Selfharm

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Pierwszy OneShot z bingo stworzonego przez dark_dragon_rider

OneShot zawiera opis samookaleczenia, więc jeśli ktoś jest wrażliwy na takie treści ostrzegam.

---

Jedno cięcie. Drugie. Trzecie.

Białe z początku linie, powoli wypełniały się czerwienią. Żyletka sunęła gładko po skórze. Nie bez oporu z jego strony, chociaż większości wyzbył się przy kreśleniu pierwszej linii. Podobno powinien poczuć ulgę, jednak on nie czuł nic. Czy jakkolwiek mu to pomagało? Nie był pewien. Wiedział jednak, że patrzenie na powoli skapującą krew, hipnotyzowało go. Było w tym coś fascynującego. Coś co sprawiało, że nie potrafił oderwać wzroku.

Krew krzepła, tworząc nieruchomy obraz spływających kropel. Wystarczyło tylko przemyć wszystko wodą, a cały spektakl zaczynał się od nowa. 

Było w tym coś niewłaściwego i zarazem uwalniającego.

Pierwszy raz to on miał kontrole nad tym co się dzieje. To on decydował jak będzie wyglądać kolejna linia. Jak głęboko zanurzy ostrze. Całe jego życie było pasmem przypadkowych zdarzeń, ale teraz to on decydował. Teraz to on był panem swojego losu. On, nikt inny.

Kiedy zostawili go rodzice próbował protestować. Pozostały tylko wspomnienia i parę zdjęć.

Kiedy wujek umierał w jego ramionach próbował błagać. Pozostały tylko zakrwawione spodnie, których nie umiał doprać.

Kiedy umierała jego ciotka próbował się modlić. Pozostał tylko charakterystyczny szpitalny zapach.

Teraz nie próbował. Teraz działał.

Nie chciał się zabić. Nie miał na tyle odwagi. Chciał tylko coś poczuć. Coś poza wszechogarniającym go poczuciem bezdennej pustki.

Poprawił uchwyt na żyletce, drugą ręką przytrzymując się brzegu wanny. Niektóre z kropli spłynęły po jego łydce, brudząc kolano na którym ją opierał, wreszcie skapując na nieskazitelną biel armatury.

Przejechał żyletką po łydce, tworząc tym razem linie prostopadłą do pozostałych.

– Peter, szef prosi o twoją obecność w salonie.

Ze strachu wypuścił żyletkę z dłoni.

– Cholera – zaklął pod nosem, próbując się uspokoić. – Powiedz mu że zaraz będę FRI.

Przejechał dłonią po twarzy, oddychając głęboko. Cholera. Chyba nigdy nie przyzwyczai się do tej jebanej sztucznej inteligencji. Całe szczęście że nie mogła go widzieć w łazience. W końcu co za pojeb zakładałby kamery w kiblu. Tylko tutaj miał trochę prywatności.

W panice zaczął zmywać krew z wanny i swojej nogi. Szybko wysuszył rany papierem, nie chcąc ryzykować, żeby cokolwiek wsiąknęło w ręcznik. Założył prowizoryczny opatrunek, z tego co udało mu się znaleźć w łazience. Trochę gazy i kawałek bandażu. Założył spodnie i upewnił się, że na pewno nic nie widać. Wrzucił papier do toalety i spłukał wodę.

Rozejrzał się jeszcze szybko, upewniając się, że wszystko wygląda tak jak trzeba. Zaklął dostrzegając żyletkę, leżącą beztrosko na dnie wanny. Cholera, jak mógł być tak nieostrożny. Szybko po nią sięgnął, czując ukłucie, na które jednak nie zwrócił większej uwagi. Wepchał ją do kieszeni spodni i szybko wyszedł z łazienki, udając się do salonu. Po drodze starał się uspokoić oddech.

Kiedy tam dotarł zobaczył siedzącego na kanapie pana Starka, wpatrującego się w okno. Podszedł powoli, siadając w fotelu naprzeciwko i lekko odchrząknął.

– Panie Stark, Friday mówiła, że chciał mnie pan widzieć.

Spojrzał na niego, mrugając szybko, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z jego obecności.

– Tak, tak – odpowiedział odchrząkując. – Chciałem chwilę z tobą porozmawiać.

– Wolałbym chyba wrócić do pokoju - wymamrotał, odwracając wzrok w stronę okna.

– Słuchaj ja... nie jestem najlepszy w te klocki, wiem. Zresztą doskonale to widać, bo od dwóch tygodni praktycznie nie wychodzisz z pokoju.

Peter spojrzał na niego z zaskoczeniem. Stark przypatrywał się swoim dłoniom, nie patrząc mu w oczy. Czy on myślał, że to jego wina?

– Ja... – zaczął znowu. – Ja chciałem ci tylko powiedzieć, że chociaż nie wiem, jak się teraz czujesz, to też straciłem rodziców i wiem, że to minie z czasem – powiedział, podnosząc głowę i patrząc w stronę Petera. – Chciałem, żebyś wiedział że masz do kogo... – przerwał nagle, patrząc na Petera ze zmartwieniem. – Krwawisz – dodał, marszcząc brwi.

Poczuł jak oblewa go zimny pot. Czy to możliwe, żeby bandaże tak szybko przemokły? Jak to się mogło stać? Popatrzył ze strachem w oczy Pana Starka, a serce biło mu jak oszalałe. Co teraz?

– Poczekaj, skoczę po jakiś opatrunek – powiedział, a Peter wodził za nim wzrokiem, nie mogąc oderwać oczu. W jego głowie panował istny chaos. Czy pan Stark go teraz wyrzuci? Zamknie w psychiatryku? Naszprycuje prochami? Odgrywał w głowie tysiące scenariuszy, patrząc jak mężczyzna wraca z pudełkiem plastrów, gazikami i środkiem do odkażania ran.

– Daj rękę –  powiedział wyciągając dłoń.

Peter spojrzał na niego zdziwiony, zupełnie nic z tego nie rozumiejąc. Gdy tylko spuścił wzrok na swoje dłonie, zobaczył że są całe we krwi. Natychmiast domyślił się, że skaleczył się podczas podnoszenia żyletki. Ogarnęła go tak niewyobrażalna ulga, że niemal się uśmiechnął. Podał dłoń Starkowi i obserwował jak w skupieniu zmywa z niej krew gazikiem nasączonym w Octenisepcie. Zaschnięta krew zaczęła powoli znikać, odsłaniając małe nacięcie na palcu wskazującym. Stark przytrzymał chwilę gazik, próbując zatamować krwawienie i starał się jednocześnie otworzyć plaster. Kiedy w końcu mu się to udało, przykleił go w miejscu zranienia, widocznie z siebie zadowolony.

– I co? Jak według ciebie poszedł mi pierwszy test rodzicielski? – zapytał żartobliwym tonem.

– Zaliczony – odpowiedział Peter, uśmiechając się pierwszy raz od dwóch tygodni. Mina jego opiekuna wyrażała takie zadowolenie z siebie, że miał ochotę się roześmiać. – Pójdę już do pokoju, dobrze?

Uśmiech Starka nieco zbladł, ale pokiwał głową w zrozumieniu. Peter spojrzał na niego, zastanawiając się, co jeszcze mógłby powiedzieć, ale po chwili milczenia wstał i poszedł w stronę pokoju. Zatrzymał się niezdecydowany w progu salonu.

– Ja... dziękuję Tony – powiedział na tyle głośno, żeby na pewno usłyszał i ruszył w stronę pokoju, nie odwracając się za siebie.

– Po opatrzeniu kolejnej rany chcę usłyszeć „dziękuję tato"! – krzyknął jeszcze za nim Tony, a Peter nie mogąc się powstrzymać, parsknął cichym śmiechem. Jednocześnie poczuł ogarniające go ciepło. Wiedział, że to był tylko żart, ale miło było wiedzieć, że Tony dopuszczał możliwość, żeby kiedyś go tak nazywał.

– Jasne staruszku! – odkrzyknął jeszcze przed zamknięciem drzwi.

Wszedł do łazienki i spojrzał w zamyśleniu na żyletkę, którą wyciągnął z kieszeni spodni. Z całą pewnością pomogła przetrwać mu te dwa tygodnie, ale jedna rozmowa z Tonym pomogła mu bardziej, niż którakolwiek ze starannie kreślonych przez niego linii. Może jednak nie potrzebował całkowitej kontroli nad swoim życiem. 

Schował ją z westchnięciem na dno pudełka z kosmetykami. Doskonale wiedział, że nie będzie mu łatwo z tego zrezygnować. Nie był nawet do końca pewien, czy na pewno chciał rezygnować.

Spojrzał szybko na opatrunek na nodze. Krew przestała już wypływać, ale postanowił jeszcze go zostawić. Nie mógł ryzykować, że cokolwiek pobrudzi. Ciężko byłoby potem się z tego wytłumaczyć. 

Wrócił do pokoju i położył się na łóżku, przypatrując się z rozbawieniem naklejonemu plastrowi. Była to edycja limitowana z Avengers. Nie mógł uwierzyć, że serio używają dziecięcych plasterków. Zaśmiał się cicho pod nosem i założył ręce za głowę, wpatrując się w sufit.

Pierwszy raz od dłuższego czasu poczuł, że wszystko jeszcze może się jakoś ułożyć. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro