Rozdział 10 - Dym

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Sprzedano już wszystko, co tylko nadawało się do sprzedania. Drogocenna biżuteria zniknęła ze szkatułek, nim Françoise zdołała przyjść na świat. Podobnie co szlachetne kamienie skończyły z resztą same szkatułki i wszelkie elementy garderoby, które nie okazały się absolutnie niezbędne do normalnego funkcjonowania. Pozbyto się mebli, obrazów, dywanów, zastaw stołowych, rodzinnych pamiątek, książek. Jadano skromnie i możliwie mało. Podatki jednak wciąż rosły, sprzedano więc i dom. Zanim Françoise się obejrzała, jedynym, co pozostało jej rodzinie ze stanu szlacheckiego, były odpowiednie dokumenty.

Bardzo szybko okazało się, że jej ojciec tylko formalnie sprawował funkcję gubernatora amerykańskiej kolonii, którą zdobyła dla niego chrzestna jego jedynej córki. Wypłatę też dostawał jedynie na papierze. Gdy dopłynęli na miejsce, dowiedzieli się niemal od razu, że wyspa Marie-Galante była jeszcze słabo kontrolowana przez Francuzów i faktyczne prawo stanowili korsarze. Bezskutecznie usiłowano prowadzić dochodową uprawę trzciny cukrowej. Groziło im zupełne bankructwo. Ojciec udał się z powrotem do Europy, by ratować swój urząd i beznadziejną sytuację finansową. Kiedy Françoise powróciła do Francji wraz z matką i braćmi, dowiedzieli się o jego nagłej śmierci. Będąc już na skraju nędzy, gnieździli się w jednej, wyjątkowo ubogiej i ciasnej izbie. Brakowało wszystkiego, a na domiar złego podatki wzrosły jeszcze dotkliwiej.

Dziewczynkę przekazywano z rąk do rąk. Raz mieszkała u ciotki, raz u chrzestnej, innym razem ponownie z matką. Starano się zapewnić jej względnie normalny byt i dobrą edukację, o co szczególnie zabiegała jej ukochana ciotka. Wymagało to wielu ustępstw — raz wychowywana była przez ortodoksyjnie katolicką część rodziny, innym razem przez kalwinistów. Mimo formalnie zawartemu pokojowi religijnemu, konflikty i widmo wojen wciąż unosiły się nad królestwem. Czasem karcono ją więc, że była katoliczką, a kilka miesięcy później, że protestantką. Dziewczynka miała mętlik w głowie. Wkrótce została też sierotą. Polegać mogła jedynie na braciach.

Cel został jednak osiągnięty. Młoda Francuzka mówiła płynnie po angielsku, po hiszpańsku i po włosku, umiała dyskutować o sztuce, literaturze i filozofii, znała łacinę, dworskie obyczaje i tańce. Wystarczająco wykształcona, by dobrze wyjść za mąż i odbudować sytuację finansową rodziny, a nawet nazbyt dobrze jak na kobietę.

W wieku szesnastu lat wyszła za Paula Scarrona, uznanego już komediopisarza. Gdy ujrzała swojego przyszłego męża po raz pierwszy na krótko przed ślubem, postanowiła, że popełni samobójstwo. Nieudolnie próbowała odebrać sobie życie przez kilka kolejnych dni, aż w końcu musiała skapitulować. Artysta był od niej starszy o ćwierć wieku, poważnie chory i, co najważniejsze, zgodził się poślubić Françoise bez żadnego posagu. Ślub odbył się wiosną 1659 roku.

Wkrótce wyszło na jaw, że ów komik był człowiekiem o niezwykłym poczuciu humoru (o ironio!), ale za to wyjątkowo fizycznie odpychającym. Sam opisywał siebie w ten sposób: Wskutek trapiącej mnie choroby skurczyłem się co najmniej o stopę. Głowa jest za wielka w stosunku do całej figury. Twarz mam pełną, natomiast tułów przypomina szkielet. Wzrok dosyć dobry, chociaż oczy są wytrzeszczone, a jedno znajduje się niżej niż drugie. Moje uda początkowo tworzyły kąt rozwarty, następnie prosty, a wreszcie kąt ostry. Razem wziąwszy, jestem kwintesencją nędzy człowieczej.

Paulowi Scarronowi nie można było odmówić jednego — doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak absurdalny był zawarty przez niego związek. Nie miał najmniejszego zamiaru krzywdzić biednej dziewczyny, wiedząc, że jakiekolwiek uczucie inne od obrzydzenia nie miało prawa między nimi zaistnieć. Małżeństwo nigdy nie zostało skonsumowane i nie przypominało w niczym romantycznej relacji. W zamian za opiekę, którą otaczała go w chorobie Françoise i jej towarzystwo w pełnych fizycznego cierpienia chwilach, postanowił dać jej wszystko, co tylko był w stanie.

Młoda kobieta otrzymała najlepszą możliwą dla jej płci edukację. Molière, przyjaciel po fachu jej męża, wprowadził ją na dwór samego króla Francji. Paul bardzo kochał swoją żonę i był świadomy, że życie w Wersalu pociągało ją bardziej niż spędzanie z nim długich godzin przy kominku w domowym zaciszu. Pozwalał jej więc robić karierę dwórki Marie Thérèse. Nie miałby też nic przeciwko romansowi swojej małżonki, była w końcu młodą i piękną kobietą. Françoise, kochając się już wtedy w samym królu, nie zdecydowała się jednak na złamanie małżeńskiej przysięgi.

Komik szybko wyczuł, że jej serce zabiło mocniej do mężczyzny zupełnie dla niej nieosiągalnego. Wbrew temu, czego się spodziewała, zaczął jednak rozbudzać w niej ambicje. Był w niej tak zauroczony, że nie potrafił uwierzyć, że ktokolwiek mógłby oprzeć się Françoise d'Aubigné. Poczuł nawet przypływ inspiracji, gdyż niemal będąc na łożu śmierci, pisał z wielkim natchnieniem o niezwykle urodziwej i inteligentnej, lecz biednej jak mysz kościelna kobiecie, która zdołała jednak uwieść księcia podczas balu maskowego. Do samego końca przekonywał ją, że jako bystra i uczona dama była w stanie podbić każde męskie serce.

Jakie korzyści oprócz towarzystwa tej niewinnej (a tak przynajmniej myślał) istoty miał Paul Scarron? Żadne. Ale jego tragiczna miłość do własnej żony pozwalała mu tworzyć i przeżyć szczęśliwie swoje ostatnie dni. Jej miła dla oka sylwetka, rozbrajający uśmiech i bezgraniczne zaufanie, którym obdarzyła go pod koniec ich związku, nie miało dla niego ceny. Gdy ktokolwiek z przyjaciół i rodziny, widząc jego rosnące kłopoty finansowe, pytał go, ile wniosła zatem w posagu, odpowiadał krótko: Dwoje dużych, bardzo psotnych oczu, bardzo piękny gorset, parę białych dłoni i dużo dowcipu. Wyjątkowo dużo wyrafinowanego dowcipu.

Czy mogło istnieć na świecie cokolwiek cenniejszego niż przebywanie w niewielkim ogrodzie, gdzie w letnie poranki Françoise skrupulatnie zapisywała wszystko, co jej podyktował, nie wahając się wprowadzić do tekstu własnych pomysłów i poprawek? Cokolwiek cenniejszego niż patrzenie na żywe podekscytowanie, gdy powracała do niego z Wersalu i opowiadała mu o swoich przygodach, mimo że pisał jej wyraźnie w liście, że nie potrzebuje pomocy i nie należy się nim przejmować? Cokolwiek cenniejszego niż jej miłe słowo, przychylne spojrzenie, śmiech po przeczytaniu jego najnowszej komedii? Zdecydowanie nie. I nikt nie musiał rozumieć, jakim cudem ta piękna istota szczerze uśmiechała się w towarzystwie najbardziej fizycznie przerażającego, schorowanego i odpychającego mężczyzny być może i w całym królestwie. Dlatego też dla ciekawskich miał tylko jedną odpowiedź: Jestem komikiem. Prawdziwym, nieskalanym najmniejszą obłudą komikiem.

Wkrótce choroba zwyciężyła i mężczyzna zmarł, pozostawiając po sobie wiele niedocenionych dzieł, które zostały przyćmione przez komedie Molière'a. Po opublikowaniu kontrowersyjnych Mazarinades krytykujących pierwszego ministra króla, przestał otrzymywać jakąkolwiek pensję. Młoda wdowa podzieliła spadek po mężu pomiędzy jego wierzycieli, ale szybko okazało się, że długi przewyższyły znacząco jego wartość. W Europie panował kryzys, dopiero co skończyła się wojna trzydziestoletnia, a utwory Paula Scarrona przestały się sprzedawać, zaś podatki i ceny leków, które uśmierzały objawy jego choroby pod koniec życia, rosły.

Los nie był łaskawy dla ubogiej szlachcianki, ale miała w sobie głębokie przekonanie, że nieprzypadkowo trafiła najpierw na wyspę Marie-Galante, a potem do domu komediopisarza. A nawet jeśli był to jedynie zbieg okoliczności, postanowiła go wykorzystać — sięgnąć dokładnie po to, czego chciała i nie pozwolić nikomu ani niczemu jej tego odebrać.

— Madame d'Aubigné, zechce pani zerknąć na moją nową sztukę?

Dama w jasnej sukni z parasolką chroniącą ją od słońca spacerowała po królewskich ogrodach, pilnując bawiącego się Ludwiczka. Uśmiechnęła się promiennie do Molière'a, podała mu ramię i niebawem zniknęli za zakrętem jednej z alejek, rozmawiając żywo o najnowszej komedii przyjaciela jej zmarłego męża.

***

Każdy, kto pomyślał chociaż przez chwilę, że bycie królem należało do zadań prostych, nie widział chyba nigdy wyczerpanego Louisa wracającego późnym wieczorem do swojej komnaty. Matka od samego początku wypominała mu, że potrzebuje pierwszego ministra i nie da rady udźwignąć sam wszystkich obowiązków. Po śmierci Julesa Mazarina zdecydował się bowiem rządzić samodzielnie i zakazał podpisywania czegokolwiek bez jego wiedzy. Co prawda skupiał w swoich rękach całą władzę, ograniczony był tylko prawem boskim i kaprysami Parlamentu, przed którymi na szczęście potrafił zręcznie się obronić. Pełna kontrola nad wszystkim oznaczała jednak całe dnie ciężkiej pracy, nieprzespane noce, przedkładanie spraw królestwa nad rozrywki dworu. Mimo całego tego natłoku obowiązków, niedziela wieczorem była momentem, w którym odczytywał list od Madame du Soleil Levant i odpisywał na niego z największą starannością, by móc dostarczyć go w przyszłym tygodniu, płonąc z ciekawości i pożądania.

Jego zdziwienie nie miało zatem granic, gdy przed swoją komnatą ujrzał Henriette. Nie od razu ją rozpoznał — siedziała na ziemi w nocnej koszuli z kolanami podciągniętymi pod brodę. Angielska księżniczka nie miała w zwyczaju pokazywać mu się w nieładzie, zawsze przychodziła do niego w jednej ze swoich najpiękniejszych sukni, ze starannie ułożonymi włosami, dobraną do stroju biżuterią. Widząc ją w takim stanie, zaczął natychmiast się o nią martwić.

Obdarowała go wyjątkowo smutnym spojrzeniem. W dłoniach ściskała stertę listów w pięknie zdobionych kopertach, na co od razu zwrócił uwagę. Sam niósł bowiem najcenniejszy dla siebie w tym tygodniu kawałek papieru i nie mógł się doczekać poznania jego treści. Czy Henriette mogła być Madame Wschodzącego Słońca? Czy orleańska księżna darzyła go aż tak silnym uczuciem? Na samą myśl poczuł ukłucie w sercu.

— Henriette — zwrócił się do niej łagodnie, pomagając jej wstać.

Natychmiast padła w jego ramiona i objęła go w mocnym uścisku. Wziął ją na ręce i wniósł do swojej komnaty. Kazał wszystkim wyjść, po czym posadził kochankę na fotelu przy kominku.

— Czekałam na ciebie, Sire, odkąd tylko wróciłam z mszy — wyznała łamiącym się głosem. — Nie wytrzymam już ani dnia dłużej w tak nędznym położeniu.

Podniosła się z siedzenia i podeszła do tlącego się płomienia. Wskazała na dociskany do swojej piersi plik listów i zmierzyła go przerażająco wręcz zrezygnowanym wzrokiem.

— Wiesz, co to jest?

— Oczywiście, że wiem.

Jej piękna twarz skrzywiła się w zdziwieniu. Było to pytanie retoryczne i Louis nie miał najmniejszej szansy wiedzieć, że właśnie zamierzała spalić ogromny plik listów, które przychodziły do niej regularnie z ojczyzny od zmartwionej jej stanem rodziny. Przestała bowiem już dawno na nie odpowiadać, a nawet je czytać. Bo co niby miała im odpisać? Miewam się dobrze, tylko mój mąż szczerze mnie nienawidzi, a jego brat, którego pokochałam, stracił mną zainteresowanie? Miewam się dobrze, tylko codziennie zastanawiam się, po co tu przyjechałam, jeżeli nikt mnie tu nie chce?

Zmarszczyła brwi w szoku, ale i tak zaczęła wrzucać po kolei wszystkie lisy do ognia. Jeden po drugim, patrząc wyzywająco w oczy Louisa, skoro i tak jakimś cudem domyślił się prawdy. Na jej twarzy malowało się szaleństwo pomieszane z ulgą i rozpaczą.

— Dlaczego to robisz?

Zaśmiała się przez łzy, nie przestając palić korespondencji od swojej rodziny. Jej dłoń nie zadrżała ani razu, gdy zamieniała w popiół ich wyznania, obawy, pytania, pełne czułości słowa. Louis jednak nie przeszkodził jej w tym akcie zniszczenia, patrzył jedynie z bólem na cierpienie Angielki.

— Przyszłam pokazać ci konsekwencje twoich czynów.

Sięgnęła po kolejną partię listów i wrzucała je coraz szybciej do ognia, zanosząc się przy tym płaczem. Odczuwała satysfakcję, tak nieopisane poczucie triumfu, że śmiała się coraz głośniej i coraz bardziej histerycznie. Jej pełen bólu śmiech zdawał się odbijać echem po całej komnacie. Mroził krew w żyłach potężnego władcy, przyprawiał go o dreszcze. Nie miał najmniejszego pojęcia, w jaki sposób powinien był zareagować, by wyrwać Henriette z tego przerażającego stanu. Stał więc jak wryty i obserwował ten szaleńczy epizod w wykonaniu kochanki.

Nagle kobieta zachwiała się gwałtownie i na pewno wpadłaby do ognia, gdyby król nie chwycił jej w talii. Przycisnął ją mocno klatki piersiowej, gdy ta drżała, żarliwie płacząc i wtulając się mocniej w jego ramiona. Niewyraźnie coś mamrotała. Był w stanie jedynie zrozumieć, że znajduje się już na granicy szaleństwa.

— Widzisz tę szarą mgłę? — zapytała nagle słabym głosem. — Gdzieś unosi się dym.

Louis rozejrzał się po pomieszczeniu. Nie wyczuł jednak nawet śladu żadnej mgły. Popatrzył zlękniony na angielską księżniczkę. Uspokoiła się w mgnieniu oka i zaczęła odganiać od siebie niewidzialne opary. Zabrał ją natychmiast dalej od kominka, myśląc, że jakimś cudem dusiły ją pozostałości ze spalonych listów. Złączyła swoje drobne dłonie za jego szyją i uwiesiła się na nim, jakby naprawdę bała się, że pochłonie ją szara mgła.

— Nie wiedziałem, że to ty do mnie pisałaś. Nigdy nie domyśliłbym się, że tak mnie kochasz.

Henriette zmrużyła oczy i zmarszczyła czoło. Nie miała jednak zamiaru roztrząsać tej kwestii, gdy po tak długim czasie w końcu znaleźli się ponownie tak blisko siebie. Całowała swojego ukochanego, przyciągając go bliżej do swojego ciała. Żadne słowa nie były w stanie wyrazić tęsknoty, jaką odczuwała, kiedy nie byli razem. Nawet teraz, ściskając go i składając na jego całej twarzy gorące pocałunki, nie potrafiła przestać tęsknić.

— Bądź ostrożny, mój panie — wyszeptała, zrywając z nich ubrania. — Jeśli mnie nie pokochasz tak, jak ja ciebie... Nie będzie już wtedy rzeczy, której nie odważę się zrobić.

Król nie pojawił się na porannych obradach, gdyż do południa nie wychodzili z łoża. Zasiadł do swoich obowiązków dopiero po obiedzie i pracował do znacznie późniejszych godzin niż zwykle. List od Madame du Soleil Levant leżał zapomniany na biurku w jego komnacie, podczas gdy słońce kontynuowało swoją wędrówkę po niebie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro