Rozdział 38 - Fleur-de-lys

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Madame d'Aubigné pogłaskała wierzchem dłoni morze lilii, które jakimś cudem wyrosły na jej łożu w samym środku stycznia. Król od jakiegoś czasu uwielbiał przysyłać jej te kwiaty, ale tym razem przeszedł samego siebie. Przykrywały one absolutnie każdy centymetr ogromnego łoża, by stworzyć dla niej pachnące, ukwiecone posłanie, pomimo szalejącej za oknem śnieżycy. Ujęła między palce zamknięty znaną tylko jej pieczęcią liścik, który zawierał jedno krótkie zdanie. Dzisiejszej zimowej nocy pragnę leżeć z Panią na łące.

To nie był jednak koniec niespodzianek, a jedynie wierzchołek góry lodowej. Właśnie przebywała w swojej nowej komnacie, którą kazał przydzielić jej Louis. Otrzymała pojedynczy, lecz dość przestronny pokój, którego jedyną wadą była niewielka ilość wpadających do środka promieni słońca. Miała wrażenie, że znajdowały się tutaj wcześniej dwa pomieszczenia, które połączono w jedno. Doskonale pojęła, dlaczego zdecydowano się podjąć wysiłek w postaci dodatkowych prac remontowych. Lokalizacja jej nowej komnaty była wspaniała — tuż za rogiem mieszkał król.

— Nie wiem, zrób z tym cokolwiek ci przyjdzie do głowy — powiedziała przygnębiona Françoise do swojej pierwszej w życiu służącej. — Chcę znów móc widzieć Ludwiczka.

— To wszystko się tutaj nie pomieści, pani. Trzeba będzie lepiej zorganizować rzeczy na półkach, może przynieść jakieś kufry...

— Jak nie ma na to miejsca, to sobie weź, co ci się podoba. Śmiało, częstujcie się wszyscy. Mam teraz ważniejszy problem na głowie niż jakieś fatałaszki i świecidełka — odparła obojętnym tonem. — Królowa kazała nie dopuszczać mnie do swojego syna, mimo że mam pozwolenie Najjaśniejszego Pana, by się nim zajmować. Żadne prezenty nie zastąpią mi mojego dziecka... Tak bardzo płakał, moje biedne lwiątko, jak znowu go ode mnie zabrali. Dlaczego oni robią taką krzywdę mojemu promyczkowi?

Blondynka, którą przydzielono jej do pomocy, wzruszyła ramionami i wbiła wzrok w jakiś bliżej nieokreślony punkt. Obie znały odpowiedź na to pytanie, ale łatwiej było przecież udawać, że rzeczy dzieją się po prostu same z siebie, że nie są wcale konsekwencją łańcucha przeróżnych działań podjętych przez człowieka i pomieszanych razem z kaprysami losu.

— Po prostu stąd wszyscy wyjdźcie... Proszę.

Françoise rozejrzała się po pomieszczeniu, usiłując znaleźć jakieś miejsce, gdzie mogłaby usiąść. Nie chciała psuć lilii, które ktoś musiał wcześniej misternie układać godzinami na jej łożu i dookoła niego. Szybko okazało się jednak, że na sofach, fotelach, a nawet na krzesłach i taboretach rzucono w pośpiechu podarki od władcy, nie znalazłszy dla nich miejsca w szafach oraz na toaletce. Zrezygnowana kobieta oparła się o ścianę i zjechała po niej na podłogę.

Nigdy nie sądziła, że przyjdzie jej rozpaczać w takim dostatku z powodu odebrania jej dziecka, którego sama nie urodziła. Ponieważ zawsze brakowało jej wszystkiego, nie była w stanie uwierzyć, że w ogóle można płakać wśród takich bogactw. Król obsypał ją chyba wszystkim, czym tylko dało się obsypać damę. Jej przytulną komnatę wypełniały najmodniejsze suknie, najpiękniej błyszczące klejnoty, najdokładniej zdobione meble, najstaranniej ułożone kwiaty, najwygodniejsze fotele i sofy, najdroższe lustra, obrazy i dywany. Jednocześnie każdy detal wydawał się być przemyślany, dopilnowany przez jakiegoś wybitnego perfekcjonistę, zapewne nawet samego Louisa, który uwielbiał przecież planować podobne przedsięwzięcia. Monarcha zdawał się jednak zapomnieć, że jej pokój to nie próżnia i nie wszystko znajdzie dla siebie miejsce w ograniczonej przestrzeni.

— Widzę, że Jego Wysokość jest w formie. Trochę chyba zaszalał i puścił wodze fantazji — powiedział Bontemps, wchodząc do środka. — Przy tobie, pani, przechodzi samego siebie.

Cmoknął z uznaniem, lustrując wypełnione podarkami pomieszczenie. Musiał nie zauważyć, że, teraz już oficjalna, faworyta władcy siedziała skulona na podłodze. Françoise zdziwiła jego obecność. Nie miał w zwyczaju odstępować swojego pana na krok, co najwyżej pozostawał w promieniu kilkuset metrów, gdy ten życzył sobie zaznać trochę prywatności. Pokojowiec spacerował wśród porozrzucanych dóbr, ostatecznie pochylił się nad łożem, na którym spoczywały lilie i uśmiechnął się, poczuwszy ich zapach.

— Najjaśniejszy Pan kazał mi osobiście zapytać, czy niczego ci nie trzeba. Wiem jednak, że twój problem nie może być tak łatwo rozwiązany, Madame. Pozwól sobie na łzy, ale się w nich nie zatracaj. Książę kocha cię jak matkę i nie pozwoli na waszą rozłąkę. Królowa będzie musiała w końcu ustąpić — odparł łagodnie, wyciągając do niej dłoń.

Nie miała ochoty wstawać, więc nie nalegał. Wieloletnia służba królowi nauczyła go, że każdy ma prawo odczuwać swoje emocje w taki sposób, w jaki sobie tylko życzy, o ile nie stwarza dla siebie zagrożenia.

— A jeśli chodzi o twoje prezenty, to znajdziemy sposób, żeby je jakoś pomieścić. Nie będzie prosto, ale... NIE WAŻCIE SIĘ WNOSIĆ TU NICZEGO WIĘCEJ! — krzyknął nagle, po czym podbiegł do drzwi i wypchał za próg trzech lokajów, którzy beztrosko nieśli sobie wielkie skrzynie, w których znajdowały się kolejne zbytki. — To chyba jakiś żart! Wynosić mi się stąd! Ta komnata pęka już w szwach!

— Nie chcę tego wszystkiego. Przyprowadź mi w zamian Ludwiczka. Zabierz nas oboje do mojego starego pokoju, skąd miałam do niego tylko kilka kroków. Jego bliskie sąsiedztwo było mi znacznie droższe. Z dala od niego czuję się przytłoczona i samotna... Zanieśliście mu chociaż te kanarki? Tak bardzo je lubi.

— Już u niego są. Jak im tam było, tym skrzeczącym nieszczęściom?

Françoise zaśmiała się pod nosem, widząc skradających się za pokojowcem lokajów, którzy i tak postanowili zrobić to, co im polecono. Cóż bowiem innego mieli uczynić z tymi ciężkimi kuframi, wartymi znacznie więcej niż była w stanie zarobić przez całe pokolenie dość majętna rodzina szlachecka? Przecież nie zostawią ich na korytarzu, by ktoś przywłaszczył sobie ich zawartość!

— Świergotek i Trelelek. Nie może się zdecydować, który powinien nazywać się Świergotek, bo imię to podoba mu się bardziej, ale nie chciałby skrzywdzić drugiego, nazywając go Trelelek... Bóg mi świadkiem, że to dziecko ma więcej dylematów moralnych niż cały dwór razem wzięty.

Grupa służących, postawiwszy skrzynie dyskretnie niczym zamachowcy, na paluszkach udała się do drzwi, by nie narażać się na gniew pana Bontemps. Gdy czterdziestokilkulatek odwrócił głowę i dostrzegł, że pomieszczenie staje się coraz bardziej, zamiast coraz mniej, zagracone, wypuścił głośno powietrze. Jakoś to upchają. Na pewno.

— Mały Louis był taki sam jak jego syn.

— Szkoda tylko, że teraz jest bezdusznym tyranem.

Usta młodej brunetki się jednak nie poruszyły. Poza tym mężczyzna spodziewał się z jej strony nienagannego paryskiego akcentu. To, co usłyszał, brzmiało bardzo hiszpańsko. Nie zdziwił się więc, gdy w progu ujrzał królową Francji. Patrzyła na niego wyniośle, każąc mu tym samym pozostawić ją sam na sam z dawną przyjaciółką. Alexandre skłonił się jej, po czym wyszedł, potykając się o kolejny kufer, który ktoś zdążył w międzyczasie podrzucić. Koniec świata. Pan Colbert dostanie zawału, jak otworzy księgi rachunkowe i przejrzy wydatki z tego miesiąca. Tutaj to już nawet ziółka nie pomogą.

Marie Thérèse zmarszczyła brwi, nie ukrywając wcale wrażenia, jakie zrobiła na niej hojność władcy wobec ubogiej szlachcianki, którą tak bardzo sobie ostatnio upodobał. Uniosła nerwowo kąciki ust.

— Widzę, że twój pan cię rozpieszcza. Zechciał cię w końcu uznać za swoją oficjalną metresę i żyjesz jak we śnie. Dotarcie tutaj zajęło ci wiele nocy ciężkiej, grzesznej pracy. Ostatecznie masz wreszcie wszystko, czego chciałaś — powiedziała w ojczystym języku, przyglądając się podarkom, które nie chciały posłusznie zmieścić się w nowym lokum. — Sprzedałaś się. Nie łudź się, że zbliżysz się do mojego syna. Z porządnej guwernantki stałaś się ekskluzywną dziwką. Bardzo ekskluzywną dziwką.

Lepsze to niż bycie fałszywą cnotką — pomyślała od razu Françoise, zachowując milczenie. Nie zamierzała dać się sprowokować. Przynajmniej nie tak szybko.

Hiszpańska infantka uśmiechała się szyderczo, to spoglądając na kwieciste łoże, to próbując odszyfrować liścik, który władca pozostawił dla swojej faworyty. Jej francuski znacznie się poprawił, odkąd kilka miesięcy temu pojednała się z mężem, ale nie na tyle, by mogła posługiwać się nim swobodnie. Zrozumiała jedynie, że napisał coś o zimowej nocy i o leżeniu.

Fleur-de-lys to symbol francuskiej monarchii, moja pani — odezwała się w końcu guwernantka, wskazując na lilie.

— A biały to symbol czystości. Masz tyle samo wspólnego z monarchią, co z czystością. Jesteś tylko podłą ladacznicą, która służy mu do jego niskich popędów.

— Pożądanie jest przynajmniej jakimś uczuciem. W odróżnieniu od sojuszu politycznego.

Królowa zatrzymała się na środku pokoju. Stanęła jak wryta wśród morza kosztowności. Przez pięć i pół roku małżeństwa nie otrzymała nawet połowy tego, co Louis lekką ręką przekazał prostej nałożnicy, by przestała rozpaczać po stracie dziecka i miała czym zapełnić pustkę w swoim sercu.

— Mężczyznę często pociągają nowości. Szczególnie tak ciekawskiego i spragnionego doznań jak nasz król. Gdy już się nasyci, wystarczająco nabawi się swoją zabawką, znudzi się tobą i zażąda nowej.

— A co jeśli nie? Co jeśli te niskie popędy okażą się silniejsze od litości, bo to chyba jedyne, co do ciebie jeszcze czuje?

Marie Thérèse uniosła brwi i spojrzała z politowaniem na rywalkę. Za kogo uważała się ta bezczelna kobieta, by zwracać się w ten sposób do kogoś tak wysoko postawionego jak ona? Jak śmiała tak po prostu odwrócić się od niej w momencie, w którym najmniej się tego spodziewała i ściągnąć na siebie całą uwagę władcy, zabierając jeszcze przy tym jej jedynego syna?

Na ogół poruszała się spokojnie, nawet trochę ospale. Tym razem jednak ruszyła energicznie w jej stronę, chwyciła ją jedną ręką za ramię, a drugą wymierzyła jej siarczysty policzek. Rozległ się trzask. Françoise zastygła przechylona na prawą stronę, przyciskając swoją dłoń do rozgrzanej od ciosu skóry. Powoli zsunęła palce z zaczerwienionej twarzy, po czym dumnie się wyprostowała. Gdyby nie różowawe ślady na jej alabastrowej cerze, można by uwierzyć, że nic się między nimi przed chwilą nie wydarzyło. Opanowanie guwernantki tylko rozzłościło bardziej hiszpańską infantkę. Zamachnęła się po raz drugi, teraz już znacznie mocniej i pewniej. Nim dawna przyjaciółka zdołała spojrzeć jej w oczy, uderzyła ją trzeci raz. W końcu osiągnęła zamierzony efekt. Francuzka upadła u jej nóg.

— Król wysoko wycenił twoją cnotę. Obawiam się, że za wysoko — wysyczała królowa, patrząc na nią z góry. — Gdybyś była niewolnicą, nie dałabym złamanego liwra za taką kurwę jak ty.

Françoise wiedziała, że musi się podnieść jak najszybciej. Nie mogła pozwolić sobie na pozostawanie w uległej pozycji, by nie dać Hiszpance poczuć smaku zwycięstwa i dominacji. Postawa była ważna. Wzrok był ważny. Opanowanie i zimna krew były najważniejsze. Przełknęła łzy, zagryzła wargi i podparła się na rękach. Tymczasem, spadały na nią kolejne ciosy. W akcie desperacji chwyciła kończynę, która je zadawała. Przytrzymując się sylwetki dwudziestosiedmiolatki, poderwała się ku górze, po czym stanęła na własnych nogach, chwiejąc się nieco od coraz to nowych uderzeń.

— Daleko mi do niewolnicy. Od samego początku jestem tu z własnej, nieprzymuszonej woli. W przeciwieństwie do ciebie — wycedziła, ściskając dłoń Marie Thérèse. — Ty, pani, wolałabyś być w Hiszpanii. Z kolei twój małżonek oddałby wiele, by nie bywać w twoim łożu. Jesteś więc nie tylko trzymana tu na siłę, ale i ograniczona do rodzenia dzieci. Ale czy powinnaś się temu dziwić, skoro dopuściłaś się zdrady stanu? Mając w tobie politycznego wroga, spisującego radośnie ze swoim ojcem, królem Philippem IV, twój mąż uznał, że twoja rola jako królowej Francji powinna skończyć się na rodzeniu mu synów!

Françoise zacisnęła zęby na rękawie swojej sukni. Przygotowywała się na to, co nieuniknione po tak mocnych, ale jakże szczerych słowach. Nie chcąc dać satysfakcji swojej rywalce, postanowiła zrobić wszystko, by nie wydobyć z siebie najcichszego dźwięku. Szybko okazało się to jednak niemożliwe. Zacisnęła powieki. Uderzyła głową o podłogę, ale prędko schowała ją w swoich ramionach.

Miała sporo doświadczenia w cierpliwym znoszeniu bicia. Kary cielesne wymierzała jej przede wszystkim matka chrzestna, ortodoksyjna katoliczka, która nie tolerowała heretyckich zapędów, które wpajała jej ponoć ukochana ciotka. Gdy wracała z powrotem do kalwińskiej części rodziny, bo tam akurat było co jeść, musiała znosić pełen bólu wzrok siostry swojej zmarłej matki. Kobieta wielokrotnie błagała ją, by chociaż udawała katoliczkę w obecności chrzestnej. Dziewczynka powtarzała zawzięcie, że Edykt Nantejski zapewnia jej wolność wyznania. Co więcej, jej bracia wcale nie muszą ukrywać przed nikim swoich praktyk religijnych. Wówczas otrzymała od ciotki najcenniejszą lekcję w swoim życiu.

— Kobieta musi w swoim życiu wiele udawać i grać nieskończoną liczbę ról. Tylko w ten sposób ma szansę zdobyć to, czego pragnie. A pragnąć powinna wszystkiego, co tylko wyda jej się godne jej pożądania — powiedziała.

— Uważałam cię za przyjaciółkę. Okazałaś się tylko zwykłą dziwką.

Marie Thérèse w końcu zmęczyła się na tyle, by zrobić sobie przerwę w biciu byłej dwórki. Oddychała ciężko, przyglądając się swoim poobijanym i zakrwawionym dłoniom. Podniosła się z kolan, rozglądając się niepewnie dookoła. Po jej policzkach spływały łzy.

— Gratulacje. Nie z-zabiłaś mnie — wyjąkała dwudziestodwulatka, próbując powoli poruszyć swoimi kończynami, które leżały bezwiednie na ziemi. Ból był dość duży, ale adrenalina jeszcze większa. Opanowała więc swój drżący głos i ciągnęła dalej. — Zemściłam się już na tobie z-za twoją obojętność wobec tragedii... m-mojego brata i nie mam zamiaru dalej się nad tobą znęcać... Król nie dowie się o tym, co mi zrobiłaś — Wzięła głęboki oddech. — Ale jeśli mnie zmusisz, próbując w jakiś sposób odsunąć mnie od władcy, nie daj Boże włączając w to jeszcze Montespan, nie zawaham się wykorzystać mojej wiedzy przeciwko tobie. A wiem znacznie więcej niż się spodziewasz.

— Myślisz, że jesteś na pozycji, która pozwala ci dyktować mi warunki?! — wrzasnęła Marie Thérèse, śmiejąc się histerycznie. — Pospolita kurwa nie będzie szantażować królowej Francji!

— Obie jesteśmy kurwami i spłoniemy w piekle. Choćbyśmy nie wiem jak się modliły, nie ma już dla nas miłosierdzia.

Poczuła, jak jakiś ciężki metalowy przedmiot spadł z ogromną siłą na jej żebra. Zawyła. A niech ją i zabije. Czy miała jakikolwiek powód, by wciąż żyć? Zaszła tak daleko, lecz nie potrafiła zemścić się na królu, bo akurat teraz musiała zakochać się w nim jak ostatnia idiotka. Constantin wciąż na nią naciskał, pytał, kiedy planuje wreszcie skończyć z Louisem i dlaczego pozwoliła sobie na zajście w ciążę. Hiszpańska dewotka uparła się, by odsunąć ją od Ludwiczka. Nie mogła przecież wytłumaczyć małemu dziecku, co zaszło między nią a jego matką. Łatwiej byłoby po prostu umrzeć. Zrozumiałby wtedy, że poszła do aniołków, Najświętszej Panienki czy innego katolickiego wymysłu, który nigdy jej nie przekonywał.

Dalsza egzystencja wydała jej się tak pozbawiona sensu, że aż zaśmiała się przez łzy. Każdego dnia budziłaby się w najpiękniejszym pałacu na świecie. Prawdopodobnie po urodzeniu dziecka dostałaby kompleks apartamentów, tak jak Montespan. W szkatułkach chowałyby się kolejne klejnoty, w rejestrach pojawiłby się jakieś ziemskie posiadłości i tytuły, dookoła niej biegałyby oddane jej dwórki, gotowe spełnić każde jej życzenie na jedno skinienie.

Czego mogłaby sobie jednak zażyczyć? Szczęścia? Świętego spokoju? Jakiegoś celu w życiu? Czym zajmowałaby się całymi dniami? Przebieraniem się za markizę i oficjalną faworytę króla? Zabawianiem go wtedy, gdy miał takie pragnienie, mimo że ona nie musiała go zawsze podzielać? Brylowaniem w fałszywym towarzystwie, które starałoby się wkupić w jej łaski, jednocześnie nazywając ją dziwką, gdy Louis odejdzie na trzy metry?

Za tę wspaniałą łaskę oglądania oblicza władcy świata oraz bycia jego zabawką w zamian za parę pokoików i świecidełek, czekało ją jeszcze okazjonalne degustowanie trucizny lub oberwanie w tył głowy świecznikiem.

— Zabij mnie. Wolę spłonąć w piekle niż skończyć tak jak ty.

***

— Mówiłem, żeby zabrać stąd te kwiatki. Jeszcze na dodatek białe lilie. Szkoda, że nie chryzantemy. Wygląda jak nieboszczka — westchnął książę Philippe, po czym pochylił się nad leżącą na swoim nowym posłaniu przyjaciółką. — Gratulacje. Twoje świeżo upieczone dwórki zrobiły z ciebie całkiem urodziwego trupa... Na szczęście jesteś jeszcze ciepła.

Françoise uśmiechnęła się blado, słysząc jego ironiczny głos, który zdradzał jednak wielką troskę o jej zdrowie. Królowa wypadła z komnaty jakieś trzy godziny temu. Nowe służące znalazły swoją panią na podłodze. Chciały wezwać doktora, ale skłamała, że jedynie zasłabła i poprosiła je, by pomogły jej ułożyć się na łożu. Obejrzała uważnie swoją twarz w lusterku, które przyniosły na jej polecenie. Na szczęście Marie Thérèse nie pozostawiła na niej śladów, a samo zaczerwienienie dość szybko zeszło. Kobiety szeptały między sobą, że na pewno straciła przytomność, bo spodziewa się dziecka.

Wkrótce odwiedził ją Philippe d'Orléans, którego zwabiły do środka stojące na korytarzu skrzynie z prezentami od króla. Jęknął z zachwytu nad drogocennymi kamieniami, a gdy odkrył, że prawdziwe bogactwa znajdują się dopiero za drzwiami, nikt nie zdołał go powstrzymać od wtargnięcia do pokoju. Książę niemal zapowietrzył się z podniecenia, obracając w palcach wyszukane kosztowności. Leżącą w bezruchu Françoise zauważył znacznie później, dopiero po dziesięciu minutach. Od razu zaczął żartować, że najwyraźniej nie próżnowała przez cztery miesiące w apartamentach jego brata, skoro mdleje. Faworyta odetchnęła z ulgą. Nikt nie podejrzewał, że została pobita.

— Ach, zobacz, kto przyszedł przetestować nowe łoże — zaśmiał się pan Orleanu, zauważywszy stojącego w progu brata ubranego w nocną koszulę i grubą zimową narzutę. — Nie martw się, Louis, ona żyje, choć ten... entourage mógłby wskazywać na coś innego. Ot, zemdlała z wrażenia! Nic tu po mnie, moje gołąbeczki. Minette pewnie czeka już na swojego męża w Saint-Cloud.

Philippe niemal w podskokach opuścił nie takie już wcale skromne progi swojej przyjaciółki. Ledwo zamknęły się za nim drzwi, Louis ruszył energicznie w stronę kochanki, zabraniając jej wstawać. Zrzucił z siebie od razu szlafrok oraz koszulę, położył się tuż obok i wziął ją z utęsknieniem w swoje ramiona.

— Skąd ten pośpiech, Sire? — zapytała zaskoczona, usiłując zabrać jego dłonie, którymi podwijał już obfite warstwy jej sukni. Zamknął jej usta pocałunkami.

— Myślałem o tobie cały dzień — wyszeptał, walcząc dalej z jej odzieniem. — Czy aby na pewno wszystko ci się spodoba, czy niczego ci nie zabraknie, czy zdołam cię uszczęśliwić. Widzisz, najmilsza, ja sam tutaj wszystko zaprojektowałem. Tylko ja wiem najlepiej, co ci się podoba... A potem moje myśli krążyły już tylko wokół nas, wśród tych lilii niczym na kwiecistej łące.

Françoise starała się odepchnąć monarchę. Nie mógł zobaczyć śladów po pobiciu. Poprzecinanej i popękanej skóry, która powoli zaczynała zmieniać kolor. Zadrapań, z których jeszcze niedawno sączyła się krew. Nie chciała pozwolić, by zauważył, że każdy dotyk jej nóg, ramion i klatki piersiowej sprawiał jej ból.

Ostatnią rzeczą, której pragnęła pierwszego dnia po opuszczeniu jego apartamentów, było zrobienie z siebie ofiary. Zdawała sobie sprawę, że królowa nie była dla niej żadnym zagrożeniem. Louis jej nie kochał, nie lubił, nie miała też najmniejszych wpływów ani koneksji. Władca odwiedzał ją z litości i z obowiązku spłodzenia następcy. Otwarta wojna z hiszpańską infantką nie miała zatem większego sensu. Byłoby lepiej, gdyby zdołała ukryć to, co wydarzyło się jeszcze kilka godzin temu i zająć się raczej unikaniem śmierci z rąk markizy de Montespan.

— Połóżmy się więc pod kołdrą, panie — wymruczała, chwytając jego dłonie, które wędrowały pod jej dekolt, podczas gdy jej żebro bolało ją tak, że ledwo łapała powietrze.

— Wolałbym na tych liliach.

Na liliach. Louis XIV chce koniecznie kochać się na liliach. Ależ on miał wymagania.

Zaśmiała się, zagryzając wargi, by nie pisnąć, kiedy napierał mocniej na jej obolałe, poobijane ciało. Zmarszczył brwi ze zdziwienia. Jej reakcje były podejrzane, broniła się przed zdjęciem sukni jak przed przypalaniem żywym ogniem i namawiała go na schowanie się pod pierzyną, jakby coś przed nim ukrywała.

— Na kwiatach mogą być robaki. — Upierała się kobieta.

— To je zjemy — nalegał, nieco już poirytowany, ale wciąż w nastroju do żartów. — Proszę mi powiedzieć, jeśli nie ma pani ochoty. Wówczas zostanie pani skazana na kilka godzin przytulania.

— Niech Jego Wysokość raczy wykonać ten wyrok osobiście.

Louis uśmiechnął się szeroko. Wstał z łoża, sięgnął po znajdujący się tuż obok koc, po czym położył się za swoją faworytą, przylegając do niej ciałem i przykrywając ich oboje. Splótł palce obu dłoni na jej talii, na co syknęła z bólu. Sprytnie przemieniła ten odgłos w westchnienie. Françoise nie planowała oczywiście zasnąć w niewygodnej sukni, ale otulające ją ciepło koca oraz pocałunków składanych na jej szyi przez króla, zabrało ją prędko do krainy snów. Nie była przekonana, jak brzmiały ostatnie słowa, które przebiły się do jej świadomości. Z całą pewnością usłyszała jednak, jak obejmujący ją mężczyzna powiedział:

— My, Louis XIV, bardzo panią kochamy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro