Rozdział 9.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Chris

— Obawiam się, że nie mam dla pana dobrych wieści — powiedział lekarz z twarzą schowaną pod białą maską.

Zgrzytnąłem zębami i zacisnąłem dłonie w pięści. Mężczyzna ciągle powtarzał to samo. Spędziłem w tym ośrodku już kilka dobrych tygodni, obserwowałem niezliczoną ilość badań. Krwią pobraną z jej ciała mógłbym napełnić wannę albo nawet basen. Co jeszcze było im potrzebne? Czemu to tyle trwało i czemu nikt nie potrafił jej pomóc?

Byliśmy w najlepszym szpitalu, do cholery. Na transport tym skrzydlatym badziewiem i opłacenie pobytu tutaj przepaliłem nasze wszystkie oszczędności i wziąłem sporą pożyczkę. Ktoś powinien coś wiedzieć. Kurwa, cokolwiek!

— To, co mi pozostało? — zapytałem, pozwalając, by kpiący uśmiech wpełzł na moje usta. Nie zaszczyciłem lekarza spojrzeniem. Nie zasłużył na to, przynajmniej dzisiaj.

— Nadzieja... Trzeba mieć nadzieję — rzucił z wyrachowaniem.

Ja pitolę.

Gdyby nie bladoniebieski kitel i fakt, że był ordynatorem odpowiedzialnym za leczenie mojej żony, to bym mu przyłożył. Głowa buzowała mi od pytań, na które nikt nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Zastałe ciało błagało by przerwać bezczynne oczekiwanie. Żeby coś zrobić, cokolwiek. Zagryzłem policzek od wewnątrz i wbiłem wzrok w połyskującą podłogę, wciąż cuchnącą środkiem do dezynfekcji. Musiałem się opanować. Ona musiała tu zostać. Mimo wszystko tylko tu miała jakieś szanse, choć sam już nie wiedziałem, na co dokładnie liczyłem.

— To ja was zostawię, za jakiś czas zajrzy do was pielęgniarka, żeby pobrać krew do badania — dodał, a ja tylko przewróciłem oczami. Kątem oka obserwowałem, jak lekarz odwraca się na pięcie i kieruje do drzwi. —A, właśnie — mruknął, zatrzymawszy się w progu. Obejrzał się przez ramię. — Miałem przekazać, że dzwonili do pana z domu. W wolnej chwili proszę zgłosić się do dyżurnego — powiedział i zniknął na korytarzu. Odprowadzony moim podirytowanym wzrokiem i cichym skrzypnięciem drzwi.

Cholera! Jasna dżuma i malaria! Wszystkie pieprzone zarazy tego świata.

Byłem wściekły. Na korporację, odpowiedzialną za zniszczenie mojego życia. Mojego całego świata. Na siebie, że po części sam byłem za to odpowiedzialny. I na nią. Za to, że dla swojej pasji była w stanie poświęcić czasem zbyt wiele. Byleby tylko być na bieżąco. Przecież czytałem opinie na forum, wiedziałem też, że nie wolno korzystać z niezaufanych źródeł. Nie dość, że było to nielegalne to jeszcze zwyczajnie niebezpieczne.

A jednak jej nie powstrzymałem.

Dla tego szerokiego, zaraźliwego uśmiechu i cudownie błyszczących od ekscytacji oczu zrobiłbym niemal wszystko. Niestety teraz za taką postawę musiałem zapłacić ogromną, jeśli nie najwyższą cenę.

Ogarnij się, Chris!

Wyrzuciłem sam sobie. Nie mogłem tak myśleć. Po prostu nie mogłem.

Zmęczony ostrym, zimnym światłem jarzeniówek wyjrzałem przez duże, kwadratowe okno. Na zewnątrz było szaro i ponuro, bo niebo zasłoniły gęste burzowe chmury. Ciężkość krajobrazu potęgowały prostokątne budynki pozostałych oddziałów w wyblakłym odcieniu błękitu, smutnym i brudnym od deszczu czy innych zanieczyszczeń. Betonowe płyty chodnika zdobił wąski pasek trawnika. Krótko przystrzyżony, wydeptany i pożółkły od wysokich temperatur, jakie ostatnio nawiedzały nasze miasto.

Widziałem mnóstwo ludzi w kitlach lub bez biegających w pośpiechu, lub spacerujących powoli. I to właśnie ten obraz dodawał mi teraz otuchy.

My też kiedyś stąd wyjdziemy. W końcu nam się uda. A wtedy wrócimy do domu, wyściskamy syna i zrobimy całe mnóstwo rzeczy, na które wcześniej z powodu pracy, często nie miałem czasu. Mieliśmy dopiero po trzydzieści kilka lat, to mnóstwo czasu i dobry moment na przemyślenie niektórych decyzji...

Westchnąłem i oderwałem wzrok od okna. Odwróciłem się i zbliżyłem się do szpitalnego łóżka, siadając w fotelu tuż przy nim. Chwilę wsłuchiwałem się w miarowe odgłosy aparatury, odpowiedzialnej za utrzymywanie prawidłowych procesów życiowych. Zielone, żółte i czerwone kreseczki wyginały się na ekranie w wymyślne wzory, a obok nich migały niezrozumiałe dla mnie cyfry i inne oznaczenia. Powiodłem wzrokiem wzdłuż nieruchomego ciała mojej żony i ująłem jej dłoń, uważając, by nie naruszyć przypadkiem klipsa przyczepionego do jej szczupłego, długiego palca.

Mimowolnie się uśmiechnąłem. Jej pierś unosiła się w spokojnym oddechu, a dłoń wciąż była ciepła. Na razie musiało mi to wystarczyć.


________________________________________

25.06.2024 Witajcie w najnowszym rozdziale :) Tym razem wjeżdżamy z nową perspektywą i nowym bohaterem, co sądzicie o naszym Chrisie? Jak Wam się czytało? Koniecznie podzielcie się swoimi przemyśleniami w komentarzach, jestem ich niezmiernie ciekawa!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro