadził dla nas genialne szkolenia z medycyny taktycznej. Jak będzie okazja, to koniecznie się zapisz! W tej robocie to nie wiadomo, co się człowiekowi przyda.

Kobieta opadła na krzesło z teatralnym westchnieniem. Poprawiła rude włosy, które pod wpływem złości stały się jakby bardziej ogniste. Nagle spojrzała na Jona z nowym zainteresowaniem.

— Był pan w wojsku?

— Nie tylko w wojsku, ale i na wojnie — wtrącił jej kolega po fachu.

— Zgadza się. Służyłem w Afganistanie. Zajmowałem się ewakuacją rannych, stąd te szkolenia o medycynie taktycznej, ale nie tylko.

Jon nie dodał, jak bezsensowna to była służba i że zamiast walczyć o demokrację, walczyli o nikomu niepotrzebną, małą bazę wojskową na końcu świata. Nie dość, że rejon był niespokojny i pełen Talibów, to nawet mieszkańcy nie cieszyli się z obecności żołnierzy. Wujek Sam tłumaczył, że nawet takie małe bazy pośrodku niczego należy utrzymywać, by pokazać jedność i suwerenność państwa, ale pewnie gdyby tam przybył, zmierzył się z realiami, także i on dostrzegłby, że służba w Giro była syzyfową pracą.

Nie mówiąc już o tym, że Jonatan odsłużył zaledwie trzy miesiące, nim prowadzony przez niego pojazd wpadł w pułapkę zastawioną przez Talibów. Wszyscy zginęli — wszyscy poza nim. Nie dokonał niczego nadzwyczajnego, nie wykazał się bohaterstwem. Był jednym z nielicznych nowych podczas IX zmiany. Każdy z żołnierzy w jego pojeździe bardziej zasługiwał na życie, dlatego do dziś Jon nie rozumiał, dlaczego to akurat on jako jedyny nie wrócił do kraju w skrzynce przykrytej flagą.

Zamrugał i wrócił do rzeczywistości. Nie znajdował się już u podnóży afgańskich gór, równie pięknych, co niebezpiecznych. Był bezpieczny w pokoju przesłuchań prowincjonalnej komendy policji i przyglądały mu się dwie pary oczu — jedna z uwagą, druga z życzliwością.

— Dobra. Przejdziemy do kostnicy — poinformował w końcu policjant i wyprowadził Jona na korytarz. Weronika jak cień ruszyła za nimi. Prosektorium znajdowało się w podziemiach szpitala, ledwie parę minut marszu od komendy. Deszcz ustał, więc szli powoli, niczym spacerowicze. Tylko cel ich wizyty nie pasował do sielskiego obrazka.

Do tej części szpitala nie docierała ogólnodostępna winda, jednak okazało się, że kostnica ma własną, na tyłach. To całkiem logiczne — przecież nikt nie nosiłby zwłok po schodach. Policjanci zeszli schodami i czekali już na Jona, by poprowadzić go w głąb zatęchłych, peerelowskich korytarzy. Lamperia na ścianach zaczynała się łuszczyć, a szarobure linoleum dawno straciło pierwotny kolor. Za to sala sekcyjna, w której przyjął ich lekarz, wyglądała schludnie i nowocześnie.

Już kilka minut później Jon stał przy sięgającym mu do brody stole sekcyjnym i oglądał nagie ciało młodej kobiety. Chociaż Weronika w geście kobiecej solidarności przykryła czymś piersi i okolice intymne zamordowanej, mężczyzna i tak nie przyglądał się tym rejonom. Zwłoki nie interesowały go, na pewno nie w ten sposób. Dużo ciekawsze były rany.

— Zadano szesnaście ciosów ostrym narzędziem. Zupełnie jakby sprawca się wściekł i zamierzał poszatkować ją na kawałki — tłumaczył mu nad głową lekarz. Jon uprzejmie skinął głową i pchnął wózek na drugą stronę stołu, by i z tej perspektywy obejrzeć obrażenia.

Było w nich coś znajomego. Coś, czego nie potrafił dokładnie uchwycić, ale już kiedyś coś takiego widział. Poczucie, że powinien to wiedzieć, nie dawało mu spokoju. Drażniło, swędziało, nie pozwalało jasno myśleć, a jednocześnie domagało się, by w końcu znalazł w mózgu odpowiednią szufladkę i wydobył potrzebne wiadomości.

— Czy została zgwałcona?

Weronika wzdrygnęła się pod wpływem tego pytania. Pewnie jako młoda funkcjonariuszka nie raz miała do czynienia ze sprawami o gwałt. Musiała wiedzieć, jak paskudna jest to sytuacja. A kiedy sprawca gwałci zwłoki osoby, którą zabił chwilę wcześniej? Jeszcze gorsza.

— Możliwe, że miał takie plany, tylko ktoś mu przeszkodził. Została rozebrana; sądząc po śladach krwi na ubraniu, już po ataku. Może nawet po śmierci.

— Czym zostały zadane ciosy? — Jon dotknął brzegu rany dłonią w czarnej nitrylowej rękawiczce. Nawet przez nią czuł, jak lodowata jest dziewczyna, która jeszcze dzień wcześniej oddychała, poruszała się, cieszyła się urlopem. Pokręcił głową z niedowierzaniem.

— Tego dokładnie nie wiem. Sekcja zaplanowana jest na jutro. Ma najwyższy priorytet, ale prokurator zapowiedział, że chce być obecny. Osobiście. — Lekarz zniżył głos do konspiracyjnego szeptu.

— Lepiej, żeby pan mu nie wspominał o naszym gościu — odezwała się ponuro Weronika. Mężczyzna tylko skwapliwie skinął głową.

— Ale może chociaż w przybliżeniu jest pan w stanie coś powiedzieć? — kontynuował Jon, jakby ich nie słyszał.

— Na pewno nie jest to zwykły nóż kuchenny. Takich spraw to ja już w życiu parę miałem, ale nie, tym razem sprawca bardziej się dla nas postarał. Możliwe, że ostrze było ząbkowane, chociaż nawet tego nie mogę być pewien przed sekcją.

— Może nóż sprężynowy? Bagnet? — podsuwał Jon. Lekarz w odpowiedzi wzruszył tylko ramionami.

— Panie, nawet jak tu mam czasem ofiarę zabójstwa, to zwykle chodzi o jakieś pijackie bijatyki. To nie Los Angeles czy inne Miami, na miłość boską! Tutaj co najwyżej żona od męża butelką po piwie dostanie, bo zupa była za słona. Albo sama mu tasakiem gardło poderżnie, bo z kolei wypłata była nie dość słona.

Jon chciał wtrącić, że taka śmierć też jest tragiczna i zasługuje na szacunek, ale zacisnął zęby. Nie przyszedł tu nikogo umoralniać. A jeśli miał kiedyś jeszcze potrzebować pomocy albo policjantów, albo lekarza, lepiej było nie robić sobie wrogów.

— Może powinien pan to skonsultować z Poznaniem? — zasugerował tylko grzecznie.

— A żeby pan wiedział, że chciałem. Ale nie mamy budżetu na konsultacje! Lekarze z Poznania się cenią. Media jeszcze sprawy nie wywęszyły, nie trąbią o tym wszędzie, to i prokuratura nie chce sypnąć groszem.

No tak, zawsze chodziło tylko o pieniądze. W tych wszystkich dochodzeniach najmniej ważne były ofiara czy sprawiedliwość.

— I co, przypomniał pan sobie coś, sierżancie? — Weronika użyła pozornie słodkiego, ale złośliwego tonu.

Jon westchnął i pokręcił głową. Nie potrafił się przyznać do porażki. Wobec tego zwłoki znów trafiły do lodówki, a on — do klaustrofobicznej, przestarzałej windy. Podziękował funkcjonariuszom za pomoc i wrócił do swojego samochodu. Gdy już udało mu się zapakować do niego i siebie, i wózek, oparł czoło na kierownicy. Siedział tak przez chwilę, zbierając myśli.

Później jak gdyby nigdy nic wrócił do domu, zahaczając o market. Tam jednak czekała na niego niespodzianka. A właściwie dwie.

Pierwszą był fakt, że na jego stałym miejscu do parkowania znajdował się obcy samochód. Znacznie nowszy i bardziej... reprezentacyjny niż podniszczony wóz Jona. Drugą niespodzianką okazała się zgarbiona postać na werandzie, która poderwała się, usłyszawszy chrzęst kół.

Po kilku minutach obaj mężczyźni siedzieli w domu Jona i przegadywali się na temat tego, co robili przez ostatnie kilka miesięcy. Zgarbioną postacią okazał się bowiem Marek, chorąży służący na IX zmianie razem z Jonatanem. Jemu poszczęściło się nieco bardziej, bo wrócił do domu w jednym kawałku. Może dlatego, że już wcześniej miał za sobą kilka misji.

— Na większy koniec świata nie mogłeś się przeprowadzić? Chyba tylko Podlasie byłoby gorsze. — Mimo marudzenia, twarz Marka była pogodna. — Nie umiałbym tak mieszkać, ani tu klubów, ani nawet porządnych ulic. Jakieś bajoro i trochę drzew, to wszystko. No, na stałe bym nie umiał, ale na urlop to całkiem zacnie. Można tu u was wyrwać jakieś fajne dupy?

Jonatan wzruszył ramionami. Nie wiedzieć czemu, przed oczami stanęły mu gniewne spojrzenie i ogniste włosy Weroniki. Jakoś od powrotu z Afganistanu nie myślał o związkach damsko-męskich. Może dlatego, że na jego nowe cztery kółka, choć całkiem drogie, żadna laska nie leciała? Odruchowo klepnął dłonią w bok wózka.

— No, będę się mógł u ciebie zatrzymać, nie? Bo jak co, to ja sobie hotel wynajmę.

— Nie, nie ma problemu. Możesz spać na kanapie w salonie.

Jon użył trochę zbyt szumnych słów. Salon w rzeczywistości pełnił rolę pokoju dziennego, gabinetu, jadalni i kuchni. I bynajmniej nie przypominał tych przestronnych, nowoczesnych wnętrz z rozkładówek katalogów sklepów meblowych. Dom Jonatana był urządzony raczej skromnie. Poza dużym pokojem, znajdowały się tu też dostosowana do wózka łazienka i niewielka sypialnia, którą sam zajmował. Ale skoro miejsce do spania na kanapie pozostawało wolne, Jon nie miał sumienia odsyłać przyjaciela z wojska do płatnych kwater.

Może to nawet dobry moment, by trochę wyjść do ludzi? Marek na pewno wciągnąłby go w klubowe życie. Istniało nawet prawdopodobieństwo, że zapozna go z jakąś laską, gdyż w przeciwieństwie do zamkniętego Jonatana zawsze miał większe powodzenie u kobiet.

Jon nie spodziewał się, że koniec dnia zastanie go we własnym domu na piciu wódki, ale nie miał na co narzekać. Alkohol może i palił w przełyk, lecz przy okazji wypalał makabryczne wspomnienia.

***

Nawet nie zarejestrował, jak znalazł się w swoim łóżku. Docenił, że przynajmniej spał w miękkiej pościeli, a nie na podłodze. Najwidoczniej jego głowa trochę osłabła, a zero siedem na dwoje nie było tak dobrym pomysłem, jak się to z początku wydawało. Miał złośliwą nadzieję, że Marek czuje się tak samo źle, ale nie — kiedy zwlókł się z łóżka i zajrzał do salonu, okazało się, że mężczyzna już jest na nogach. Pogwizdując, przygotowywał śniadanie.

— Podobno na kaca najlepsza jest jajecznica — obwieścił, dostrzegając kolegę skulonego na siedzisku wózka.

— A ja słyszałem, że ze śniadaniem to jak z przeszczepem. Albo się przyjmie, albo się nie przyjmie — obwieścił Jon ponuro. Nie miał pewności, czy dziwny ucisk w głębi trzewi to głód, czy mdłości.

Przy śniadaniu głównie milczał, bo i co miał opowiadać? Zaraz po powrocie z Afganistanu coś tam się jeszcze u niego działo. Najpierw przebywał w niemieckim szpitalu, potem polskim, by wreszcie dostać się na oddział rehabilitacyjny, a po wypisie wylądować tutaj. Ale to było już ładnych kilka lat temu i wszystko zdążył Markowi streścić przy poprzednich spotkaniach. Od tamtego momentu nic się u Jona nie zmieniło.

— To co, wieczorem idziemy na dupeczki? — odezwał się Marek wesoło. Zgarnął brudne talerze do zlewu. Jon bez słowa zaczął zmywać, w końcu to on był gospodarzem, nie mówiąc już o tym, że przyjaciel przyrządził śniadanie. — Nie masz zmywarki?!

— Nawet gdyby było mnie na nią stać, to i tak z tydzień zbierałbym, żeby ją napełnić. Szczury by mi się zalęgły.

Marek wzruszył szerokimi ramionami. W przeciwieństwie do Jona, niedawno ogolonego na zapałkę, wciąż miał włosy, ale był obcięty po żołniersku, na krótko. Z każdego jego ruchu przebijały opanowanie i wojskowa dyscyplina.

Wojna jest trochę jak wieś — pomyślał Jonatan, przypomniawszy sobie powiedzenie ojca. — Człowiek może z niej wyjść, ale ona nigdy nie wychodzi z człowieka.

Tyle że o ile Jona złamała, dosłownie i w przenośni, sponiewierała, zmełła w ustach i wypluła, o tyle Markowi wysoko uniosła podbródek. Chorąży sprawiał wrażenie człowieka, którego nic nie zdoła zniszczyć. Przeżył i widział już wszystko, dlatego teraz nie okazywał już strachu. I tego właśnie zazdrościł mu Jon.

Bo on bał się potwornie. Nie tylko petard wybuchających w sylwestra i krwawych snów, które budziły go w środku nocy. Bał się, kiedy zaglądał w przeszłość, ale i gdy myślał o przyszłości. Wtedy może nawet bardziej. Teraz jakoś sobie radził, ale nie mógł mieć pewności, że za dziesięć, dwadzieścia lat będzie równie sprawny i samodzielny. A co, jeśli kolejna władza dojdzie do wniosku, że pora przyoszczędzić i wyrwie mu strzępki renty, tak jak zrobiła to z emeryturami byłych ubeków? Co, gdy z jakiegoś powodu ciało jeszcze bardziej odmówi posłuszeństwa, a on będzie skazany na łaskę swojej siostry lub kompletnie obcych ludzi? Co, jeżeli zostanie zupełnie sam, jeśli nie znajdzie nikogo, kto chciałby dzielić z nim życie?

Marzył, żeby w czyichś oczach dostrzec ten sam strach, wypowiedzieć go wreszcie na głos i ogrzać się iskrą zrozumienia. Ale nie, w źrenicach Marka odbijała się tylko pewność siebie, której cholernie mu zazdrościł.

— Halo! Ziemia do Jonatana. Chłopie, gdzie ty pływasz? O dupeczki pytałem!

— Co? — Jonatan potrząsnął głową. Wytarł już ostatni talerz i odłożył go do kuchennej szafki. — Wieczorem? Nie wiem, może. Najpierw muszę coś załatwić.

— Coś ciekawego?

— Można tak powiedzieć — mruknął niechętnie. — Chodzi o morderstwo.

— Morderstwo, powiadasz? — Marek, dotąd jakby znudzony, teraz wyraźnie się ożywił. — Jakieś konkretne?

Więc Jonatan wszystko mu opowiedział. Od momentu, gdy znalazł ciało nieszczęsnej ofiary, zabitej we własnym namiocie, aż do ich spotkania. Przewrócił oczami, kiedy chorąży dopytywał o krwawe szczegóły, ale i nimi się podzielił. Miał przy tym nieprzyjemne wrażenie, jakby Marek traktował to wszystko jak ponurą rozrywkę.

— No, przynajmniej coś się w tej mieścinie dzieje — mruknął w końcu. — A ty, jako dobry Samarytanin, musisz się w to wplątać?

— Sam się nie wplątałem. Życie zrobiło to za mnie — odezwał się Jon sentencjonalnie. — Ta dziewczyna została zabita na kempingu mojej siostry. Jestem jej coś winien.

— Bzdura! Masz problem ze sobą. — Marek spoważniał. Zajrzał przyjacielowi w oczy, choć ten starał się za wszelką cenę uniknąć kontaktu wzrokowego. — Uważasz, że nie jesteś wystarczający, prawda? Że za mało zrobiłeś?

— Państwo wydało kupę kasy na moje szkolenie, a ja właściwie nic nie osiągnąłem. Broniłem nie wiadomo czego.

— Uratowałeś setki ludzi!

— Którzy też niczego nie zmienili w tamtym regionie! Poza tym inni uratowali więcej. Ja byłem tam tylko trzy miesiące.

— Bo pod twoim samochodem wybuchła bomba. Już dość się poświęciłeś, Jon. Nie musisz się w to mieszać. — Chorąży uderzył pięścią w stół.

— Nie zasługiwałem na życie, kumasz? Oni mieli rodziny. Kilka misji za sobą. To ja powinienem zginąć. Ja najechałem na ten przeklęty ładunek. Ja... Ja jestem temu wszystkiemu winny. Nie zrobiłem niczego dobrego. — Jon przygryzł policzek tak mocno, że poczuł w ustach smak krwi. Zignorował ból. — Widziałeś wiadomości? Talibowie znowu mają Afganistan. Ludzie zginęli na marne, ja niepotrzebnie siedzę na wózku. Nic nie zmieniliśmy, a każdy zwykły człowiek, który nas popierał, ma teraz przejebane. A my przecież nie walczyliśmy za polityków. Walczyliśmy za tych ludzi — dokończył cicho — na nic.

— I dlatego musisz zabawiać się w zbawcę narodu? Nic złego nie zrobiłeś. Wręcz przeciwnie. Nie musisz teraz dźwigać na barkach całego świata. — Marek próbował dotknąć ramienia przyjaciela, lecz ten strząsnął jego dłoń.

— Dzięki, ale miałem już jedną matkę. Tak jakoś się złożyło, że umarła — burknął.

— Więc ktoś powinien ci to powiedzieć, skoro ona nie może — zawołał Marek do jego pleców.

Jonatan już go nie słuchał. Szarpnął drzwi, a gdy trzasnęły, lichy domek zatrząsł się w posadach i odrobina tynku posypała się na werandę. Znowu za szybko zjechał z podjazdu, tym razem pod wpływem silnych emocji. Nim wsiadł do samochodu, oparł czoło o chłodną karoserię i przymknął oczy, żeby się uspokoić.

Chciał przekonać szamotulskiego prokuratora, by ten oficjalnie zaangażował go w śledztwo, choćby i jako nieodpłatnego konsultanta. Czuł, że tym razem nie pójdzie mu tak łatwo, jak z policjantami. Potrzebował jasnego i trzeźwego myślenia, a po kłótni z przyjacielem, w dodatku na kacu, tego akurat miał jak na lekarstwo.

Pakując do pojazdu najpierw swój zadek, później zaś wózek, zastanawiał się, co go tak wzburzyło. Nim odjechał, postanowił zostawić to pytanie bez odpowiedzi. Jeszcze by się okazało, że Marek miał rację i Jonatan rzeczywiście postępował głupio przez niezagojone rany po tej felernej misji w Afganistanie. Z dwojga złego wolał wierzyć, że to chorąży jest idiotą.

***

Tak jak się spodziewał, prokurator stanął okoniem wobec pomysłu Jona i nie przekonały go ani prośby, ani groźby. Asystentka tamtego młokosa na koniec dodała tylko współczująco, że Jonatan powinien się cieszyć, iż pan prokurator w ogóle go przyjął.

Nic nie szło po jego myśli. Na szczęście wciąż miał sprzymierzeńców na komendzie. To właśnie tam się udał, w drodze z Szamotuł wstępując jeszcze na stację paliw po kawę. Tabliczka na drzwiach dumnie głosiła, że wystarczy zatrąbić trzy razy, a do osoby niepełnosprawnej podejdzie ktoś z obsługi, ale nic z tego. Jon zrobił tak, jak sugerowała i osiągnął tylko tyle, że pracownica za szybą obrzuciła go niechętnym spojrzeniem spod uniesionych brwi. Nie miał innego wyjścia, jak poświęcić kolejny kwadrans na wychodzenie i wchodzenie do samochodu, podczas gdy samo kupno kawy zajęło mu ułamek tego czasu.

Przed komendą w Międzychodzie zgniótł papierowy kubek i sprawdził, czy wciąż jest w stanie trafić do kosza z odległości kilku metrów. Udało się. Nieznacznie poprawiło mu to humor, tak że na widok rudowłosej funkcjonariuszki na dyżurce zdołał przywołać na twarz uśmiech.

— Czym pani tym razem podpadła?

— Pobiłam inwalidę wojennego — burknęła Weronika ponuro.

— To może lepiej nie działać w warunkach recydywy?

— Sierżancie. — Westchnęła. — Jestem w pracy. Jeśli złożył mi pan towarzyską wizytę, żeby sobie poplotkować, to proszę zaprosić mnie na kawę. Tutaj zajmuję się wyłącznie sprawami służbowymi.

Jonatan uniósł brwi, zaskoczony jej bezpośredniością. Przyjrzał się kobiecie z nową dozą uwagi. Tym razem nie skupiał się na figurze, lecz spojrzał odważnie w ładną twarz. Spod subtelnej warstwy makijażu przebijały piegi, ale i tak największą jej ozdobą okazały się bystre, szare oczy. Pod ich wpływem człowiek zaczynał robić rachunek sumienia i czuł, że wszystkie winy ma wypisane na twarzy. A jednak było w nich coś pociągającego.

— W porządku. Czy w takim razie umówi się pani ze mną na kawę?

— Nie. — Zaplotła dłonie na blacie i uśmiechnęła się złośliwie. Jon udał, że wcale go to nie zabolało, ale w głębi siebie wiedział, że gdyby nie wózek inwalidzki, byłaby bardziej chętna do tej rozmowy.

— Skoro tak pani stawia sprawę, przejdźmy do kwestii służbowych — uznał. — Czy już jest po sekcji?

Spodziewał się wszystkiego, ale nie tego, że funkcjonariuszka się zmiesza.

— Przykro mi, ale przed chwilą dzwonił prokurator. Nie możemy rozmawiać z panem o tej sprawie.

— Zagroził nam dyscyplinarką i utratą stopnia — dodał jej przełożony, który pojawił się nie wiadomo skąd. — Przepraszam. Ale proszę się nie martwić, niech sierżant da nam pracować, a na pewno znajdziemy winnego.

Jon stał przez chwilę bez ruchu, zastanawiając się, co teraz. Wyglądało na to, że wszystko zepsuł, próbując sformalizować swój udział w sprawie u prokuratora. Gdyby nie ta rozmowa, przeklęty młokos nie zadzwoniłby na komisariat, a Jon mógłby cichcem sprawdzić wyniki sekcji... Tkwiłby tak jeszcze długo, nie wiedząc, co robić, ale paliły go zatroskane spojrzenia funkcjonariuszy. Wymruczawszy pod nosem pożegnanie, opuścił komendę.

Nie udał się jednak do samochodu. Dobrze pamiętał drogę do szpitalnej kostnicy, więc odnalazł ją, mimo że właśnie podnosiła się mgła. Zjechał windą i przemierzył znajomy korytarz. Ten wydawał się dziś nieco upiorny, może dlatego, że Jon był sam, a przez panującą na zewnątrz szarugę jedyne światło stanowiły zimne, sztuczne lampy.

— Przepraszam — usłyszał za sobą tubalny głos i podskoczył w wózku. Niemal spodziewał się ujrzeć bladego trupa w szpitalnej koszuli i z karteczką na dużym palcu u stopy, ale zamiast tego stanął twarzą w twarz z ochroniarzem. A raczej twarzą w krocze, jak to bywało, kiedy człowiek cały czas siedział, a inni wokół stali. — Czy pan jest upoważniony, żeby tu przebywać?

Tego Jon nie przewidział. Poprzednim razem nie spotkali strażnika, nie wymyślił więc żadnej wymówki. Zaczął się poważnie zastanawiać nad tym, czy sam nie powinien udawać zbiegłego z lodówki denata. Może ochroniarz odprowadziłby go do chłodni, skąd Jon miałby dostęp do zwłok, które go interesowały? Nie, prędzej trafiłby na oddział dla czubków.

— A, to pan! — zawołał lekarz z głębi kostnicy. — Panie Stasiu, proszę go wpuścić. To konsultant policji.

Jon odetchnął z ulgą, kiedy strażnik niedbale mu zasalutował i odszedł. Podążył za głosem lekarza, który zniknął właśnie za załomem korytarza. Kiedy i on tam dotarł, zauważył, że żadne zwłoki nie leżały na stole sekcyjnym. Doktor, tym razem bez kitla i rękawiczek, siedział rozparty przy biurku, zapamiętale stukając w klawisze wiekowego komputera stacjonarnego.

— Z komendy pana przysłali? — zapytał lekarz, nawet nie unosząc wzroku. Jon skinął głową. Miał nadzieję, że to nie liczyło się za kłamstwo. Wyglądało na to, że prokurator nie rozmawiał z lekarzem na jego temat. Może dlatego, że sekcja odbyła się rano, a rozmowa z Jonatanem później. — Pewnie chce pan zobaczyć raport z sekcji? Nad pełnym dopiero pracuję, ale może pan przejrzeć moje notatki.

Przesunął po blacie nieuporządkowaną kupkę papierów. Jon skwapliwie zabrał się do ich przeglądania. Było wśród nich kilka odbitek, którym przypatrywał się przez chwilę. Zerknął na odręczne notatki, pełne skrótów, luk i skreśleń, przez które nie potrafił ich odszyfrować. Już myślał, że faktycznie będzie zmuszony poczekać na pełen raport — a do tego czasu policjanci mogli powiedzieć lekarzowi, że temu panu już podziękowali — kiedy jego uwagę przykuł rysunek na marginesie.

— Co to jest? — zapytał, czując, jak w gardle rośnie mu wielka gula. Już wiedział, ale chciał to usłyszeć.

Lekarz uniósł okulary i przyjrzał się szkicowi.

— Ach, sam chciałbym wiedzieć. Sądząc po zadanych ranach, taki kształt miało narzędzie zbrodni, ale nie mam pojęcia, co to mogło być. Na sierp trochę za małe, nie? Poza tym, na Boga, kto w dwudziestym pierwszym wieku ma sierp, i to na kempingu!

— Tygrysi pazur — mruknął Jon do siebie.

— Mówi pan? No, trochę podobne, ale spokojnie. Nikt nie zamordował dziewczyny pazurem. To definitywnie jakieś ostrze, najpewniej nóż, tyle że ja w życiu nie widziałem takiego dziwnego noża, zakrzywionego w łuk. Będę musiał popytać...

— Nie musi pan — przerwał mu Jon. Krew odpłynęła mu z twarzy. Przed oczami zatańczyły mroczki, poczuł nieprzyjemne mrowienie w nogach, w których przecież stracił czucie, gdy wjechał na minę w Afganistanie. — To karambit.

— Karambit? A cóż to za cudo? — Lekarz wklepał nazwę w wyszukiwarkę i zaczął czytać na głos. — „Nóż charakteryzujący się odwróconą rękojeścią z otworem na palec wskazujący, zapewniający pewny uchwyt. Ostrze przypomina, a także jest określane jako <<szpon tygrysa>>". — Po chwili podniósł oczy na Jona i posłał mu niepewny uśmiech. — Tutaj piszą, że ani to praktyczne, ani wyjątkowo użyteczne. Młodzież kupuje to głównie dla szpanu, z powodu jakiejś gry komputerowej. Po co w ogóle taki nóż?

Jon nie odpowiedział. Sam zadał kiedyś komuś to pytanie. Znał tylko jedną osobę, która sprawnie posługiwała się karambitem i używała go mimo docinków kolegów.

Tylko czy to możliwe, by akurat ona była powiązana ze zbrodnią?

Pożegnał się i wypadł na korytarz, zostawiając doktora sam na sam z rozwiązaną zagadką narzędzia zbrodni. Tym razem ochroniarz Staś go nie niepokoił. Jon przeklinał powoli jadącą windę, a kiedy wreszcie znalazł się na poziomie parteru, pognał na parking. Tu z kolei przeklinał swoje bezwładne nogi i wózek, które nie pozwoliły mu natychmiast odjechać, ale może to i dobrze? Przynajmniej zdążył trochę ochłonąć.

Nie pojechał od razu do domu. Krążył przez jakiś czas po sennym miasteczku. Mgła robiła się coraz gęstsza, a neony sklepów i reflektory innych samochodów z trudem przebijały przez nią, zupełnie jakby pochodziły z innej rzeczywistości.

I Jon czuł się, jakby się znalazł w równoległym świecie, którego nie znał. Wszystko było inaczej. Człowiek, któremu ufał, którego kochał jak brata... Mężczyzna nie potrafił nawet o tym myśleć. Miał nadzieję, że to okropna pomyłka, że wcale nie był tak przenikliwy, jak mu się wydawało. Wolałby okazać się głupcem.

Z zaskoczeniem odkrył, że słońce zdążyło już zajść za horyzont, a do mgły doszły jeszcze ciemności. Czy to możliwe, że krążył po okolicy tyle czasu? Rzeczywiście — gdy Jon zerknął na tablicę rozdzielczą, okazało się, że w baku pozostała już resztka paliwa. Tym jednak będzie się martwił później. Teraz musiał wrócić do domu i skonfrontować się z tym, co podejrzewał.

Zaparkował w pewnym oddaleniu od swojej daczy, by Marek nie zauważył samochodu. Jon chciał zyskać pewność, nim zacznie rzucać oskarżeniami, dlatego założył latarkę czołówkę, obejrzał wóz kolegi i skierował się na kemping.

Koła wózka zapadały się w wilgotnej trawie i udeptanej ziemi. Widoczność była mocno ograniczona, i nie pomagała nawet latarka, rozświetlająca zaledwie wąski pas ziemi tuż przed Jonem. Mimo to mężczyzna parł naprzód. Czuł się tak przeraźliwie samotny, jakby został sam na świecie. Jakby w tej przeklętej mgle już nikogo innego nie było, tylko Jonatan i jego ponure myśli.

Znalezienie odpowiedniego miejsca zajęło mu dłuższą chwilę. Popatrzył w mrok w kierunku, gdzie — jak sądził — jeszcze niedawno stał namiot Kunickiej. Czy policja, pozbierawszy ślady, zdjęła już swoje taśmy, czy może wciąż wisiały one na drzewach, targane podmuchami jesiennego wiatru? Samego namiotu już nie było, technicy i jego zabezpieczyli do badania, gdy zabrano ciało zamordowanej.

Jednak Jona interesowało miejsce nieco dalej, na uboczu, gdzie nie rozbił się żaden z biwakowiczów. To właśnie tam stał, gdy policjanci wstępnie przesłuchiwali go w sprawie znalezienia ciała. Był wtedy wstrząśnięty, czuł się winny, że nie zapobiegł tragedii — przecież był wojskowym, miał ratować ludzi w kraju ogarniętym wojną, a nie zapewnił bezpieczeństwa nawet na kempingu! — więc zamiast patrzeć im w oczy, błądził wzrokiem po nierównym podłożu. Ślady opon, nieco zbyt małych na kampera, nie przykuły wtedy jego uwagi. A mimo to mózg zanotował ich istnienie gdzieś w głębi podświadomości i próbował dać znać, że coś się dzieje.

To cud, że Jonatan odnalazł w ciemności ledwie widoczne wyżłobienia. Od zbrodni zdążyły się już nieco zatrzeć, podeptało je w końcu sporo osób, ale i tak je rozpoznał. Przywołał w pamięci widok samochodu parkującego pod jego domem, skupił się na szczegółach... Świat się zatrzymał, jakby wstrzymywał oddech — a potem ruszył w zastraszającym tempie.

— To Marek... Dlaczego to zrobił? — zapytał sam siebie.

Chociaż szeptał, jego słowa i tak zabrzmiały jak wystrzał. Wsłuchał się w noc, ale nie zarejestrował nic, co wskazywałoby na obecność ludzi. Wyglądało na to, że turyści, przestraszeni makabrycznymi atrakcjami, uciekli z Sierakowa w popłochu. To by było na tyle, jeśli chodzi o zakończenie sezonu wakacyjnego.

Coś go tknęło. Napisał zdawkową wiadomość i wysłał na numer telefonu widniejący na wizytówce, którą dostał od śledczych prowadzących tę sprawę. Nie ten nadrukowany, lecz nieco bardziej niepozorny, który Weronika zapisała długopisem, mówiąc: „Jakby coś się działo, proszę do mnie dzwonić. Ja też jestem z Sierakowa".

Pchnął wózek w kierunku domu. Układał w głowie plan działania. Nie da po sobie nic poznać, pójdzie po broń i dopiero wtedy zapyta Marka o zamordowaną dziewczynę. I może to by się nawet powiodło, gdyby nie usłyszał w ciemności pytania, które postawiło mu wszystkie włosy na karku.

— Dlaczego nie odbierasz?

— Miałem wyciszony telefon. — Zmrużył oczy, wpatrując się w miejsce, z którego dochodził głos. Widocznie miękkie podłoże dobrze tłumiło kroki wyszkolonego żołnierza. A może Jon tak pogrążył się w myślach, że ich nie usłyszał?

— Przez tyle godzin? — usłyszał z drugiej strony. Gwałtownie odwrócił głowę.

— Tak wyszło. Ten skurwiel, prokurator, kazał mi pół dnia na siebie czekać, a i tak niczego się nie dowiedziałem — silił się na lekki ton. Miał nadzieję, że pierwotny plan zadziała, chociaż coraz bardziej żałował, że w pierwszej kolejności nie zadzwonił na policję. Nie wiedział, czy Weronika w ogóle odbierze jego wiadomość.

— Nie okłamuj mnie! — ryknął chorąży, tym razem za plecami Jona. Mężczyzna na wózku wzdrygnął się, słysząc w tych słowach zwierzęcą wściekłość.

— A ty mogłeś mnie okłamać? — zapytał spokojnie. — Kiedy przyjechałeś do Sierakowa? Podobno wczoraj, ale może trochę wcześniej?

Szczęk odbezpieczanego pistoletu okazał się wystarczającą odpowiedzią. Jonatan mimowolnie skulił się w sobie, ale zaraz dumnie się wyprostował. Był żołnierzem. Sierżantem. Przeżył Afganistan. Jeśli ma zginąć z rąk dawnego kolegi, to tylko z godnością.

— Dlaczego dziewczyna musiała umrzeć?

Marek przestał być niematerialnym głosem. Wkroczył w krąg światła rzucanego przez czołówkę. Uniósł podbródek i wzruszył ramionami.

— One wszystkie są takie same. Nęcą, kręcą tyłkiem, obiecują, a kiedy już coś do nich poczujesz, odrzucają cię i wyśmiewają.

— Kto jak kto, ale żebyś ty mordował przez problemy z kobietami? — zdziwił się Jon. Kiedy uniósł głowę, by spojrzeć Markowi w twarz, ten skrzywił się i zmrużył oczy, na chwilę oślepiony blaskiem latarki. Jon znów spojrzał w ziemię. Wystarczyło mu to, co zdążył zobaczyć: wycelowany w niego pistolet w jednej ręce i karambit, nonszalancko obracany na palcu, w drugiej.

— Nie mam z nimi problemów! Po prostu to dziwki. Potrafią się tylko pieprzyć, ale nie kochać. Jak moja matka, żona...

— A Iga? Czym ona ci zawiniła?

— Przykleiła się w klubie i zaproponowała seks — Marek aż wzdrygnął się z obrzydzenia — w zamian za podwózkę do tego namiotu. Bzyknąłem ją, a potem się przyznała, że codziennie podwozi ją ktoś inny. Kumasz?!

Jon nie kumał, ale skwapliwie się nie odzywał. Uważał, że każdy ma prawo do seksu, o ile nikogo tym nie krzywdzi. Ale na przygotowaniu do służby miał dość dużo zajęć z psychologii, by rozumieć, co dzieje się w głowie przyjaciela. Czytał kiedyś o syndromie świętej i ladacznicy. Wyglądało na to, że Marek nie chciał współżyć z kobietami, które kochał i nie kochał kobiet, z którymi współżył. Brzydził się nimi, gardził, mimo że sam miał udział w ich — jak uważał — niecnym procederze.

— Czy ty musiałeś w tym grzebać? Musiałeś, kurwa?! Mówiłem ci, żebyś sobie ten kompleks zbawcy w dupę wsadził!

No tak, gdyby Jonatan nie zaczął babrać się w tej sprawie, nie patrzyłby teraz w lufę odbezpieczonego pistoletu, należącego do kumpla. Chyba oboje nadawali się do tej samej celi dla czubków.

— Nie pójdę do więzienia, Jon. Dość czasu spędziłem w koszarach. Kiedy wróciłem z misji, obiecałem sobie, że od teraz będę wolnym człowiekiem. Nie ugnę karku. — Wciąż trzymając karambit na palcu, zatopił palce w krótkich włosach i zaczął je sobie wyrywać.

Sierżant wiedział, że nie ma szans ze sprawnym, silniejszym i większym przeciwnikiem. Ale nic innego mu nie zostało. Wykorzystując chwilę nieuwagi, uniósł głowę i oślepił Marka, a ten odruchowo osłonił oczy przedramieniem ręki trzymającej pistolet.

Jon rzucił się w jego stronę, przeklinając wózek. Kiedy lekarz powiedział mu, że spędzi na nim resztę życia, młody żołnierz nie sądził, że będzie ono takie krótkie. Ale wiedział, że Marek i tak by go wykończył, bo nie chciał, żeby jego winy wyszły na jaw. Kto wie, czy Iga była jego pierwszą ofiarą, czy może wcześniej był ostrożniejszy. Jon musiał działać.

Miał nadzieję złapać Marka w pasie, ale nieco zbyt szybko wybił się z wózka. Podciął mu głową kolana. To również skutecznie powaliło chorążego na ziemię, jednak Jon znalazł się stanowczo zbyt daleko jakiejkolwiek broni. Drżącymi z wysiłku rękami podciągnął się wyżej.

Marek był tak zaskoczony atakiem, że sierżant zdołał przycisnąć jego rękę z pistoletem do mokrej i zimnej trawy. Wiedział, że jeśli ją puści, zginie. Włożył w to więc wszystkie siły, jakie pozostały w jego okaleczonym ciele.

Pistolet wypalił w ciemność. Huk wystrzału zadźwięczał w uszach, a potem pozostawił po sobie nieprzyjemny pisk — i krwawe wspomnienia. Na krótką chwilę Jon przeniósł się z jesiennego błota do nagrzanego piasku, wdzierającego się do ust, nosa i oczu. Otrząsnął się, jednak to wystarczyło, by szok przeciwnika minął i rozpoczęła się walka.

Marek miał do dyspozycji cztery sprawne kończyny, Jon — tylko dwie. Mimo to jakimś cudem udało mu się rozluźnić chwyt na broni, dokładnie takiej samej, jaką sam trzymał w sejfie. Nie mogąc jej dosięgnąć, pchnął ją w mrok. Jedno zmartwienie z głowy. Uradowany takim obrotem spraw, przywalił pięścią w nos przeciwnika. Coś nieprzyjemnie chrupnęło.

Marek próbował chwycić go za włosy i odciągnąć, ale te okazały się zbyt krótkie. Całe szczęście, że Ula ogoliła brata na łyso dwa tygodnie wcześniej. Kiedy tylko Jon pomyślał o siostrze, zrobiło mu się przykro. Stanowiła jego jedyną rodzinę, a teraz zostawi ją samą.

Nagle uświadomił sobie, że o czymś zapomniał. Karambit! Choć w jednostce wyśmiewali się, że taki nóż jest bezużyteczny, to można nim było zrobić krzywdę. Najlepsze świadectwo stanowiły zwłoki w przyszpitalnej kostnicy. Ale nim zdążył cokolwiek zrobić, ostrze wbiło się w bok jego brzucha, tuż pod żebrami. I znowu.

Nie bolało tak bardzo, jak się spodziewał. Myślał, że dźgnięcie nożem sprawia ogrom cierpienia, a przypominało raczej uderzenie pięścią. Tyle że pod koszulką rozlewała się ciepła, lepka wilgoć i już po chwili Jon poczuł, że zrobiło mu się zimno.

Marek zrzucił go z siebie i wstał. Spojrzeli sobie w oczy — ich twarze oświetlało rozproszone światło czołówki, która musiała spaść podczas szarpaniny — a potem zaczął rozglądać się za pistoletem. Ciemność wokół Jona stała się jakby jeszcze głębsza. Mgła zagęściła się i mężczyzna nie wiedział, czy to kwestia pogody, czy skutek utraty krwi.

— Rzuć broń! — rozległo się w mroku.

Głos wydał się Jonowi znajomy. Musiał należeć do anioła. Czy to już omamy?

— Rzuć broń, bo strzelam! — dobiegło jakby z dna studni, choć niby nieco bliżej. — Jesteś zatrzymany za zabójstwo Igi Kunickiej i usiłowanie zabójstwa tego mężczyzny.

Nagle we mgle pojawiło się więcej cieni. Jak w horrorze. Był taki film, chyba na podstawie książki Kinga. Albo opowiadania? Jon uśmiechnął się do siebie. Ledwie rozróżniał szczęk kajdanek i słowa wypowiadane przez nieznajomych mężczyzn. Kobieta, która przed chwilą krzyczała, uklęknęła teraz przy rannym, a jej długie, rude włosy łaskotały mu twarz.

— Ładnie ci w rozpuszczonych — wybełkotał.

— Masz szczęście, że nie stroiłeś sobie żartów. Twój esemes wyciągnął mnie z imprezy — odparła Weronika i zaczęła obmacywać jego wiatrówkę. Jon pomyślał, że policjantka sprawdza, czy nie ma więcej broni, dopiero później wybuch bólu uświadomił mu, że zaczęła uciskać rany. — Kiedy będzie ta cholerna karetka?!

Więcej nie usłyszał, bo powieki stały się zbyt ciężkie, by utrzymać je w górze. Zapadła kompletna ciemność.


Źródła i przypisy:

PTSD – zespół stresu pourazowego.

https://pl.wikipedia.org/wiki/Kerambit, dostęp z dnia 30.11.2022.

Grzegorz Kaliciak - Afganistan. Odpowiedzieć ogniem

Naval - Afganistan na kołach

Skąd taki pomysł na opowiadanie? Miało być częścią większego projektu, ale nie udało się go zrealizować - z przyczyn niezależnych ode mnie. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło - dzięki temu możecie cieszyć się nim za darmo ;)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro