Rozdział 3 - Maski

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Powtarzam ci jeszcze raz. Nigdzie dalej nie pojedziemy — powiedział z naciskiem Constantin.

— Nie ma czasu do stracenia. Jakie mamy inne opcje? — zapytała błyskawicznie.

— Dlaczego ty jej w ogóle pomagasz?

Françoise zmierzyła brata lodowatym spojrzeniem. To nie był odpowiedni moment na zadawanie takich pytań. Wkrótce miało się zacząć ściemniać, a oni utknęli na środku drogi. Przed nimi znajdowało się ogromne zawalone drzewo, którego nie byliby w stanie usunąć nawet z pomocą kilku innych ludzi. Zdawali też sobie doskonale sprawę, że wtajemniczanie kogokolwiek w ich plan nie wchodziło w rachubę.

— Zaufaj mi. Wiem, co robię — rzuciła krótko. Zbliżyła się do gniadego konia należącego do Constantina i zaczęła delikatnie głaskać go po pysku, zastanawiając się intensywnie nad dalszymi działaniami, które należało czym prędzej podjąć.

— To może ją chociaż rozwiążesz? Nigdzie nie ucieknie, jesteśmy w środku lasu.

— Chyba nie znasz Louise! To szalona i nieprzewidywalna dziewczyna — prychnęła.

Gdy tylko wyjechali z pałacu Fontainebleau, Françoise miała złe przeczucia. Faworyta króla od samego początku stawiała co najmniej taki opór, jakby guwernantka i jej brat zamierzali wywieźć ją na zawsze z daleka od ukochanego albo zamordować w lesie. Na nic zdały się groźby, że Marie Thérèse już o wszystkim wie i planuje pozbyć się jej dziecka za wszelką cenę. Louise de La Vallière upierała się, że jeśli zostanie przy boku władcy, to na pewno nie spotka ją nic złego.

Królowa była w dziewiątym miesiącu ciąży i lada dzień mogła zacząć rodzić. Wyjątkowo źle znosiła ostatnie tygodnie, dlatego też reagowała emocjonalnie na każde najmniejsze przewinienie dam dworu. Françoise starała się ukryć przed nią, że kochanka króla również oczekiwała dziecka, jednak bezskutecznie, czego z resztą się spodziewała, ponieważ ptaszki zdawały się ćwierkać w Wersalu z potrojoną siłą. Zanim się obejrzała, Marie Thérèse zdobyła truciznę i powierzyła ją swojej najlepszej przyjaciółce. Ten gest nie wymagał już żadnych dodatkowych wyjaśnień, na które i tak nie było stać Hiszpanki, gdy drżącymi rękoma przekazywała fiolkę z bezbarwnym płynem.

Zarówno ona jak i Louise stały się nagle tak uparte, że Françoise zabrakło do nich sił. Jedna przysięgała na Boga, że miała proroczy sen, w którym urodziła królowi syna. Jej zdaniem nie musiała zatem uciekać z dworu, by móc bezpiecznie czekać na poród. Druga zaś posunęła się do tak okrutnego czynu, jakim było zlecenie zabójstwa niewinnego dziecka i nie chciała nawet słuchać, że jej pozycji i tak już nic nie zagraża, tym bardziej że miała niebawem ponownie stać się matką. W tak skomplikowanej sytuacji guwernantce nie pozostało więc nic innego jak robić to, co wychodziło jej najlepiej — grać na dwa fronty. Jeszcze tego samego dnia, kiedy Marie Thérèse zwierzyła jej się ze swojego planu, udała, że na niego przystaje. Odebrała od niej truciznę i uspokoiła ją, że wszystkim się zajmie. Bez zbędnej zwłoki napisała jednak list do brata i poprosiła go o pomoc w wywiezieniu faworyty do klasztoru. Nie miała bowiem zamiaru przykładać ręki do morderstwa.

— Zawracamy do Fontainebleau — zdecydował Constantin, ale natychmiast spotkał się ze sprzeciwem siostry.

— Wykluczone — odparła ostro. — Znajdź jakiś objazd.

— Teraz? Jest zima, za chwilę zacznie się ściemniać. Jeśli wyruszymy inną drogą, nie ma najmniejszych szans, że zdążymy przed zmrokiem.

— Też sobie wybrała dobry moment na zachodzenie w ciążę — prychnęła zdenerwowana Françoise. — A zatem powóz nigdzie nas już nie zabierze?

Mężczyzna pokręcił przecząco głową, ostrożnie zawracając konia przed leżącym drzewem.

— No to idziemy pieszo.

Françoise natychmiast zeskoczyła na ziemię i energicznie skierowała się do drzwi powozu. Constantin spojrzał na nią w taki sposób, jakby dopiero co postradała zmysły. Kobieta, nie zważając zupełnie na jego reakcję, weszła do środka i otworzyła wielką skrzynię, w której zamknęła Louise. Podwinęła suknię, wyjęła przywiązany do pończochy sztylet i przecięła sznury, którymi związała przed wyjazdem stawiającą opór faworytę.

— Chodź, Louise. Czeka nas długi spacer.

Brunetka w mgnieniu oka znalazła się z powrotem przy Constantinie i sięgnęła po szal, który zostawiła na ławce woźnicy. Brat jednak mocno za niego złapał, zatrzymując szykującą się gorączkowo do drogi guwernantkę.

— Zwariowałaś.

Françoise pociągnęła za niego mocniej i wyrwawszy go z rąk mężczyzny, zaczęła okrywać nim swoją szyję i włosy, mamrocząc pod nosem, że jeśli ma jakiś lepszy plan, to z chęcią go wysłucha.

— Król często przebywa w Fontainebleau. Droga do pałacu jest dobrze strzeżona, więc nie ma powodów do obaw.

Zniecierpliwiona wróciła do środka powozu i niemalże siłą wyprowadziła z niego piękną, wciąż trzęsącą się ze strachu blondynkę. Trzymała ją mocno za ramię, gdyż ta wolała wracać, na co Françoise w żadnym wypadku nie chciała pozwolić. Spojrzała na niebo, gdzie z przykrywających zachodzące słońce chmur zaczął intensywnie sypać śnieg.

— Boże, jeśli nie wrócę z tej wyprawy, nie będziesz miał wyjścia. Będziesz musiał zrobić ze mnie świętą. Jeśli tak się stanie możesz, bracie, sprzedać moja rękę jako relikwię i spłacić dzięki niej długi mojego zmarłego męża.

Po tych słowach Françoise wybuchła śmiechem i ruszyła żwawym krokiem przed siebie, ciągnąc za sobą Louise. Ich sylwetki stawały się coraz bardziej niewyraźne aż w końcu zupełnie zniknęły Constantinowi z pola widzenia. Wzdychając ciężko, zawrócił do Fontainebleau, mając nadzieję, że jego siostra nie myliła się co do bezpieczeństwa tego przedsięwzięcia.

Oczywiście jak na zawołanie pogoda znacznie się pogorszyła i dwie damy brnęły z trudem w śniegu. Porywisty wiatr sypał im nim w oczy i sprawiał, że zimno stało się jeszcze bardziej odczuwalne niż przedtem. Brunetka musiała jednak uważnie pilnować, by jej towarzyszka nie przewróciła się przez zaspy lub śliską momentami drogę. Była jednak szczęśliwa, że Louise przestała w końcu stawiać opór.

— Daleko jeszcze, Françoise?

— Już niedaleko — skłamała bez zastanowienia i złapała ją pod ramię. — Wytrzymasz jeszcze trochę.

Wiedziała, że faworyta nie miała zamiaru się poddać i narażać na niebezpieczeństwo w swoim stanie. Zdjęła szal ze swojej głowy i okryła ją szczelniej, by łatwiej jej było znieść trudy ich wędrówki. Oczekiwała, że chociażby z tego powodu Louise okaże jej wdzięczność i przestanie pytać co pięć minut, ile jeszcze zostało im drogi. Jakże bardzo się myliła! Porzuciwszy wszelką nadzieję na to, że w końcu zamilknie, odburkiwała jej jedynie, że są jeszcze bardzo daleko od klasztoru i prawdopodobnie nigdy nie dotrą na miejsce.

— Françoise — wyszeptała nagle drżącym głosem. — Słyszysz to? Słyszysz, Françoise? Powiedz, że słyszysz i nie postradałam zmysłów.

— Zaczynasz wymyślać. Pamiętaj, że nikt nie płaci mi za ratowanie ci życia, Louise... Louise?

Blondynka zatrzymała się w ułamku sekundy i stanęła jak wryta. Jej źrenice rozszerzyły się do niebywałych rozmiarów, a zaczerwieniona od mrozu twarz pobladła tak, jakby co najmniej zobaczyła ducha. Zaniemówiła, będąc w takim przerażeniu, w jakim guwernantka jeszcze nigdy nikogo nie widziała. Obawiała się, że gdy odwróci się w stronę tego, czego tak bardzo bała się jej towarzyszka, również i ona zupełnie straci nad sobą panowanie. Nie musiała jednak nawet na to spoglądać, gdyż do jej uszu doszło warczenie.

— To sobie uwiodłam króla — pomyślała natychmiast, spodziewając się ujrzeć za sobą stado wilków. Zdziwiła się nieco, że to właśnie ta ironiczna myśl przyszła jej do głowy jako pierwsza. — Spokojnie. Nie ruszaj się, Louise — powiedziała drżącym głosem, widząc ich błyszczące złowrogo ślepia.

Jej towarzyszka zignorowała zupełnie jej polecenie i natychmiast padła na kolana w głębokim śniegu. Złożyła ręce do modlitwy i zamknęła oczy, unosząc głowę w stronę nieba. Françoise wiedziała, że nie miała dużo czasu na wyciągniecie ukrywanego pod suknią sztyletu, a i to nie dawało im wielkich szans na przetrwanie w obliczu dwóch skradających się w ich stronę drapieżników.

Pater noster, qui es in caelis, sanctificetur nomen tuum. Adveniat regnum tuum... — recytowała żarliwie po łacinie Louise, oczekując swojej rychłej śmierci. Françoise czym prędzej podwinęła suknię i zaczęła wyciągać ostrze przymocowane do pończochy, starając się przy tym nie wykonywać gwałtownych ruchów. —...Fiat voluntas tua, sicut in caelo et in terra. Panem nostrum quotidianum da nobis hodie...

— Zamknij się wreszcie — wysyczała guwernantka, nie mogąc wydobyć sztyletu, który jakimś niepojętym przez nikogo sposobem akurat teraz się zaklinował. — Już prawie go mam.

... et dimitte nobis debita nostra, sicut et nos dimittimus debitoribus nostris...

Czując łzy strachu przymarzające na jej twarzy, Françoise próbowała przeciąć materiał, który blokował jej dostęp do broni. Kaleczyła przy tym boleśnie swoje dłonie, po których natychmiast zaczęły spływać liczne strużki krwi i skapywać na jej jasną suknię, odsłonięte udo i śnieżnobiały śnieg.

...Et ne nos inducas in tentationem, sed libera nos a malo... Aaa!

Wtem rozległ się strzał i wilk znajdujący się tuż obok Louise padł martwy na ziemię. Dziewczyna skuliła się mocno, krzycząc wniebogłosy. Drugi rzucił się do ucieczki, przestraszywszy się hałasu, jednak i on nie zdołał dobiec za daleko. Siedzący na karym koniu mężczyzna długo w niego mierzył, aż w końcu oddał kolejny celny strzał. Zwierzę zawyło i podzieliło los poprzednika.

Françoise spojrzała z przerażeniem na martwego wilka znajdującego się tuż pod jej stopami. Osunęła się wyczerpana w śnieg, nie mając siły stać na własnych nogach. Włożyła zranioną dłoń w biały lodowaty puch, by jego zimno ukoiło pulsujący ból i zacisnęła mocno powieki, nie mogąc uwierzyć w to, co się dopiero wydarzyło. Oddychając ciężko, poprawiła swoją długą suknię. Upewniwszy się, że Louise była cała i zdrowa, z ulgą skierowała wzrok na siedzącego na koniu mężczyznę, który również nie zdążył jeszcze otrząsnąć się z szoku. Obraz wydawał się jej jednak rozmazany od wypełniających jej oczy łez. Jego twarz pozostawała w cieniu, gdyż tuż za nim zachodziło właśnie krwistoczerwone słońce. W ręku trzymał strzelbę, z której wciąż unosił się dym.

— Będą z nich całkiem ładne rękawiczki — odparł dla rozluźnienia atmosfery. — Chyba że przeżyją panie jeszcze kilka takich ataków. W takim wypadku wyjdzie z nich piękne futro.

Jego gęste czarne włosy gubiły się wśród końskiej grzywy tego samego koloru, która równie pięknie układała się w lśniące fale. Płatki śniegu osiadały na nich delikatnie, a pióro z jego kapelusza powiewało subtelnie na wietrze. Zaczął je wypytywać, czy nic im nie jest, ale nadaremno. Louise wciąż szlochała skulona, a Françoise usiłowała dojrzeć jego twarz, przecierając zapłakane oczy. Wreszcie wyjęła zakrwawioną dłoń z śnieżnej zaspy i przysłoniła nią słońce. Przez poranione, ociekające krwią palce zdołała w końcu rozpoznać księcia Philippe'a o delikatnej, niemal kobiecej urodzie. Zza jego pleców wyłoniła się wkrótce doskonale jej znana sylwetka Henriette.

— Nie do wiary — powiedział nagle, rozpoznając obie damy. — Trzy kochanice króla w jednym lesie... Trzy kochanki, dwa wilki... Może niepotrzebnie je zabijałem i to one powinny dokonać naturalnej selekcji? Mam nawet swoją faworytkę — dodał, uśmiechając się cynicznie do żony.

— Nie jestem kochanką króla, Monsieur — wycedziła Françoise. — Gdybym nią była, nie prowadziłabym Louise do klasztoru, by ratować jej dziecko.

Henriette prychnęła i zaczęła krążyć stępem dookoła zebranych. Jej koń nie chciał ustać w miejscu, zaciekawiony, ale i nieco przestraszony leżącymi w śniegu wilkami. Angielka nie była w stanie uwierzyć, że guwernantka mogłaby chcieć ratować Louise.

— Myślę, że król najbardziej by się ucieszył, gdyby to ciebie pożarły, mój panie — dodała guwernantka. — Twój oddech jest chyba jedyną rzeczą, która go wciąż trwoży od momentu, gdy zasiadł na tronie.

— Dość oryginalne jak na podziękowanie za ocalenie życia.

— Nie jesteśmy w Wersalu. Zeszliśmy ze sceny i maski spadły.

— Skoro jesteśmy więc tylko czwórką ludzi w lesie i nie obowiązuje nas już żadna etykieta, to może powinienem panią zastrzelić? Mam jeszcze kulkę lub dwie. Co prawda, pragnąłem zachować je dla mojej uroczej małżonki, ale myślę, że może się pani poczęstować.

Zeskoczył z konia i pomógł wstać trzęsącej się blondynce. Posadził ją na swoim rumaku i zbliżył się powoli do wciąż leżącej w śniegu Françoise. Spojrzał na nią z góry i wyciągnął w jej stronę odzianą w skórzaną rękawiczkę dłoń. Ona jednak zmrużyła oczy i zadrwiła:

— A zatem uratowałbyś mi, panie, życie tylko po to, by następnie mi je odebrać? Nie zostaniesz nigdy królem, ale chciałbyś się czuć jak sam Bóg, zapalając i gasząc płomień życia?

— Jedyne czego kiedykolwiek pragnąłem to zobaczyć cię bez maski, Françoise d'Aubigné. Teraz mogę już w spokoju umierać.

— Nie mogę się doczekać! Mógłbyś się pośpieszyć? —zawołała radośnie Henriette, otrzepując śnieg z Louise. — Najlepiej teraz, jeśli byłbyś, mężu, tak uprzejmy. Mamy tylko dwa konie i obawiam się, że może nie starczyć dla ciebie miejsca.

Françoise odrzuciła pomocną dłoń Philippe'a i wstała o własnych siłach, chwiejąc się przy tym i oddychając głęboko z powodu krwawiącej ręki. Otrzepała suknię i zmierzyła go wzrokiem, po czym niespodziewanie ukłoniła się głęboko z wielkim wdziękiem.

— Jesteśmy wdzięczne za twoją pomoc, Monsieur. W podzięce, jak sam z resztą wspomniałeś, spełniłam twoje życzenie. Nadeszła jednak pora, bym ponownie włożyła maskę... Przedstawienie musi trwać dalej, a ja mam jeszcze do zagrania główną rolę — powiedziała cicho, lecz chłodno i stanowczo. — Jeśli pozwolisz...

Gdy mężczyzna skinął głową, dygnęła z gracją i chwyciła za uzdę konia, na którym siedziała Louise. Zaczęła prowadzić rumaka księcia za koniem Henriette, brnąc z trudem w głębokich zaspach. Do klasztoru został już najwyżej kwadrans drogi. Philippe odetchnął głęboko i już miał ruszyć za damami, kiedy jego uwagę przykuł błyszczący przedmiot, który leżał w zakrwawionym śniegu. Schylił się i podniósł odbijający promienie słoneczne pierścień. Skrzyżował ramiona za plecami i zacisnął pierścień w jednej z dłoni, po czym skierował się stronę klasztoru.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro