Rozdział 31 - Zwierciadło duszy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Przez Wersal przeszedł huragan.

Bezlitosny żywioł wdarł się do każdej komnaty. Nie oszczędził ani centymetra kwadratowego korytarza. Zdmuchnął z szafek, półek i toaletek wszystko, co kiedykolwiek na nich spoczywało. Pootwierał szkatułki, skrzynie, szuflady. Zajrzał pod materace, do szpar w podłodze, za wiszące na ścianach obrazy. Jednym podmuchem przewrócił krzesła, stoliki, etażerki, fotele, łoża. Przekartkował książki, porozsypywał pliki listów, strzepał pościele, prześcieradła, narzuty, ręczniki, obrusy, poszewki, koce, dywany, zasłony, firanki, a nawet (bezwstydny!) wszystkie, absolutnie wszystkie części garderoby, jakie posiadał którykolwiek z panów lub którakolwiek z dam. Huragan skonfiskował flakony perfum, butelki z przeróżnymi cieczami — począwszy od napojów, a skończywszy na mieszankach o właściwościach pielęgnacyjnych. Porywisty wiatr szczególnie ciężko pracował więc w kuchni i w apartamentach najbogatszych i najbardziej dbających o swoją urodę mieszkańców pałacu. Nie oszczędził nikogo, bez względu na jego pozycję, stan zdrowia czy posiadane przywileje. Nawet medycy musieli otworzyć przed nim wieko wszystkich mikstur, które natychmiast skontrolowali ich koledzy po fachu przyprowadzeni przez zaglądający im przez ramię żywioł.

— Nikt nie ruszył się z miejsca, Sire. Wszyscy stoją tak, jak ich zastano — zameldował Alexandre Bontemps. Pokojowiec monarchy dowodził całą akcją. Tylko jemu można było powierzyć tak odpowiedzialne zadanie. — Pojedynczo prowadzimy do komnat tych, którzy zamieszkują twój dwór. Przeszukujemy ich odzienie i zamykamy ich w środku, póki nie przewrócimy całego pałacu do góry nogami... Tylko z królową postępujemy inaczej. Tak, jak kazałeś.

Louis śledził końcówką pióra tekst napisanych do niego pospiesznie przez dowódców straży wiadomości. Ściekające z jego policzków łzy rozmazywały od czasu do czasu atrament. Zażądał szczegółowego sprawozdania o każdej obecnej w Wersalu duszy — gdzie, po co i z kim przebywała w momencie tragedii.

Usłyszawszy rozkaz władcy, pomyślano mimowolnie, że oszalał. Do samego przygotowywania posiłków zaangażowano trzysta dwadzieścia cztery osoby. Przez Wersal prześlizgiwało się dziennie średnio osiem tysięcy ludzi.

— Oczekuję więc ośmiu tysięcy raportów — odparł bez zastanowienia.

Poziom ogólnego zdziwienia wzrósł jeszcze bardziej, gdy okazało się, że król zamierzał przeczytać je wszystkie osobiście. Zasiadł przy biurku i zanim jeszcze jakikolwiek list trafił do jego komnat, zbudował wokół siebie mechanizm, który miał mu pomóc w zrealizowaniu swojego planu.

Posłańcy biegali parami prawie jak w sztafecie na igrzyskach olimpijskich, przekazując z rąk do rąk opieczętowane zwitki papieru. Po dotarciu do królewskich apartamentów, pieczęć rulonika była kontrolowana i zrywana przez pokojowca. Premier valet rozwijał papier i podawał go monarsze, który to czytał nakreślone w pośpiechu kilka linijek, po czym przekazywał zwitek stojącemu obok kamerdynerowi. Raporty starannie archiwizowano, podzieliwszy je uprzednio w zależności od urzędu lub pozycji osoby, której dotyczyły.

— Louis! Na miłość boską, co ty wyprawiasz?! — wrzasnęła starsza kobieta, gnając jak burza przez komnaty swojego syna. — Postradałeś zmysły?! Dlaczego zachowujesz się tak, jakby wykryto zamach co najmniej na królową?! To tylko zwykła nałożnica!

Mężczyzna nie podniósł spojrzenia na ciskające w niego piorunami oczy matki. Co dziesięć sekund wykonywał nerwowy ruch dłońmi. Chwytał kartkę ze swojej lewej strony i niemal wciskał służącemu po prawej przeczytany już list. Z jego oczu lały się łzy, ale nawet nie zwalniał.

— To wszystko dla jakiejś faworyty?! Ten cały cyrk?! — ryknęła, podpierając się o biurko.

Milczał jak zaklęty, pochlipując cicho. Pracował z ogromnym zapałem, w jakiejś osobliwie szaleńczej rozpaczy. Przerzucił kartkę tak szybko, że zgasił przy tym świecę. Płomyk zdołał delikatnie przypalić raport.

— Kto mieszka w Wersalu, ten w cyrku się nie śmieje — burknął, uśmiechając się z bólu.

Anne d'Autriche cofnęła się przed zbliżającym się do niej pokojowcem władcy, który chciał odprowadzić ją z powrotem do jej komnat zgodnie z rozkazem króla. Cała procedura trwała jednak dalej, zupełnie niezmącona tym niewielkim zamieszaniem.

— Nie będziesz kontrolował własnej matki! Chyba zwariowałeś, że mogłabym coś jej dosypać! Nie posunęłabym się do tak okrutnego czynu!

— Już raz udało ci się doprowadzić do skutku podobną intrygę. Nie zrobię wyjątku dla nikogo. Moje apartamenty też zostaną przeszukane, jeśli wciąż nie zdołałem cię przekonać. Poza tym nigdy nie pochwalałaś tego, że...

— Nie dziwię się, że podejrzewasz każdego, bo nikt jej tu nie lubi! — przerwała mu natychmiast, próbując zatrzymać to przedziwne przedstawienie. Kolejny skandal nie był do niczego potrzebny.

Louis po raz pierwszy oderwał wzrok od listów i rzucił na biurko trzymany jeszcze przed chwilą papier. Przyciskał go do blatu drżącą dłonią, zaciskając zgrzytające ze strachu zęby. Spojrzał niepewnie na matkę. Ostatni raz widziała go w podobnym stanie w trakcie ataku paniki, który był następstwem koszmaru nocnego nawiedzającego go za każdym razem w Luwrze.

— Mnie też nikt tu nie lubi — wydukał urywanym szlochem głosem. — Oprócz niej.

Królowa otworzyła usta, aby zaprzeczyć. Zdała sobie jednak sprawę, że miał całkowitą rację. Wszyscy chcieli być blisko Słońca, by grzać się w jego blasku. Nieliczni darzyli je szczerą miłością, lecz i oni woleli nie przebywać zbyt często w jego towarzystwie. Philippe zawsze odmawiał modlitwy oraz stosował przedziwne praktyki oddechowe, zanim udał się do swojego ukochanego, protekcjonalnego brata. Codziennie pojawiał się na nabożeństwie i prosił Boga, by pozwolono mu w końcu wyprowadzić się do Saint-Cloud i zaznać trochę spokoju we własnych czterech kątach, oddalonych o całe osiem kilometrów i osiemset metrów od Wersalu. Pokojowiec, któremu niejednokrotnie zwierzał się monarcha, osiwiał zupełnie po roku służby od wahań nastrojów swojego pana. Louis pozwalał sobie na nie tylko, gdy zostawali sami. Montespan cieszyła się w duchu, że król pragnął ją widzieć tylko w czwartki, bo inaczej na jej cerze z pewnością pojawiłyby się zmarszczki. Przez jedną noc w tygodniu była jeszcze w stanie udawać, że interesuje ją nowy plan budowy Wersalu, traktat o jakimś szczególe, na który nikt nie zwrócił uwagi w całym królestwie oraz rozterki w głowie ukochanego, jej zdaniem całkiem niepotrzebne. Ponadto mężczyzna nie tolerował chociaż cienia zazdrości o swoje podboje miłosne, co doprowadzało ją do białej gorączki. Molière'owi obrywało się, że za głośno kaszlał, Lully'emu, że za wolno pisał kolejne utwory, matce, że za często lub za rzadko angażowała się w sprawy państwowe. Marie Thérèse też by się za coś dostało, gdyby tylko znał lepiej hiszpański i mógł łatwiej demonstrować jej swoje humory. Króla powszechnie podziwiano i czczono, niektórzy też kochali go bez cienia obłudy, ale zdecydowanie nikt go nie lubił.

— A zatem wspaniale do siebie pasujecie. Lubicie tylko siebie nawzajem. Szkoda tylko, że ona nie potrafi nawet donosić twojego dziecka — wycedziła, po czym wypadła z pomieszczenia.

— Ono nie umrze! — wrzasnął za nią, zrywając się z siedzenia. — Dlaczego nikt mi nie melduje na bieżąco, co się tam dzieje?!

Opadł wyczerpany na biurko, mocno uderzając w nie głową. Ponownie zaniósł się szlochem, bijąc kilkukrotnie twarzą o blat. Błyskawicznie złapano go za ramiona i przytrzymano w bezpiecznej odległości od wszystkiego, czym mógłby zrobić sobie krzywdę.

— Sire, doktor powiedział pięć minut temu, że jeszcze nic nie wiadomo — przemówił spokojnie Bontemps. — Prosił, byś nie podnosił głosu. Nie wolno stresować Madame d'Aubigné.

Louis wyszarpał się z uścisku i przyciągnął do siebie z całej siły swojego pokojowca. Chwycił go za kołnierz, mierząc go pełnym szaleństwa spojrzeniem. Sługa z trudem łapał oddech, ale i on patrzył mu prosto w oczy.

— Miłuję ją, pojmujesz to?

Alexandre zaśmiał się, wywołując konsternację w młodym władcy. Czterdziestokilkulatek złapał pewnie dłonie monarchy, które zaciskały się tuż przy jego szyi i przysunął się do niego jeszcze mocniej, opierając na nim cały swój ciężar.

— To siadaj, do diabła, przy tym przeklętym biurku i przerzucaj te osiem tysięcy raportów — wysyczał tonem tak bezczelnym, że wszyscy popatrzyli po sobie z przerażeniem.

W pomieszczeniu zaległa absolutna cisza. Do uszu zebranych dochodziły tylko krzyki wijącej się w agonii w sypialni króla Françoise. Kazał ją natychmiast przenieść do siebie, gdyż jedynie takim sposobem mógł prędko otrzymywać informacje o jej stanie i czuwać nad nią osobiście.

— Siadaj! — krzyknął znów Bontemps, nie zwracając najmniejszej uwagi na reakcję dworu i zaskoczony jego śmiałością wyraz twarzy władcy.

Louis nic nie odpowiedział. Skinął na stojącego przy drzwiach kamerdynera i śledztwo ponownie ruszyło z kopyta.

***

Mówi się, że człowieka w obliczu śmierci ogarnia niepojęta samotność. Musi bowiem sam stanąć twarzą w twarz z konsekwencjami wszystkich swoich czynów. Zmierzyć się ze skrytymi głęboko na dnie serca lękami. Przyjrzeć się po raz ostatni pytaniom, które pozostawił bez odpowiedzi.

Na brzegu bogato zdobionego łoża w sypialni króla siedziała przezroczysta postać. Françoise nie była w stanie stwierdzić, czy była to męska, czy kobieca sylwetka. Wiedziała jedno — była bardzo piękna. Spoglądała ona na nią z matczyną lub z ojcowską czułością, której nie mogła przecież pamiętać. Rodzice byli zawsze zajęci ratowaniem przeciekającego im przez palce majątku. Miłość otrzymała zatem od starszych braci i to takie uczucie przekazała małemu Ludwiczkowi. Postanowiła, że obdaruje nim również swoje własne dziecko. Przypomniawszy sobie o nim, złapała się w okolicach podbrzusza.

— Nie boję się ciebie. Ono już i tak nie żyje... — powiedziała guwernantka pewnym siebie głosem. — Nie pozostał mi nikt na świecie. To dlatego miłowałam je tak bardzo, mimo że zostało spłodzone przez niego... Tak dobrze było znów nie być samej.

Oblicze zjawy rozświetliła księżycowa łuna, lecz i to nie pomogło w identyfikacji jej tożsamości. Czy mogła w ogóle należeć do tego świata? Françoise zdawało się, że jeśli kiedykolwiek owa postać stąpała po Ziemi, teraz znajdowała się na granicy między życiem a śmiercią.

— Constantin sobie beze mnie poradzi. Zawsze byłam dla niego tylko ciężarem. Paul już odszedł, a tak bardzo mnie przecież kochał... Charles'a spalono na stosie. Mama i tata nie wiedzą nawet, przez co przeszliśmy... Cała trójka.

Jej policzek przecięła łza. Widmo również załkało. Pragnęła złapać je za rękę, ale nie była pewna, czy jej dłoń nie przeniknęłaby od razu przez nietykalną materię. Nie doznawała już najmniejszego bólu. Czy tak właśnie wyglądała śmierć?

— Powinnaś się wyspowiadać — odezwała się po raz pierwszy zjawa. Zrobiła to łagodnie tak, jakby naprawdę wierzyła w moc tego sakramentu. — Bóg przebacza tym, którzy szczerze go o to proszą.

— To ja nie przebaczę jemu. Poza tym jestem hugenotką. Bóg nie lubi francuskich protestantów.

Duch poruszył się niespokojnie, po czym złapał się za klatkę piersiową. Jego przerzedzone srebrzyste włosy wysunęły się spod welonu. Françoise wydało się zatem, że musiała być to kobieta. Księżyc zaświecił mocniej. Spod ciemnej koronki przykrywającej jej szyję wyłaniało się białawe płótno. Guwernantce dopiero teraz przyszło do głowy, że to przedziwne żeńskie widmo mogło być ranne.

— Nie jesteś sama na świecie. Spójrz tylko na niego. — Wskazała pomarszczoną dłonią na drzwi dzielące sypialnię od tymczasowego, zorganizowanego w sali obrad, gabinetu króla. — Pokochał cię. Nie pochwalam tego, ale cię pokochał.

— Nie wolno mi się w nim kochać. Im jestem bliższa jego sercu, tym bardziej czuję się samotna.

Staruszka przysunęła się, sycząc z bólu. Miała takie same oczy jak ten, z którym dwudziestodwulatka spędziła razem ostatnie momenty swojej ziemskiej wędrówki. Zimne jak syberyjskie tundry, ośnieżone jak dachy paryskich pałaców styczniowa porą, zamrożone jak, zamienione w sople lodu przez klątwę wiedźmy, ludzkie sylwetki. Gorące jak lipcowe noce na kwiecistej wyspie należącej do francuskich kolonii w Ameryce, żarzące się jak dogasający w kominku ogień, płonące jak samo dno piekieł. Tak, Louis miał przecież tak cudowne oczy. Dlaczego dopiero teraz pozwoliła sobie to sama przed sobą wyznać? Zapragnęła ujrzeć je ponownie, zatopić się w ich bezkresnym oceanie, odnaleźć wśród jego fal drogę do domu.

— Chciałabym go zobaczyć jeszcze raz. Tylko raz. Proszę — wyszeptała, chwytając widmo za szorstką, ciepłą rękę.

Płomień zemsty, który trawił jej duszę od tak wielu lat, zgasł. Dzisiaj odkryła, że śmierć pozbawia człowieka wszystkich dawnych, ziemskich namiętności. Z wyjątkiem jednej. Z wyjątkiem miłości.

Anne d'Autriche delikatnie wplotła palce we włosy Françoise. Zrobiła to czule, dokładnie tak, jak niegdyś gładziła piękne rudawe fale swojego syna, gdy tkwili razem w zimnych bunkrach, by uchronić się przed opętanym z wściekłości ludem, który buntował się przeciwko swojemu nowemu władcy. Louis tulił wtedy do piersi młodszego brata i odganiał od Philippe'a przyprawiające go o dreszcze szczury i pająki. Gdyby byli w Paryżu, na pewno podniósłby takiego ośmionoga i z zawadiackim uśmiechem ganiał księcia po całym pałacu, by się z nim podrażnić. Tymczasem, w trakcie wojny domowej, nie przyszło mu to nawet do głowy. Głośno wzdychając, rozprostowywał zmęczone długim leżeniem w jednej pozycji kości, po czym wybierał się na swoje pierwsze w życiu polowania.

— Jeśli Madame du Soleil Levant mogłaby napisać do swojego ukochanego jeszcze jeden list, byłaby taka szczęśliwa. Mimo że i ona nie zdołałaby znaleźć odpowiednich słów, by nazwać to, co właśnie rozdziera jej ulatującą ku piekłu duszę.

Królowa matka spojrzała na faworytę swojego syna, wyrwana z rozmyślań. Nie miała pojęcia, o czym mówiła młoda kobieta, jednak szczery ton jej głosu, przyprawił ją o drżenie. Pogłaskała po raz ostatni jej ciemne, zlepione od potu kosmyki.

— A gdyby tak nie bała się do tego przyznać? Jakie imię nosiłoby jej uczucie?

Françoise rozejrzała się po spowitej mrokiem komnacie. Jak wiele wspomnień zostało zaklętych w tej magicznej przestrzeni! Na tym łożu, którego materię wciąż czuła swoim na wpół ziemskim ciałem, tuliła się całymi nocami do króla, nawet jeszcze przed skonsumowaniem ich związku. Nim zdołał zdobyć jej zaufanie, rozsuwali zawsze ciężkie kotary i przypatrywali się czujnie wędrówce księżyca, który rozświetlał na srebrzysto złote detale zdobień znajdujących się na ścianach, na drzwiach, na meblach, na suficie, na zgaszonych świecznikach, na okalających obrazy ramach i na sięgających od podłogi do sufitu oknach. Innym razem chowali przed sobą księżyc za ciężarem przeogromnych zasłon, aby wszystko mogło przeniknąć ciemnością. Pozbawiając się zmysłu wzroku, z potrojoną siłą czuli każdy, początkowo niewinny dotyk, intensywniej smakowali wargami swoją młodą, nieśmiałą miłość oraz słyszeli głośniej to, co wykrzykiwały ich stęsknione za sobą, niegdyś złączone przed ich narodzinami, dusze.

Gdy zobaczyła to łoże po raz pierwszy, stwierdziła, że nie sposób z niego spaść. Tak bardzo wydało jej się ono wielkie! Nie zdołała jednak minąć godzina, odkąd zatopiła się w nim podczas ich pierwszego spotkania w komnacie, nim bezceremonialnie zrzuciła z niego Louisa w trakcie bitwy na poduszki. Tego wieczoru dowiedziała się, że wszystko, nawet przedziwnie rozległe posłanie monarchy, miało swoje granice.

Swoistą granicą była też bez wątpienia złota, niewysoka barierka oddzielająca łoże i kilka foteli, które stały na miękkich dywanach, od drugiej, większej części sypialni. Król Słońce miał w zwyczaju przeskakiwać przez nią z prędkością, jakiej mógłby mu pozazdrościć rozprzestrzeniający się ogień. Françoise nazywała go więc swoim feniksem, później zaś, nieco bardziej pieszczotliwie, feniksiątkiem. Gdy pewnego razu usłyszał to określenie, jeszcze przed fazą lotu, zaśmiał się, stracił równowagę i nie zdołał dolecieć za daleko. W barierce pozostało niewielkie wygięcie, o którym wiedzieli tylko oni dwoje.

Naprzeciwko łoża znajdowały się trzy, oddzielone jońskimi pilastrami o szlachetnej barwie, okna wychodzące na budujący się jeszcze, marmurowy dziedziniec. Umieszczono je we wnękach, a po lewej stronie każdego z nich, posłusznie spoczywała czerwono purpurowa zasłona. Jeśliby zaś spojrzeć na boki, można by dostrzec symetrycznie wybudowane kominki, nad którymi wisiały ogromne zwierciadła. Patrząc w którekolwiek widziało się więc swoją sylwetkę zarówno z przodu, jak i z tyłu. Dlatego też, gdy król obejmował Françoise, przyciskając jej plecy do swojej klatki piersiowej i spoglądał na ich odbicia, przechodziły ją dreszcze. W tak rozstawionych lustrach, będąc wręcz osaczonym przez ich przenikliwe tafle, niełatwo było ukryć jej płonące w niej pragnienie zemsty. Mimo to uwielbiała te chwile, gdyż kochanie zaklętego w szkle mężczyzny nie powodowało w niej takich wyrzutów sumienia, jak miłowanie żywej postaci.

Louis wyłonił się ze zwierciadła. Zajrzał do wypełnionej wspomnieniami sypialni i popatrzył z przerażeniem na balansującą na krawędzi życia i śmierci ukochaną. Kobieta uśmiechnęła się. Jej życzenie zostało spełnione — ujrzała go raz jeszcze.

— Madame du Soleil Levant czuje już tylko ból — powiedziała do trwającej wciąż przy niej zjawy.

Z przejrzystych jak lustro oczu króla popłynęły łzy, nim opuścił swoje apartamenty i wkroczył na schody prowadzące do komnat Marie Thérèse.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro