Rozdział 1.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Rośliny fascynowały mnie, odkąd sięgałam pamięcią.

Mogły uleczyć lub zabić. Być wyrazem romantycznych uczuć, przekazać wiadomość lub mogły też wprawić w uczucie nostalgii i przygnębienia. Wszystko było kwestią wiedzy, kompozycji i odpowiednich okoliczności.

Wbiłam ostrze w wysoką i smukłą łodygę mniszka lekarskiego, obserwując jak krwawi mlecznobiałym płynem. W powstałym otworze zakotwiczyłam kranik, a następnie podstawiłam pod niego baryłkę i odeszłam kilka kroków. Uniosłam głowę, by nacieszyć wzrok widokiem lekkich, różowych kul, które niby chmury majaczyły wysoko nade mną. Podobno w przeszłości ludzie zbierali nie sok, ale płatki kwiatu, by następnie zalać je zimną wodą i zagotować z cukrem na małym ogniu. Mgła zmieniła wszystko. Nie tylko kolor większości roślin, ale i ich właściwości. Cóż, wydobywanie gotowego soku bezpośrednio z rośliny było z pewnością łatwiejsze.

Ale czy własnoręczne przyrządzanie syropu i pakowanie go w szklane słoiki nie byłoby ciekawsze?

Rozmyślając, obserwowałam, jak wiatr porywa nasiona, jak wirują w tańcu i spadają na ziemię. Uśmiechnęłam się, gdy jedno z nich postanowiło wylądować na włosach Amber. Bladoróżowy spadochronik idealnie komponował się z jej lazurowymi lokami.

— A idź mi stąd! — powiedziała oburzona i z odrazą zrzuciła z siebie nasionko. Kichnęła głośno i pociągnęła nosem. — Długo ci jeszcze zejdzie? Oczy mnie pieką — mruknęła niezadowolona i potarła powieki.

Zerknęłam do beczki, sok ledwo zakrył jej dno.

— Godzina, może dwie? — Wzruszyłam ramionami. — Poza tym to był twój pomysł, żeby ze mną iść — zauważyłam. — Mogłaś poczekać w laboratorium. Po co się męczyć, zwłaszcza z tak silną alergią, jak twoja?

— Tak długo? — jęknęła. — W takim razie chyba nie obejdzie się bez plastrów — dodała z cierpiętniczą miną i zsunęła się z grzbietu Bryzy, błękitnego lagragona będącego hybrydą jaszczurki i ważki. Gad mrugnął wyłupiastym okiem i ziewnął, ukazując swoją bezzębną paszczę i długi język.

— Możesz też wrócić na teren ogrodu i po prostu poczekać, aż skończę — zaproponowałam, wodząc za nią wzrokiem. Obserwowałam jak ściąga z ramion swój skrzydpak. Promienie popołudniowego słońca, które przedzierały się przez gęste zarośla, zamigotały, złocąc jej błoniaste skrzydła w kolorze bezchmurnego nieba, wystające znad owalnego plecaka, oznaczonego jaskrawym symbolem sekcji badawczej. Patrzyłam jak marudząca pod nosem Amber, grzebie w pojemniku i w końcu wyciąga z niego niewielkie pudełeczko. Gdy tylko uporała się z jego zamknięciem, wyjęła jeden z plastrów, odkleiła folię zabezpieczającą i gwałtownym ruchem przymocowała mały, czerwony prostokąt na swojej szyi. Odetchnęła z ulgą.

— Od razu lepiej — powiedziała i schowała rzeczy na swoje miejsce. Ponownie narzuciła skrzydpak na plecy, następnie odbiła się miękko z ziemi i pofrunęła w górę. Wróciła na grzbiet Bryzy, która powitała ją cichym prychnięciem.

— Szkoda, że nie wzięłaś leku, zanim opuściłyśmy ogród — rzuciłam, starając się nie zabrzmieć zgryźliwie. Chyba mi nie wyszło, bo przyjaciółka w odpowiedzi na mój komentarz wystawiła język. Typowe. Mimo dwudziestu pięciu lat na karku wciąż potrafiła zachowywać się jak naburmuszona nastolatka. Czasem czułam się w jej towarzystwie, jak starsza siostra, chociaż byłam od niej sporo młodsza.

— Miałam nadzieję, że obejdzie się bez nich — odparła, wymachując zwisającymi z siodła nogami. — To w końcu lek, a nie cukierki. Są bardzo pomocne, ale zawsze wywołują u mnie silne mdłości. Szczerzę ci zazdroszczę, Iris. Chciałabym wiedzieć, jakie to uczucie nie budzić się każdego ranka z zapchanymi zatokami — dodała i prychnęła. — To pewnie kolejna z zalet bycia wyjątkowym dzieckiem?

Przewróciłam oczami i zignorowałam jej komentarz. Zamiast tego wzięłam głęboki wdech, napawając się silnym, słodko gorzkim zapachem otaczających mnie, ogromnych roślin. Wszechobecny róż przełamywała zieleń łodyg i liści. Z wyjątkiem trawy i ziemi, bo ta również była różowa. Tak samo, jak moje włosy i skrzydła, które w połączeniu z oliwkowym kombinezonem, typowym dla botaników, tworzyły świetny kamuflaż poza murami ogrodu. Odwróciłam głowę, żeby skontrolować beczkę. Sok wypełniał ją w połowie. Jeszcze trochę i będziemy mogły wracać. Może wtedy Amber przestanie zrzędzić. Ostatnio była jakaś nieswoja.

— Dobra, rozumiem, rozumiem — odezwała się w końcu, przerywając ciszę jaka zapadła między nami. Uniosła ręce w poddańczym geście. — Wiem, że nie lubisz tej całej gadki o wyjątkowości. Po prostu ci zazdroszczę. Nigdy nie byłaś na nic uczulona, więc nie wiesz, przez jakie piekło muszą przechodzić tacy, jak my — mruknęła.

— Oczywiście, że wiem, bo nieustannie czynisz mnie jego częścią — odcięłam się i spojrzałam wyzywająco w jej błękitne oczy. Rozciągnęłam usta w najsłodszym uśmiechu, na jaki było mnie stać. — Nie prowokuj mnie do licytacji, która z nas ma więcej problemów w życiu, bo doskonale wiesz, że nie masz ze mną szans — dodałam i tym razem to ja wystawiłam w jej kierunku język. W przeciwieństwie do niej ledwo skończyłam siedemnaście lat, więc miałam do tego pełne prawo.

Naukowczyni zachichotała i pokiwała głową, zgadzając się ze mną.

— To powiesz mi w końcu, czemu wolałaś ryzykować własnym zdrowiem i towarzyszyć mi podczas rutynowego uzupełniania zapasów zamiast jak zwykle, spotkać się ze mną po pracy, grzejąc tyłek w przytulnym otoczeniu monitorów i stołów badawczych? — zapytałam, siadając na jednym z kamieni.

— Potrzebowałam się stamtąd wyrwać — odparła cicho, okręcając pukiel włosów wokół palca wskazującego.

— To do ciebie niepodobne — zauważyłam, pamiętając, z jaką niechęcią zazwyczaj opuszczała swoje stanowisko i ojca, z którym wprost uwielbiała przebywać.

— Ostatnio dużo się dzieje — dodała, a ja odniosłam wrażenie, jakby bardzo ostrożnie dobierała każde słowo, zamiast je z siebie wyrzucić w jednym ciągu, jak zwykle.

— Masz na myśli ceremonię zespolenia? — rzuciłam, opuszczając się na ramionach i położyłam głowę na przyjemnie nagrzanej powierzchni kamienia.

— To też — zgodziła się ze mną. — Wiesz, kiedyś było inaczej i mimo tych wszystkich lat, które minęły, wciąż mam problem przywyknąć do niektórych zmian, jakie zaszły w stosunkowo krótkim czasie.

Pokiwałam głową. Była starsza i w przeciwieństwie do mnie pamiętała świat sprzed pomniejszenia. Zazdrościłam jej tej wiedzy, nawet jeśli wiązała się z mnóstwem trudnych przeżyć. Zresztą pomniejszenie wcale nie rozwiązało wszystkich naszych problemów. Ba, część z nich wręcz stworzyło. Teraz, żeby dowiedzieć się czegoś o świecie z przeszłości, musiałam znosić monotonny i ciężki głos nauczyciela podczas lekcji historii lub przeszukiwać skąpe w informacje archiwum. Botanicy nie mieli dostępu do większości danych tak jak medycy czy naukowcy.

— Moi rodzice poznali się podczas dorocznego naukowego sympozjum, w Japonii. Zakochali się w sobie, a po kilku latach wzięli ślub. Nie widzieli świata poza sobą. Ojciec zawsze mi opowiadał, że po prostu wiedzieli, że chcą być razem. Podobno było to dla nich tak naturalne, jak oddychanie — kontynuowała Amber. — Tymczasem ja, owoc tej naturalnej miłości, mam dostać listę przydzielonych mi reproduktorów, sztuk kilka i ot, tak rozpocząć procedurę "zespolenia" — powiedziała, prychając i zginając po dwa palce obu dłoni w charakterystyczny cudzysłów. — Ojciec od miesiąca nie potrafi mówić o niczym innym. Mam tego dosyć — dodała.

— Starannie wyselekcjonowanych reproduktorów — podkreśliłam, żeby się z nią podroczyć.

Dziewczyny w moim wieku, z którymi chodziłam na zajęcia z historii świata lub zaawansowaną botanikę wprost nie mogły się doczekać, aby ukończyć wymagane dwadzieścia dwa lata i zacząć przygotowania do ceremonii. Ciągle plotkowały o tym, jak bardzo zazdroszczą córce głównego badacza, fantazjując przy tym o najprzystojniejszych mężczyznach w naszym ogrodzie. Dla wielu z nich perspektywa związania się z kilkoma osobnikami przeciwnej płci naraz, była niezwykle kusząca. Ja natomiast miałam co do tego wszystkiego ambiwalentny stosunek.

Z jednej strony rozumiałam, dlaczego moja matka zarządziła, aby na każdą zdrową kobietę przypadało po pięciu lub więcej mężczyzn, w zależności od tego, jak bardzo pożądaną pulę genów owa wybranka posiadała. Proces pomniejszania przeżyło o wiele mniej kobiet, niż szacowano. Te natomiast, które przetrwały często borykały się z bezpłodnością lub ogromnymi problemami zdrowotnymi w czasie ciąży, jeśli już do niej doszło. Niektóre nie dożywały drugiego trymestru.

W końcu naukowcy doszli do wniosku, że płód nie dziedziczy zmodyfikowanego wzrostu swoich rodziców, a to z kolei sprawia, że nie ma możliwości rozwinąć się w pełni w o wiele za małym ciele swojej rodzicielki. Zaczęły się eksperymenty. Najpierw na niewielką skalę i ograniczone do kilku komórek pobranych od zapłodnionych zwierząt. Z początku taki proceder wywołał u ludzi oburzenie, ale koniec końców potrzeba przedłużenia gatunku wygrała z moralnością. W końcu wynaleziono serum, które miało rozwiązać nasz problem a przy tym być całkowicie bezpieczne dla płodu.

Byłam pierwszym dzieckiem, któremu udało się przeżyć.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro