Rozdział 8 - Zemsta jest rozkoszą bogów

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wersal, luty 1669

Louis resztkami sił powstrzymywał się, by nie runąć do przodu i nie paść twarzą prosto w talerz z kawałkiem ciasta, choć w dni takie jak ten było mu już zresztą wszystko jedno. Obudził się zlany potem o nieludzkiej porze, wyrwany z płytkiego snu przez działający mu na nerwy, powtarzalny jak dni tygodnia koszmar. Pracował aż do porannej ceremonii wstawania, żałując w myślach, że nie zdecydował się na powołanie pierwszego ministra i sam wziął na swoje barki zbyt wiele obowiązków, przeceniwszy swoje możliwości. Potem wdzięcznie odegrał rolę szmacianej lalki do mycia i ubierania, czując się przy tym w rzeczy samej jak ostatnia szmata, po czym zawlókł swoje ciało do kaplicy, gdzie zasnął w trakcie porannej mszy, racząc cały dwór głośnym pochrapywaniem. Co prawda pan Bontemps natychmiast zareagował z godną podziwu dyskrecją, ale z marnym skutkiem. Pięć minut później król znowu uciął sobie drzemkę, opierając się na ramieniu żony. Tym razem przynajmniej nie chrapał, nikt nie miał więc serca ponownie potrząsnąć jego żywymi zwłokami.

Przez całe obrady zastanawiał się intensywnie, czy aby na pewno nie mógł pozwolić sobie na publiczne zamordowanie pana Colberta, który bez przerwy trajkotał mu nad uchem o jego niebotycznych wydatkach. Szybko jednak doszedł do wniosku, że prędko nie znajdzie lepszego kontrolera finansów. Dlatego też, zamiast realizować swoje mordercze zapędy, uciszył go i polecił mu bezzwłocznie pozyskać dodatkowe środki na planowaną wojnę ze Zjednoczonymi Prowincjami oraz podbój Lotaryngii, choćby minister miał udać się na samo dno piekła, by prosić Lucyfera o drobną pożyczkę. Jakiekolwiek cięcie kosztów przy budowie Wersalu nie wchodziło w grę.

Im dłużej trwał ten przeklęty dzień, tym większe zmęczenie nacierało na młodego władcę. Nie zjadł obiadu, bo nie miał psychicznej siły podnieść widelca ani łyżki, a wokół niego o tej porze nie znajdował się tłum dworzan, który obserwowałby jego poczynania i oceniał każdy jego ruch. Spędził zatem ponad czterdzieści minut, gapiąc się w swoje odbicie w kielichu z winem. W końcu przyznał z przerażeniem, że choćby patrzył w czerwoną ciecz jeszcze przez wiele godzin, nie zdołałby rozpoznać samego siebie. Poczuł się samotny, gdy uświadomił sobie, że już się tak bardzo nie kochał, że gdzieś na drodze ku wiecznej chwały zgubił swoje samouwielbienie. Dlaczego więc dziwił się, że nie był zdolny do normalnego funkcjonowania? Przecież największą tragedią dla Narcyza byłaby nie śmierć z zapatrzenia się na swoją sylwetkę, lecz dostrzeżenie, że czegoś mu brakuje. Że sam sobie nie wystarcza. Że potrzebuje innych ludzi.

Louis nie potrafił żyć bez ekscentrycznego, dopełniającego Wersal nutką szaleństwa Philippe'a. Bez tryskającego energią, szczęśliwego u boku ulubionej guwernantki Ludwiczka. Wreszcie bez swojej czułej, dającej mu bezpieczeństwo Françoise, od której zależał nastrój zarówno jego brata, jak i syna. Wypierając się markizy de Maintenon, nieświadomie wyparł się również swojej najbliższej rodziny — Wielkiego Delfina oraz Monsieur. Jak jednak pogodzić to pragnienie bliskości, wtulenia się w jej ciało, przyjęcia jej na nowo do swojego serca z boleśnie dającą o sobie znać dumą?

Niech książę Orleanu i pani d'Aubigné poproszą go o możliwość powrotu, zapewniając o swoim bezgranicznym oddaniu. Niech poskładają jego roztrzaskane od kilku miesięcy ego. Niech się przed nim ukorzą. Wtedy pozwoli im być częścią swojego życia. Pozwoli im się kochać. Na razie jednak będą musieli trwać rozdzieleni, jak trzy wierzchołki trójkąta, które pozostają daleko od siebie, układając się przy tym w harmonijną całość.

Słońce spala tych, którzy odrzucają jego władzę. Trzeba, by jego brat i jego ukochana przekonali się o tym na własnej skórze.

— SIRE! — wrzasnął na cały głos Alexandre Bontemps, wreszcie skutecznie wyrywając go z przerażająco głębokiego zamyślenia. Monarcha obdarzył pokojowca pustym, nierozumiejącym spojrzeniem. — Dobrze się czujesz, panie? Nic ci nie dolega? Od kilkunastu minut jesteś zupełnie nieobecny — dodał szeptem.

W królewskich apartamentach panowała niezręczna cisza. Ponad dwieście osób siedziało nieruchomo przy absurdalnie długim stole, czekając, aż gospodarz sięgnie po sztućce i skosztuje jako pierwszy swojego deseru. Louis z niedowierzaniem powlókł zmęczonym wzrokiem po twarzach dworzan. Jak to możliwe, że znajdował się już na kolacji? Kto go tutaj przyprowadził? Co z resztą dnia, którą zgubił gdzieś po drodze do swoich komnat?

Nagle poczuł się niebezpiecznie w swoim własnym domu. Patrzył tępo na żonę, w nadziei, że podpowie mu, co powinien był zrobić. Zacząć jeść? Obrócić wszystko w żart? Zemdleć? Udać, że pochłonęły go sprawy państwowe? Ach, po co w ogóle szukał odpowiedzi w oczach tej na wpół rozumnej istoty! Szybko odnalazł kilka metrów dalej Madame de Montespan. Ona zawsze wiedziała, jak wybrnąć z każdej sytuacji!

Tymczasem jego sprytna, niezawodna Athénaïs jedynie pogardliwie zmarszczyła brwi. Nie podobał jej się, gdy okazywał jakiekolwiek oznaki słabości. Oczekiwała mężczyzny silniejszego i inteligentniejszego od niej samej, a nie rozkojarzonego, przytłoczonego życiem w wieku trzydziestu lat nieudacznika, który najprawdopodobniej zaczynał chorować na melancholię.

Władca uciekł od niej spojrzeniem w kierunku innych dam, zwykle prężących się przed nim jak struny, uwydatniając przy tym swoje wdzięki. Tym razem żadna z nich nie spłonęła rumieńcem, zasłaniając twarz wachlarzem. Louis odniósł wrażenie, że gdyby zadał którejś na osobności zwyczajowe pytanie: Można?, ani jedna nie przytaknęłaby żywo głową, zachęcając go do zadarcia jej spódnicy.

A więc sam zamknął się we własnej złotej klatce! Zamiast potulnych kotków, którymi mieli być francuscy szlachcice, widział głodne, rozjuszone lwy, a on nie potrafił już dłużej być ich treserem. Słaby król to król w niebezpieczeństwie. Czyż kardynał Mazarin nie ostrzegał go, że system trzymania wszystkich swoich wrogów pod jednym dachem działa dobrze tylko wtedy, gdy to reżyser spektaklu pociąga za wszystkie sznurki? Czyż nie uprzedzał go, że nie wolno mu ich poplątać, przestać grać ani na chwilę, dać się przysłonić przez chmury? Louis nie miał już wątpliwości. Musiał dojść do siebie za wszelką cenę. Inaczej to, co miało go chronić, rozszarpie go na strzępy.

— Kto w ogóle wpadł na pomysł, by dodawać rodzynki do sernika? — zapytał nagle Ludwiczek, krzywiąc się teatralnie nad swoim talerzem. Jego cieniutki głosik brzmiał zaskakująco tubalnie, niosąc się echem po wielkim pomieszczeniu wśród absolutnej ciszy. — Nic dziwnego, że nikt nie chce tego jeść!

Przez bawialnię przeszła fala stłumionego chichotu. Król Słońce uśmiechnął się natychmiast tak promiennie, że nawet ten, kto obserwowałby go przez cały ten fatalny dzień, nie zdołałby uwierzyć, że cierpiał na długotrwałe, bolesne obniżenie nastroju oraz emocjonalne wyczerpanie. Położył dłoń na policzku syna, dziękując mu tym czułym gestem za zmianę atmosfery. Mimowolnie pomyślał jednak, że gdyby byli tu Philippe i Françoise, nawet nie dopuściliby do podobnej sytuacji, z której musiał wyciągać go mały książę.

— Jak już zasiądziesz na tronie, będziesz mógł zakazać pieczenia sernika z rodzynkami — odezwał się Louis, chcąc pokazać zgromadzonym, że jeszcze potrafił utrzymać kontakt ze światem zewnętrznym. A także, że Wielki Delfin cieszył się jego sympatią jako godny następca. To dziecko było z całą pewnością przyszłością Francji. Podświadomie wyczuło zagrożenie i ocaliło ojca.

— Tak zrobię. Tylko Anne Elisabeth będzie miała pozwolenie, by go jeść, bo jakimś dziwnym trafem nawet go lubi — odparł z przekonaniem ośmiolatek, wskazując na trzyipółletnią dziewczynkę, która najwyraźniej jako jedyna nie mogła doczekać się skonsumowania deseru. — W takich chwilach nie dowierzam, że jest moją siostrą. Czy to normalne, że nie jesteśmy do siebie w ogóle podobni?

Kąciki ust Louisa zastygły w typowym, szyderczym, niemającym nic wspólnego z życzliwością uśmiechu, którym zwykł obdarzać hiszpańską infantkę i swoich innych politycznych wrogów. Markiza de Montespan prychnęła zaś zaskakująco głośno, postanowiwszy wykorzystać ten drobny, niezwykle subtelny cień wątpliwości, kładący się znienacka na reputacji francuskiej władczyni.

— Bez obaw. Kiedy pan Antonio Fernando coś tam de Silvela przyjechał na dwór, królowa była już w ciąży — podsumowała szeptem, zapominając, że jeszcze niedawno publiczne deklarowała nieprzemijającą przyjaźń wobec tej, którą teraz ośmieszała. — Trzeba by szybko zabrać się do obowiązków małżeńskich, wkrótce ambasador znów zawita z nową misją dyplomatyczną we Francji. O dziwo Hiszpanie nie chcą wojen, kiedy na ich tronie siedzi gamoniowaty, ledwo sklecający pół zdania dzieciak. Nawiasem mówiąc, takich jak on powinno się likwidować dla dobra dynastii. De Silvela jako zwolennik pokoju dokonuje jednak innych podbojów, zresztą niezwykle skutecznie. Nie chcę nic mówić, ale dla francuskiej sukcesji byłoby bezpieczniej, gdyby Jej Wysokość nie zbliżała się do niego, gdy nie jest brzemienna. A ostatnio coś się chyba nie stara, by dać koronie drugiego syna.

Nie minęła sekunda, nim wieczerza znów zmieniła się w istny koszmar dla jednego z biesiadników. Tym razem dla Marie Thérèse. Kobieta prędko stała się tematem przyciszonych rozmów przy stole. Niewiasta popatrzyła zakłopotana na męża, szukając w nim oparcia. Przecież ich relacje tak znacząco się poprawiły od wyjazdu jego faworyty! Gdyby Louis nie zaczął roztrząsać kwestii swojego podejrzanego snu, który na nowo obudził w nim niechęć do Hiszpanki, przypominając mu o zleconej przez nią zbrodni, byliby na powrót szczęśliwi. Dlaczego nie stanął więc w jej obronie, pozwalając pani Montespan na jawne kpiny z osoby o jej randze?

Król przyglądał się swojej pierwszej faworycie w niemym podziwie. Uwielbiał bezwzględność, bezwstydność i bezczelność markizy. Odkąd zobaczył ją po raz pierwszy, zapragnął być taki jak ona. Fascynowało go, gdy wyciągała do kogoś pomocną dłoń tylko po to, by za chwilę odgryźć mu w zamian całą rękę. Pociągało go, że tak silna osobowość była mu dobrowolnie podległa i zależała od jego kaprysów. Chciał jednak naiwnie wierzyć w czystość jej serca i intencji, jeśli nie wobec świata, to przynajmniej wobec niego samego. Chciał sobie wmówić, że Madame de Montespan szczerze go kochała. Chciał się oszukać, że on również ją miłował, a nie po prostu był od niej emocjonalnie uzależniony. Chciał skłamać przed samym sobą, że nie leczył za jej pomocą swoich kompleksów.

Łaknął życia w iluzji ze zwykłego, ludzkiego strachu. Może to dlatego potrzebował słuchać kardynała Mazarina i za jego radą powołać do życia wersalski teatr, by tańczyć w nim u boku Athénaïs? Jeżeli przyjęłoby się to twierdzenie za prawdziwe, okazałoby się, że na scenie jego życia nie było miejsca dla ludzi szczerych! Czy to dlatego wygnał więc panią Maintenon, nawet jej nie wysłuchawszy? Bo najpierw pięknie grała w jego sztuce, a potem się rozmyśliła, chciała przestać, odsłonić się przed nim, co również zmusiłoby go do tego samego? Zmroziło go, gdy uświadomił sobie, do jakiego stopnia bał się konfrontacji z opadającą fasadą teatru. Françoise była od niego odważniejsza. On, Louis Wielki, stchórzył. W fundamentach najpiękniejszego pałacu świata, w rozbudowanej etykiecie, w państwie to ja schował swój lęk.

— To zaskakujące, jak wiele emocji może wywołać sernik z rodzynkami wśród lokatorów Wersalu — przemówił ironicznym tonem, uciszając w końcu plotki o swojej żonie.

Nieważne, do jakich doszedł wniosków, co zarzuciła Marie Thérèse jego własna metresa i czy było to prawdą. Przedstawienie musiało odbywać się w ściśle określonych warunkach, z poszanowaniem dla statusu królowej Francji. Najwyżej sam wymierzy jej karę, ale w taki sposób, że nikt się o tym nie dowie. Swoje brudy należy prać w domowym zaciszu, nawet jeśli mieszka się w kilka tysięcy osób pod jednym dachem.

— Powiedziałam coś nie tak? — zapytała niewinnie Montespan, rozglądając się dookoła, jakby całe to poruszenie nie było jej sprawką i stanowiło dla niej zaskoczenie.

— Nie, skądże. Wydawało mi się tylko, że ostatnie miesiące ciąży spędza się w łóżku, a nie kręci się po pałacu, afiszując się owocem podwójnego cudzołóstwa — odparł biskup Jacques Bousset, nowy ulubieniec Marie Thérèse. Z pozoru starał się po prostu wygrzebać rodzynki z ciasta za pomocą widelca i nie wyglądał na groźnego, ale ostatnio jego kazania stawały się coraz bardziej ogniste i tylko podczas jego mszy król utrzymywał otwarte powieki do samego końca.

— Dziękuję za troskę, Ekscelencjo. Nic mnie tak nie cieszy, jak porady rodzicielskie od mężczyzny w sutannie. A teraz muszę was wszystkich przeprosić, inaczej się zsikam. Ów owoc podwójnego cudzołóstwa naciska mi na pęcherz — rzuciła bezceremonialnie markiza, zrywając się z krzesła.

Louis odprowadził ciężarną wzrokiem. Pani Montespan niezmiernie go bawiła i pociągała. Nawet ten fanatyk Bousset nie mógł tego zmienić. Miał ochotę wstać i iść za nią, mimo że pokaźnego rozmiaru brzuch znacznie utrudniał miłosne uniesienia. Pomimo tych niedogodności, z nikim, nawet z panią d'Aubigné, nie było mu tak fizycznie przyjemnie, jak z nią. Żadna nie była tak piękna, a przy tym chętna do grzechu bardziej od niego samego. I na razie, póki był młody i wiecznie nienasycony jej ciałem i ciętym dowcipem, nikt nie mógł jej zastąpić.

Zrobiło mu się przykro, gdy po raz pierwszy uświadomił sobie, że kiedyś przestanie kochać Athénaïs. Jednocześnie ogarnęła go niewysłowiona ulga — to jeszcze nie ten moment.

***

Księżyc stopniowo rozlewał się po ogromnych połaciach terenu, ciągnących się z każdej strony stojącego na odludziu pałacyku w Maintenon, niczym srebrzyste wino opuszczające bezpieczny port kryształowego kielicha. Philippe też czuł się tej nocy gotowy, by ponownie stłuc się na drobne kawałeczki, wypłynąć w nieznane, utworzyć kałużę na podłodze, a potem wsiąknąć w glebę. Przemijanie po cichu w cieniu brata, milczące obracanie się w proch, wracanie do ziemi, która niegdyś wydała go na świat, to jedyne, co znał młody książę. Był pijany od dziesięciu pucharów mocnego trunku oraz kilku kropel miłości. Czekał na zachód ostrego sierpu majaczącego na niebie, aby móc niepostrzeżenie popełnić śmiertelny grzech i przypomnieć sobie o nim dopiero w godzinie Sądu Ostatecznego.

Niezmierzone przestrzenie łąk przypominały mu pole bitwy w Niderlandach Hiszpańskich, na którym wykazał się jako wspaniały dowódca, odebrał okrzyk podziwu od swoich żołnierzy, po czym został przyćmiony przez Króla Słońce. Niemal widział nacierającą na niego armię wroga, niemal słyszał wystrzały armatnie, niemal czuł w ustach metaliczny posmak śmierci, aż nagle znienacka cały świat przysłonił mu ogromny cień Louisa. Odebrał mu jego chwałę, mimo że nie miał odwagi galopować u jego boku. Philippe wiedział, że brat wymaże go z kart historii, wspominając tylko mimochodem, że tak, taki książę kiedyś istniał. Miał piękne włosy zamiast ambicji politycznych i całkiem dostojnie dawał dupy za Francję. To wszystko, co należało się orleańskiemu panu, to jedyny pomnik, jaki można mu było postawić. Nie wypadało prosić o więcej, bo to nie on był najjaśniejszą gwiazdą złotego wieku. Świecił odbitym blaskiem jak księżyc, nie wydzielając samodzielnie żadnego światła.

Monsieur przesunął końcówką laski figurkę kawalerzysty. Oczami wyobraźni widział, jak jeździec przemyka galopem pod oknem jego komnaty, szeleszcząc peleryną. Dwudziestoośmioletni Burbon nie planował dzisiaj wojny, lecz podbój. Snuł wizję swojego zwycięstwa. Tej jednej, jedynej nocy to on miał być triumfatorem. Udowodni sobie, że mógłby mieć wszystko to, co miał Louis, a potem zauważy, że nie było o co walczyć, zrzeknie się tego, pogardzi tym i wróci posłusznie na swoje miejsce.

W ten właśnie sposób Philippe d'Orléans zamierzał odkochać się w Françoise d'Aubigné, by następnie wywiązać się z łączącej ich umowy, biorąc z nią ślub bez najmniejszego uczucia, jako jej lojalny przyjaciel. Tylko wtedy on nie zostanie skrzywdzony, a jej nie zaleją wyrzuty sumienia. Monsieur nie będzie już boleć, że jego małżonka nie wyrzeknie się uczucia do dawnego kochanka i mimo wszystko stworzą razem szczęśliwy związek na fundamencie przyjaźni. Ale najpierw należało wyrzucić tę kobietę ze swojego serca. Posmakować miłości do pani Maintenon niczym zakazanego owocu rosnącego w rajskim ogrodzie. Popełnić choć raz ten grzech namiętności, kuszący go niezmiennie od kilku lat. Upewnić się, że to nic szczególnego. Że nie warto było kiedykolwiek jej kochać. Że można się bez tego obejść.

Na drżących nogach wszedł do jej sypialni, gdy chmury przysłoniły księżyc, spowijając komnatę mrokiem. Zapanowały egipskie, nieprzeniknione ciemności. Oboje byli pijani i skłonni do największych głupot oraz najgłębiej skrywanych fantazji.

Stanął nad śpiącą markizą, niby anioł stróż, i trwał tak przy niej przez moment, przyglądając się jej sylwetce. Delikatnie odgarnął z jej twarzy spoczywający na niej beztrosko wodospad włosów, którymi zapewne udławiłaby się, gdyby miała otwarte usta. Pochylił się nad nią mocniej, ledwo łapiąc równowagę. Dziesięć pucharów wina naprawdę zrobiło swoje. Nawet go zemdliło, postanowił więc położyć się obok swojej towarzyszki niedoli, żeby przypadkiem na nią nie zwymiotować. To zdecydowanie popsułoby klimat.

— Co ty wyprawiasz? — zapytała zdezorientowana Françoise, naciągając pod sam podbródek kołdrę, którą właśnie zamierzał odchylić Philippe. — Doskonale zdaję sobie sprawę z mojej reputacji, ale to nie powód, byś bezceremonialnie pakował mi się do łóżka. Jestem już emerytowaną dziwką, czas mnie nie oszczędza i nie dostaniesz zniżki rodzinnej za pokrewieństwo z Louisem.

Książę Orleanu zastygł pochylony, trzymając między palcami skrawek śnieżnobiałej pościeli. Przez kilka sekund przypominał wyrzeźbionego przez starożytnych Greków zawodnika na igrzyskach olimpijskich, który właśnie przymierzał się do rzutu dyskiem. Był jednak dość wątłej postury, nie wpasowywał się więc w kanon ówczesnego piękna, choć łobuzerski uśmiech, niespodziewanie rozpromieniający jego anielską twarz, bez wątpienia dodawał mu uroku niezależnie od gustów epoki, w której byłby oglądany.

Philippe wyprostował się, zniknął za drzwiami przyległego pokoju, po czym wrócił, niosąc ze sobą oprawiony w złotą ramę portret blondwłosej niewiasty. Postawił go z hukiem na znajdującym się naprzeciwko łoża parapecie w taki sposób, że opierał się o doniczkę z kwiatem i nie sposób było nie zauważyć go z posłania.

— Bez obaw. Elisabeth Charlotte von der Pfalz będzie nas pilnować.

Zadowolony, że w końcu znalazł zastosowanie dla tego skrawka płótna przysłanego mu przez brata, zręcznie wskoczył pod kołdrę, spoglądając od czasu do czasu na wizerunek swojej narzeczonej z przymusu, jakby obawiał się, że Liselotte ni z tego, ni z owego ożyje i wymiga się od narzuconej jej roli przyzwoitki. Dopiero po chwili przeniósł roześmiany wzrok na panią Maintenon, która z całych sił próbowała opanować rozbawienie.

Chciał widzieć ją taką codziennie. Mieć poczucie, że ją uszczęśliwia i zachęca do żartów. Że wypełnia jej dzień srebrzystymi, księżycowymi promieniami słońca.

— Każda spędzona w niewiedzy sekunda ciągnie się dla mnie jak cała wieczność — wybełkotał pijackim głosem. Nie zabrzmiał ani trochę jak poeta, co najwyżej jak chłop zalewający się w trupa w taniej oberży.

— Potrzebuję jeszcze chwili, Fifciu. Decyzja o zawarciu związku małżeńskiego to nie rzecz błaha jak kupno butów.

— To zły przykład. Kupno butów jest dla mnie zazwyczaj ważniejsze niż to, kogo poślubię. Nigdy nie wydałem na utrzymanie Henriette tyle, co właśnie na buty — skwitował książę, rozkopując się wygodnie w pościeli. — Małżeństwo to tylko kulawa instytucja, interes do ubicia. Dla nas obojga najlepiej będzie, jeżeli się wkrótce pobierzemy. Przecież tu nie ma się nawet nad czym zastanawiać! Nic się na dobrą sprawę nie zmieni! Będziemy żyć tak jak teraz, tylko bez naszej drogiej Liselotte pilnującej z parapetu, czy nie dopuszczamy się grzechu — dodał ironicznie, wskazując na uśmiechającą się do nich niezręcznie, namalowaną farbami olejnymi damę, która wyglądała tak, jakby wcale nie miała ochoty tu być.

Madame d'Aubigné przymknęła powieki, głośno wypuszczając powietrze. Czyżby Monsieur naprawdę się łudził, że wszystko będzie tak jak dawniej, jeżeli zdecydują się na tak radykalny krok? Nie, to niemożliwe. Philippe nie był głupi, nawet jeśli uchodził za zniewieściałego elegancika, którego interesują tylko najnowsze trendy w modzie i zawartość spodni kamerdynerów.

— Doskonale wiesz, że muszę cię o coś zapytać, nim wyrażę zgodę na nasz ślub. Czy ty...

— Wyrazisz zgodę? Naprawdę zgodzisz się, bym został księciem twojego życia? — przerwał jej władca Orleanu.

Przysunął się do niej nieprzyzwoicie blisko, zrzucił z niej pościel i w uniesieniu ujął jej dłonie. Splótł ze sobą ich palce w uścisku, którego nic nie było w stanie rozerwać. Dokładnie tak jak kiedyś w siodlarni, gdy postanowili po raz pierwszy stanąć ramię w ramię i wspólnie toczyć zmagania z dworskim życiem. Czując kolejną napływającą falę nudności, położył głowę na jej kolanach. Spojrzał na Françoise jasnymi, błyszczącymi z radości oczami, w których paradowały pełne nadziei iskry.

Znała tę minę. Tak wyglądała twarz tego, kto po raz pierwszy smakował samodzielnego decydowania o swoim losie.

— Już zawsze będziemy razem? Nikt nas nie rozdzieli? Nigdy się nie ukorzymy? Nie będziemy się więcej kłaniać przed tym, który nie przeprosił nas ani razu przez całe swoje życie? Nie będziemy wykonywać każdego jego rozkazu z uśmiechem na twarzy? Nie pozwolimy się więcej spychać w otchłań zapomnienia? Ale jednocześnie — zawiesił głos, ściskając dłoń kobiety — za żadne skarby świata przeciwko niemu nie wystąpimy, bo mimo wszystko szczerze go kochamy?

— Tak, Fifi. To wszystko mogę obiecać ci już teraz. Wiele lat temu stałeś się księciem mojego życia i moją najukochańszą duszą na tej ziemi. A jeśli tylko mnie nie miłujesz, wtedy jeszcze dodatkowo za ciebie wyjdę. Niezależnie od tego, co wydarzy się dalej, przysięgam wypełniać gorliwie to, o czym właśnie powiedziałeś. Będę przy tobie i przy królu do końca naszych dni, odrzucając jednak rolę w jego teatrze. Bóg mi świadkiem, że nie znajdziesz we mnie więcej ani cienia aktorstwa lub konformizmu. Jedynie prawdziwą, czasami bezczelną i odważną lojalność — odparła markiza, głaszcząc po kolei wszystkie palce Philippe'a.

Wysunęła rękę z jego nerwowego uścisku i wzięła go mocno w swoje ramiona. Wtulił się natychmiast jak wyjątkowo wyrośnięte dziecko spragnione najmniejszego przejawu uczucia.

— Będę potępiać to, co zrobił ci twój brat... bo wyrządził ci straszną krzywdę, Fifciu... i powinien się wstydzić. Nie zasłużyłeś na taki los. Jesteś wart znacznie więcej troski, niż okazała ci matka. Znacznie więcej podziwu, niż akceptuje zazdrosny Louis. Znacznie więcej zrozumienia, niż ofiarowała ci zagubiona Henriette. Znacznie więcej szacunku, niż miał dla ciebie Chevalier de Lorraine. Jesteś wart absolutnie całego piękna, które może dać człowiekowi świat... I nawet jeśli nigdy go nie otrzymasz, wiedz, że świat bywa piękny dla ludzi takich jak ty.

Monsieur załkał cicho. Nie wiedział nawet, kiedy ulotniła się z niego cała żądza zemsty. Nie chciał już posiadać tego wszystkiego, co posiadał jego brat, by się na nim odegrać. A wszystkim była dla niego bez wątpienia ta kołysząca go jak niemowlę, szczerze rozczulająca go kobieta. Ale czy Philippe umiał postępować tak samo, jak Louis? Czy potrafił się zrewanżować, wyznawać zasadę oko za oko, ząb za ząb? Wykraść Françoise, jedną z wielu nałożnic słońca, a przy tym paradoksalnie jego jedyną miłość? Czy był zdolny do wydobycia z siebie kłamstwa, zagrania swojej roli właśnie wtedy, gdy jego przyjaciółka zrzuciła maskę?

Wyjawiła mu przecież wszystko. Zaufała mu. Wiedział już, że była hugenotką i niedoszłą morderczynią. I on miałby ją teraz okłamać? On, Philippe?

— Fifi... Tylko ty znasz tę tajemnicę — wyszeptała Madame de Maintenon kojącym głosem, głaszcząc go po gładkich jak jedwab włosach. — Fifuńciu...

Było ciemno. Świat zamknął oczy. Nikt nie mógł przyłapać go na kłamstwie. W tej chwili wszystko zależało tylko od jego sumienia i od tego, kim był naprawdę. To czas próby. Czas, by zdecydować o tym, co najważniejsze. Czas, w którym człowiek jest albo zimny, albo gorący. Albo wyprze się siebie i zaspokoi swoje najskrytsze pragnienia, albo pozostanie sobie wierny.

Orleański pan uśmiechnął się promiennie, wypełniając komnatę takim blaskiem, jakby właśnie zaświeciły na raz wszystkie ciała niebieskie. Spojrzał na leżący na etażerce tomik poezji Marota, którego okładkę zdobił solidny metalowy ornament. Dostrzegając tkwiącą w nim kulę z hiszpańskiego pistoletu, uniósł jeszcze wyżej kąciki ust, wyglądając jak skazaniec kładący właśnie głowę pod topór. Nie było w nim jednak ani trochę żalu, lecz tylko wielka ulga, że za chwilę zrzuci z siebie brzemię ziemskich trudów. Philippe też zamierzał pozbyć się właśnie ogromnego ciężaru, którego nie sposób było już dłużej dźwigać.

Zemsta jest rozkoszą bogów, nie Monsieur. To oni wymierzą karę Narcyzowi, jeśli sobie na nią zasłużył.

Anna dla zabawy rzuciła we mnie śniegiem, który z pewnością uznawałem niegdyś za zimny. Ale to nie był już śnieg, lecz ogień — recytował z pamięci, pozwalając łzom spływać miarowo po jego policzkach — gdyż nagle cały zacząłem płonąć. [1]

Françoise przycisnęła drżącego mężczyznę do swojej piersi, ocierając uważnie jego oczy i słuchając z zapartym tchem wiersza, który upodobali sobie najbardziej.

— Skoro ogień mieszka potajemnie w śniegu, gdzie znajdę miejsce, w którym nie spłonę? — kontynuował pełnym rozpaczy głosem, coraz głośniej pochlipując.

Wziął głęboki oddech, podniósł się do pozycji siedzącej, po czym chwycił ponownie jej dłonie, układając je jak do modlitwy. Nie był w stanie opanować spazmów, które wstrząsnęły jego ciałem.

— O Anno! Tylko twoją łaską możesz ugasić ogień, który mnie trawi. Nie wodą, nie śniegiem, nie lodem... Ale czując ogień podobny do mojego.

Patrzyli na siebie w ciszy przez dłuższą chwilę. Madame d'Aubigné spoglądała na Philippe'a z ogromnym żalem, on zaś mierzył ją błagalnym, półprzytomnym wzrokiem. Przepraszali się za nie swoje winy i prosili się nawzajem o wybaczenie nie swoich grzechów. Uśmiechali się do siebie blado i z ogromnym bólem, jak dzieci uświadamiające sobie, że ich bezmyślność napytała im biedy.

— Może pewnego dnia oboje będziemy żyć tak, jak sobie wymarzyliśmy. W jakimś innym, piękniejszym świecie — wymamrotał Monsieur, gładząc policzek swojej przyjaciółki.

Podniósł się zrezygnowany z łoża, po czym wygładził pościel, tak jakby chciał zatuszować swoją wizytę w sypialni kobiety. Prawdopodobnie, gdyby tylko mógł, ukryłby swoją obecność w całym jej życiu, żeby nie wystawiać jej na śmieszność. Potomni nie muszą wiedzieć, że Philippe d'Orléans kochał Françoise d'Aubigné.

— Ten świat nie dał nam zbyt wiele, Fifciu... Kto wie, może wcale byśmy do siebie nie pasowali.

— Tego się już nie dowiemy, najmilsza. Tego się już nie dowiemy.

[1] Moje bardzo swobodne tłumaczenie "D'Anne qui m'a jecta de la neige" autorstwa Clémenta Marota.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro