Rozdział 4.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

*UWAGA* rozdział zawiera określenia uznawane powszechnie za obrzydliwe i zniesmaczające. Osoby wrażliwe uprasza się o zaprzestanie jedzenia lub naszykowanie wiaderka :D*

Ropucha nie odpuściła. Czaiła się na mnie.

Przełknęłam ślinę, w przerażeniu obserwując bąble, które nagle pojawiły się na spokojnej tafli bajora. Uderzenie serca później, z toni wyłoniła się ogromna, rozwarta paszcza pomarszczonego, parchatego płaza. A zaraz za nią cała reszta gigantycznego cielska. Potwór wydał z siebie gardłowy dźwięk i rozszerzył nozdrza, z których wylała się gęsta, żółtawa ciecz. Ropucha otrzepała się z nadmiaru błota. Całą jej nabrzmiałą sylwetkę pokrywały gruczoły jadowe.

Miałam wrażenie, że czas zwolnił. Ropucha warknęła. Spojrzała na mnie wyłupiastym okiem. Zamarłam. Chwilę później usłyszałam trzask, jak gdyby pękniętej łupiny orzecha. Jak się okazało, ten dziwny dźwięk wywoływały zaropiałe gruczoły, pokrywające grzbiet monstrum. Pękały, uwalniając spod swoich skorup kolejne pary oczu, które łypały na mnie złowrogo. Przerażające ślepia zdawały się pokrywać cały grzbiet tego paskudztwa. Sparaliżował mnie strach.

Nie potrafiłam się ruszyć nawet wtedy, gdy jej ohydny jęzor wystrzelił w moim kierunku i o włos ominął moją twarz. Zimny pot oblał moje ciało, które teraz już zupełnie odmówiło mi posłuszeństwa.

— Iris! — Amber zawołała żałośnie.

Oczami wyobraźni widziałam jej przerażoną twarz i szeroko otwarte oczy. Jak wtedy pod prastarym dębem. Z oszołomienia wyrwał mnie dopiero dźwięk łamanych desek. Ocknęłam się i spojrzałam za siebie. Ponaglana gwałtownymi ruchami swojej jeźdźczyni, Bryza upuściła beczkę i pozbawiona balastu ruszyła pędem w moją stronę. Poczułam ukłucie żalu w sercu, widząc, jak biały sok wypływa z roztrzaskanego pojemnika, ale bliskość Amber i jej lagragona dodawała mi otuchy. Byłam pewna, że przyjaciółka wkrótce mi pomoże, dopóki z wody nie wyskoczyła kolejna ropucha. Amber została odcięta.

Potrząsnęłam głową. Jeśli czegoś nie zrobię, to już nigdy więcej nie zbiorę żadnego soku. Nie zjem czekolady i nie posłucham przesadzonych opowieści o szerokich ramionach Nathaniela. Długaśny jęzor znów wystrzelił w moim kierunku, tym razem trafił. Obrzydliwa, obślizgła, pełna napęczniałych wrzodów macka owinęła się szczelnie wokoło mojej nogi i zaczęła ciągnąć w stronę otworu gębowego.

Krzyknęłam, brutalnie ściągnięta z wysokości nim moja twarz zanurzyła się w odmętach zimnej, bagnistej wody. Zaczęłam się szamotać. Jedną ręką próbowałam utrzymać się w wodzie, a drugą dobyłam noża, skrytego w kieszeni na wysokości żeber. Niewiele myśląc, wbiłam ostrze w jęzor paskudy. Ropucha zawyła, ale poluzowała uchwyt. Upuściłam broń i zaczęłam pospiesznie płynąć ku górze, byleby tylko zaczerpnąć powietrza. Nie miałam zbyt wiele czasu. Paliły mnie płuca. Ściskało mnie w piersi ale w końcu się udało. Wzięłam kilka łapczywych wdechów i przetarłam oczy, które szczypały mnie zapewne od nurkowania w skażonej cieczy.

— Amber! Amber! — zaczęłam krzyczeć, bezskutecznie nawołując przyjaciółkę, którą straciłam z oczu. Otaksowałam wzrokiem okolicę. Ledwo przeczesałam spojrzeniem horyzont po swojej lewej stronie, jak znów zostałam zaatakowana. Ohydny lep zaciskał się na moich nogach. Złapałam się wystającego znad wody pnia. Napięłam wszystkie mięśnie i pożałowałam, że kiedykolwiek choćby pomyślałam o opuszczeniu treningów. Ropucha była zawzięta. Ani myślała odpuścić. Moje dłonie powoli ześlizgiwały się z wilgotnego drewna, mimo że z całych sił wbijałam w nie swoje palce. Jęknęłam, gdy skaleczyłam skórę o ostre krawędzie kory. Wiedziałam, że długo tak nie wytrzymam.

Myśl, Iris. Myśl!

Uruchomiłam skrzydła. Zatrzepotałam, jednak skrzydpak nie był w stanie konkurować z siłą ropuchy. Miałabym z tym problem z pełną baterią, a co dopiero teraz. Czułam, jak język wspina się po moim ciele niczym skolopendra, unieruchamiając już nie tylko nogi, ale i ramiona. Jedynie dłonie wciąż posiadały odrobinę swobody. Poruszyłam palcami. Upewniwszy się, że wciąż jestem w stanie sięgnąć do kieszeni na swoim udzie, wysupłałam niewielką fiolkę, którą od tygodnia tam nosiłam, bo moja profesor była ostatnio bardzo zajęta i nie miałam jak jej przekazać. Zmiażdżyłam ją w dłoni. Postanowiłam postawić wszystko na jedną kartę. Syknęłam, czując, jak skruszone szkło rani moją skórę. Poczułam metaliczny zapach krwi oraz orzeźwiający, cytrusowy aromat.

Chwilę później zostałam połknięta.

***

— I dlatego nie należy przesadzać z witaminami — mruknęłam, gdy zgodnie z przewidywaniami zniesmaczony płaz wypluł mnie na brzeg i urażony odpłynął, niknąc w odmętach brunatnej wody. — Bo w nadmiarze potrafią podrażnić podniebienie lub wywołać zgagę — dodałam, powoli wstając z kolan i otrzepując się z zielonkawej flegmy. Dzięki tulipanowi, że nawet po zmutowaniu te szkarady nie mają zębów. Kombinezon pozostał nienaruszony. Powinno obejść się bez podrażnienia, które zazwyczaj wywołuje kontakt z ropuszym jadem. Za to na pewno będę musiała zahaczyć o pralnię. Strasznie cuchnęłam.

— Wasza wysokość jak zwykle wprost ocieka urokiem.

Uniosłam głowę, a widząc znajomą wysoką, atletyczną sylwetkę w czarnym kombinezonie, uśmiechnęłam się szeroko i wyrzuciłam przed siebie ramię, obryzgując chłopaka odrobiną flegmy. Nathaniel odskoczył i wzdrygnął się z obrzydzeniem. Kiedy na mnie spojrzał, cały zielony na twarzy, nie omieszkałam dygnąć. Z rozbawieniem obserwowałam jak ściąga brwi i marszczy swój prosty nos. Pokręcił głową, westchnął i spojrzał na mnie rozgoryczony.

— Weź zatem ze mnie przykład i też nim ociekaj — odparłam. Już miałam dodać jakiś podszyty sarkazmem komentarz, ale szybko oprzytomniałam. — Co z Amber? — zapytałam, przypominając sobie o drugiej ropusze i przyjaciółce, z którą się rozdzieliłam.

— Nic jej nie jest. Na wasze szczęście patrolowaliśmy dzisiaj tę okolicę. Mój oddział pogonił ropuchę, która na nią polowała. Ja zająłem się twoją. Osobiście. Nie musisz dziękować.

— Za ratunek? — prychnęłam. — Oczywiście, że nie muszę, bo sama sobie poradziłam. Ekstrakt z cytryny załatwił sprawę — dodałam, nonszalancko krzyżując ramiona na swojej piersi.

Nathaniel zamrugał powiekami, wpatrując się we mnie, a następnie wybuchnął gromkim śmiechem. Zaraz jednak się opanował i odchrząknął w zamkniętą dłoń.

— Naturalnie wasza wysokość. W końcu powszechnie wiadomo, że zmutowane ropuchy z bagien za nic mają broń ogłuszającą i pociski paraliżujące. Za to wprost nienawidzą cytrusów. Jestem przekonany, że wasza lemoniada miała kluczowe znaczenie dla korzystnego rozstrzygnięcia tej potyczki — wyrecytował z udawaną powagą i skłonił się w pas.

— Jak jesteś taki mądry, to trzeba było pojawić się wcześniej i wkroczyć do akcji, zanim wylądowałam w cuchnącej paszczy. Czyż nie lepiej zapobiegać niż zwalczać? — rzuciłam, cytując jedno z ulubionych powiedzonek mojej matki.

— W takim razie czemu nie siedzisz w domu, zamknięta na cztery spusty we własnym pokoju?

Punkt dla niego.

— Lepiej powiedz Iris, czemu wybrałyście drogę przez moczary? Przecież doskonale wiesz, ile niebezpieczeństw czyha tu na osoby bez odpowiedniego przeszkolenia. O ile wiem, twoja matka nie pozwala ci tutaj przebywać. Przynajmniej dopóki nie zaliczysz egzaminu ze sztuki przetrwania i podstaw samoobrony.

Machnęłam ręką.

— Wiem, wiem. Jestem na to zbyt cenna. — Przewróciłam oczami. — A tak na poważnie to nie mam pojęcia. Tak wyszło. Zbierałam sok z mniszka, a potem po prostu leciałam za Amber i Bryzą. Poza tym przecież ropuchy zazwyczaj żerują po zmroku.

— Młode wychodzą za dnia — poprawił mnie. — Powinnaś to wiedzieć.

— A ty już dawno powinieneś powiedzieć Amber, co czujesz.

Zamilkł. Punkt dla mnie, choć zagranie było zdecydowanie poniżej pasa. Miałam dość jego pretensjonalnego tonu i karcenia. Wciąż zbierałam się do kupy. Jeszcze chwilę temu walczyłam o życie. Ja pieprzę. Mógł chociaż poczekać, aż wrócimy do ogrodu i zmyję z siebie ten smród.

— Pogłaskałbym cię po głowie, ale cuchniesz — dodał po chwili, tym razem już swoim zwyczajowym, łobuzerskim tonem. Nie zaszczyciłam go odpowiedzią. Wciąż byłam na niego zła. Chłopak jednak nie przejął się moim wymownym milczeniem. Błysnął uśmiechem i okręcając się na pięcie i odszedł w kierunku grupki zwiadowców, na którą dopiero teraz zwróciłam uwagę. 

Wśród nich dojrzałam również Bryzę i rozchichotaną Amber. Może dla innych sprawiała wrażenie wesołej i optymistycznej, jak zazwyczaj, jednak ja widziałam jej maskę. Mimo szerokiego uśmiechu, oczy wciąż miała smutne i zamyślone. Z drugiej strony fakt, że wolała podziwiać kształtne pośladki chłopaków, obleczone w obcisły kombinezon zamiast upewnić się osobiście, że wszystko u mnie w porządku, napawał mnie pewną nadzieją. 

Gdzieś głęboko w środku wciąż była sobą.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro