Rozdział 3.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Znałam Amber, od kiedy skończyłam sześć lat, bo właśnie wtedy została moją opiekunką i zarazem pierwszą nauczycielką. To ona pomogła mi pokonać trudności z naukami ścisłymi. Przebywanie w jej towarzystwie pozwoliło mi także przełamać wrodzoną nieśmiałość i trudności w nawiązywaniu kontaktów z innymi. Przynajmniej w pewnym stopniu. Przy jej boku czułam się bezpieczna i pewna siebie. Z każdym spędzonym wspólnie dniem, nasze przywiązanie do tej drugiej rosło. Mimo dzielącej nas różnicy wieku i jej traumatycznych przeżyć z czasów sprzed pomniejszenia, łączyło nas podobne poczucie humoru i wspólne sekrety.

Jak na przykład ten, związany z tajemniczym zaginięciem ulubionej koszulki Nathaniela. Chłopak wciąż nie miał pojęcia, gdzie się podziewała, chociaż feralnego wieczoru przyłapałam Amber, z ogromnym bananem na twarzy, uciekającą wzdłuż uliczki prowadzącej do siedziby zwiadowców. Mimo to, nie puściłam pary z ust.

W nagrodę za dochowanie tajemnicy córka przewodniczącego rady nadzorczej podarowała mi na urodziny całą kostkę czekolady. Niezwykle trudny do zdobycia smakołyk, podlegający ogromnej ilości regulacji i zasad, zwłaszcza co do jego podziału. Taki zapas starczył mi na prawie dwa miesiące delektowania się jego uzależniającą słodkością. Wiedziałam, że Amber musiała się nieźle nagimnastykować, aby upchnąć to cudo w skrzydpaku i ominąć wnikliwą kontrolę strażników, jakiej podlegał każdy powracający spoza terenu naszego ogrodu.

Do tej pory nie wiem, jakim cudem weszła w posiadanie takiej ilości tego łakocia.

Łączyły nas także wspólne loty pod prastary dąb. Jedyne drzewo w okolicy, które przetrwało detonację bomby nazwanej "Calineczką." Zawarty w niej gaz miał ocalić świat przed ekologiczną zagładą. Zneutralizować toksyny w powietrzu oraz wodzie i wzbogacić składnikami mineralnymi wyjałowioną ziemię. To były plusy przemawiające za wypuszczeniem kilkudziesięciu podobnych pocisków na całej planecie. Minusem była mgła.

Bladoróżowy opad unoszący się plus minus na wysokości sześciu stóp nad ziemią i ciągnący się w nieskończoność. Silnie toksyczny dla ludzi. Nikt nie wiedział ile czasu minie, zanim się rozproszy. To właśnie mgła zmusiła ludzkość do pomniejszenia i przeorganizowania swojego dotychczasowego życia. To jej wpływowi rośliny oraz ziemia zawdzięczały swoją nienaturalną barwę, a my surowe przepisy dotyczące zakazu przekraczania określonego pułapu ponad powierzchnią ziemi oraz obowiązek regularnej wymiany plastrów filtrujących, jeśli chcieliśmy swobodnie opuszczać ogród.

Amber traktowała dąb jako relikt przeszłości i lubiła przesiadywać w jego imponujących korzeniach, które byłyby w stanie pomieścić całą naszą wioskę. Ja zaś lubiłam jej towarzyszyć w tych nie do końca legalnych eskapadach. Zwłaszcza, że od kiedy objęła stanowisko liderki w grupie zajmującej się badaniami nad ulepszeniem skrzydpaków, widywałyśmy się coraz rzadziej.

Nasze wycieczki nie trwały długo, bo zawaliłam po całej linii. Podobno ośmielona szampanem wykradzionym matce, w moje szesnaste urodziny (do tej pory nie wiem, co mnie wtedy napadło), postanowiłam wzbić się ponad ustaloną odgórnie granicę i sprawdzić jak wysoko sięga mgła okrywającą gałęzie drzewa. Takie zachowanie było do mnie zupełnie niepodobne. Z początku nie potrafiłam uwierzyć, że wpadłam na taki pomysł, tym bardziej że przez dłuższą chwilę po wypadku miałam kłopoty z pamięcią. Jednak z czasem zamglony umysł powoli zaczął odsłaniać przede mną kolejne wspomnienia. Przerażoną twarz Amber i to, jak w panice ubierała swój skrzydpak, byleby tylko mnie powstrzymać.

Pamiętam też parę dużych, czarnych oczu wpatrzonych we mnie, niepodobnych do oczu nikogo, kto mieszkał w ogrodzie. Czasem śnią mi się w nocy. Nie są jednak ani złe, ani przerażające. Zazwyczaj wyrażają zdumienie lub wręcz sympatię.

Po tamtym wydarzeniu matka suszyła mi głowę przez tydzień, wciąż powtarzając, że gdyby nie świeżo wymienione plastry, spryt Amber i moje szczęście, byłabym martwa. Podobnie jak każdy, kto przede mną próbował dosięgnąć mgły. Szkoda, że dopiero po wypadku dowiedziałam się o takich śmiałkach. Być może gdyby informacje o nich nie zostały utajone,  świadomość istnienia ofiar śmiertelnych mgły wybiłaby mi ten durny pomysł z głowy. Przecież od zawsze wiadomo, że jeśli gdzieś pojawia się tajemnica, pojawi się również jedna lub kilka nastoletnich osób, gotowych na wszystko, byleby tylko zaspokoić swoją młodzieńczą ciekawość.

Wciąż nie potrafiłam zrozumieć, czemu w ogóle postanowiłam zrobić coś tak szalonego. Spędziłam tygodnie, głowiąc się i analizując całą sytuację krok po kroku. W końcu doszłam do wniosku, że jedyne logiczne wytłumaczenie tej sytuacji, jakie potrafię znaleźć to moja niska tolerancja na napoje procentowe. Zazwyczaj stroniłam od alkoholu, a skoro opróżniłam wtedy ponad pół butelki, istniała spora szansa, że mój oszołomiony organizm spłatał mi figla i dlatego straciłam nad sobą kontrolę. Nie mogłam sobie jednak przypomnieć, dlaczego w ogóle postanowiłam zabrać mamie szampana i obalić pół butelki naraz. Amber wiele razy proponowała mi podobne wygłupy, a mimo to zawsze jej odmawiałam. Ciekawe czemu wtedy postanowiłam się zgodzić?

Przez moje wygłupy, kary za opuszczanie ogrodu po zmierzchu stały się jeszcze surowsze. Jednak najbardziej odczułam czasowe ograniczenie kontaktu z Amber i brak dostępu do oranżerii, w której wprost uwielbiałam przesiadywać. Moja matka doskonale wiedziała, w które punkty uderzyć, żebym poczuła nieprzyjemne konsekwencje swoich lekkomyślnych działań.

— Zamierzasz się do mnie jeszcze odezwać czy postanowiłaś zamilknąć na wieki? — zagaiłam, mając dosyć panującej między nami ciszy. Wiedziałam, że Amber mnie słyszy mimo dzielącej nas odległości, bo każdy z nas posiadał wszczep umożliwiający nawiązywanie połączenia głosowego na odległość. Trochę jak smartfony z przeszłości, tylko w głowie. Gdyby nie chciała ze mną rozmawiać, usłyszałabym irytujące brzęczenie, oznaczające zablokowanie kontaktu.

— Nie jestem na ciebie zła czy coś, Iris — zaczęła. — Po prostu, jak mówiłam wcześniej, sporo się dzieje.

— Widzę — mruknęłam z pretensją.

— Ja po prostu... Weszłam w posiadanie informacji, których nie powinnam znać. A tym bardziej się nimi dzielić. Zwłaszcza z tobą — westchnęła ciężko.

— Czemu zwłaszcza ze mną nie możesz się tym podzielić, to coś niebezpiecznego? — drążyłam.

— Powiedzmy, że trochę zmieniają sposób, w jaki patrzę na to wszystko, w sensie nas i nasz ogród — odparła enigmatycznie.

Otworzyłam szerzej oczy i przyłożyłam dłonie do swoich policzków, udając zupełne oszołomienie.

— Chcesz mi powiedzieć, że tak naprawdę wcale nie żyjemy w magicznym królestwie i nie jesteśmy wróżkami ujeżdżającymi niezwykle rzadkie, czarodziejskie smoki? Nie może być! Całe życie w kłamstwie! — Udałam szok i niedowierzanie.

Chciałam ją rozbawić. Przywołać  choćby cień uśmiechu na jej zmarkotniałą twarz. Miałam jeszcze w planach otrzeć wyimaginowane łzy rozpaczy, ale powstrzymało mnie dostrzeżenie ogromnej kałuży. W ostatniej chwili podkuliłam nogi, chroniąc je przed zanurzeniem w paskudnie śmierdzącej brei. Nawet nie zauważyłam, kiedy znalazłyśmy się na terenie bagien. A raczej dopiero teraz do mnie dotarło, gdzie jesteśmy. Byłam tak skupiona na własnych myślach i ślepym podążaniu za Amber, że zupełnie nie zwracałam uwagi na otoczenie. Wiedziałam, że nie powinno mnie tu być, ale pocieszyłam się myślą, że za dnia jest tu odrobinę bezpieczniej niż po zmroku.

Amber nie skomentowała mojego małego popisu. Pokręciła tylko głową i skupiła wzrok przed sobą.

— Uważaj! — krzyknęła nagle, ostrzegając mnie przed długaśnym i śmiertelnie niebezpiecznym jęzorem gigantycznej ropuchy, który mknął w stronę mojej twarzy, bo szkarada najwyraźniej upatrzyła sobie we mnie swoją kolację. Dzięki niej, zdążyłam zrobić unik. Mało brakowało.

— Fuj! — jęknęłam, gdy o włos ominęłam spotkanie z lepkim, oślinionym językiem. — Przecież wychodzą z leży dopiero po zmierzchu — zauważyłam, wnosząc się wyżej. Uważnie obserwowałam ropuchę, która nie dawała za wygraną i z zawrotną prędkością kroczyła po liściach lilii błotnej, co jakiś czas wystrzeliwując w moją stronę śmierdzący gaz lub obleśny jęzor.

Spojrzałam na przyjaciółkę. Bryza była szybka i Amber na jej grzbiecie była względnie bezpieczna, ale ja miałam problem. Mój skrzydpak nie nadążał. Zacisnęłam usta i zwiększyłam prędkość. Musiałam polecieć wyżej, tak, by paskuda nie mogła mnie dosięgnąć.

— Czekaj, gdzie ona jest? — zapytała nagle Amber.

Zaczęłam kręcić głową, rozglądając się gorączkowo we wszystkich kierunkach. Ropucha zniknęła. Tak bardzo skupiłam się na ucieczce i zwiększeniu prędkości, że straciłam ją z oczu.

Czyżby odpuściła?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro