17

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wdech i wydech. Wdech i wydech. Spokojnie, Zuza, dasz radę. Wszystko będzie dobrze.

Ta, akurat. Znając moje szczęście, to nic nie będzie dobrze. Na tym nieszczęsnym weselu i poprawinach to się chyba stał jakiś cud, że przetrwałam je bez większego przypału. Teraz pewnie nie będzie już tak kolorowo. Byłam przekonana, że mój limit pomyślności i beztroski się wyczerpał. Teraz znów musiałam się pilnować, aby nie palnąć czegoś niestosownego. Chociaż pewnie jak zwykle – nawet samokontrola niewiele pomoże.

– Nie denerwuj się tak – pocieszył mnie Bartek, ściskając mocno moją dłoń, kiedy szliśmy przez ogródek do domu jego rodziców. – Nie ma się czym martwić. Po prostu bądź sobą, a wszystko będzie okej.

Spojrzałam na niego z ukosa. Na pewno mam być sobą? Nie wydaje mi się, aby to był dobry pomysł. W końcu kiedy nie starałam się panować nad swoim niewyparzonym językiem i obcesowym sposobem bycia, to wychodziła ze mnie głupia blondynka lub blondi-wariatka. Nie wiem, która opcja była gorsza, ale na pewno nie chciałam żadnej z nich prezentować rodzinie Janickich.

Przez cały wczorajszy dzień i połowę dzisiejszego gryzłam się z tym, czy na pewno powinnam pakować się w tę całą imprezę. I nie chodziło o towarzystwo Janickich. Wręcz przeciwnie, cieszyłam się nawet na kolejne spotkanie z tymi naprawdę przesympatycznymi ludźmi. Dawno już nikt obcy nie postrzegał mnie w tak przychylny sposób i skłamałabym, gdybym powiedziała, że mi się to nie podobało. Wiem, że to samolubne, ale miałam nadzieję, że popołudnie wśród tak otwartych osób nieco mnie dowartościuje.

Problem stanowił jednak charakter, w jakim miałam się tam pojawić. Co prawda samo udawanie dziewczyny Bartka nie było już takie straszne, ale bałam się, że prędzej czy później wyjdzie na jaw, że praktycznie w ogóle się nie znamy. I o ile jeszcze nawet jeśli Janicki powie o mnie coś niezgodnego z rzeczywistością, to nic się nie stanie, bo w tym gronie nie będzie nikogo poza mną, kto mógłby podważyć jego słowa. Ja niestety byłam w o wiele gorszej pozycji. Jak wyskoczę z jakąś głupotą, wszyscy będą tego boleśnie świadomi, tylko nie ja. I wtedy to już pewnie będzie równia pochyła do zupełnej kompromitacji.

Kiedy zwierzyłam się z tych obaw Bartkowi, stwierdził, że nie mam się czym przejmować, a jakby co, to on jakoś wyratuje mnie z opresji. Mimo iż wierzyłam w jego dobre intencje (w końcu to także w jego interesie, aby całość tego przedstawienia wypadła wiarygodnie), wolałam jednak mieć jakieś dodatkowe zabezpieczenie.

Dlatego też zmusiłam go do opowiedzenia o sobie jak najwięcej podczas dwudziestominutowej przejażdżki od mojego domu do posiadłości jego rodziców.

Dowiedziałam się więc, że ukończył licencjat na kierunku bezpieczeństwo narodowe i międzynarodowe i zaraz potem wstąpił do policji. Niecały rok temu awansował na sierżanta. Od trzech lat mieszkał w kawalerce w centrum miasta – stamtąd miał znacznie bliżej na komendę, a poza tym chciał się usamodzielnić. W dzieciństwie miał ukochanego psa Batmana, który zginął śmiercią tragiczną – wpadł pod samochód. Kacper był jego najlepszym przyjacielem od czasów podstawówki (to całkiem tak jak ze mną i Tyśką). Oprócz Wery miał jeszcze jedną dziewczynę – Kasię – która po gimnazjum wyprowadziła się na drugi koniec Polski, więc ta miłość umarła śmiercią naturalną. Uwielbiał horrory i thrillery, ale nie pogardził też dobrym kinem akcji i komediami. Jeśli chodzi o muzykę, to preferował stary dobry rock'n'roll. Jego ulubionym daniem była lasagne, a deserem szarlotka na ciepło z lodami. Kawę pijał sporadycznie, ale za to ubóstwiał zieloną herbatę. W kwestii kolorów, oprócz czerni i bieli, stawiał na raczej stonowane granaty i szarości. Regularnie chodził na siłownię i lubił grać w siatkówkę. W przeciwieństwie do mnie był rannym ptaszkiem, który nie lubił odkładać niczego na potem. Niczego nie robił na pół gwizdka, do każdego zadania podchodził na poważnie i dawał z siebie wszystko.

Zarówno tak niewiele, i tak sporo informacji. Miałam nadzieję, że udało mi się wszystko poprawnie zapamiętać, i gdyby ktoś mnie zapytał o którąś z tych kwestii, to nic nie pokićkam. Może jednak jakoś to przeżyję.

Chociaż nie widziałam takiej potrzeby, Bartek wyciągnął ze mnie też kilka słów na mój temat. Opowiedziałam trochę o studiach, Konradzie i moich upodobaniach. A niech wie o mnie też coś pozytywnego, a nie tylko same te niechlubne rzeczy, które uwydatniały się podczas naszych dotychczasowych spotkań.

– A i jakby co, to powiedziałem, że poznaliśmy się przy okazji zajścia z bombą – oznajmił, kiedy od drzwi wejściowych dzieliło nas zaledwie kilka kroków.

Dobrze, że przynajmniej to nie było takim zupełnym kłamstwem. Co prawda było to nasze drugie spotkanie, ale przynajmniej faktycznie miało miejsce, a nie było wyssaną z palca bzdurą jak nasz rzekomy związek i cała związana z tym reszta.

– A więc wyszłam na bohaterkę i wpadam ci w oko? – spytałam zaczepnie.

– Jak chcesz możesz powiedzieć, że to ja zadzwoniłem pierwszy. Niech myślą, że w końcu wziąłem się za siebie i postanowiłem przejąć inicjatywę – zaproponował, a ja ochoczo na to przystałam. Skoro już niemal zmusił mnie do tej całej maskarady, niech będzie, że w oficjalnej wersji to jemu zależało na tej znajomości znacznie bardziej niż mnie.

– Okej, to jak wyglądała nasza pierwsza randka? – zagadnęłam, ciekawa co mi odpowie.

– Dla uniknięcia kłopotów trzymajmy się lepiej czegoś typowego. Może kawiarnia, w której znalazłaś tę bombę? – zaproponował z głupkowatym uśmiechem.

O, matko. Sam typ miejsca rzeczywiście nie był zbyt wyszukany, ale uściślenie, że to ta konkretna kawiarnia, za sprawą której rzekomo się poznaliśmy, było już chyba zbędne. Poza tym kto chciałby wracać do miejsca, które kojarzyło mu się z niedoszłym atakiem terrorystycznym? Ja na pewno nie.

Bartek zdążył już jednak zadzwonić do drzwi, więc nie miałam czasu na negocjacje i, chcąc nie chcąc, musiałam przystać na tę nieco naciąganą propozycję.

Usłyszałam zbliżające się po drugiej stronie drzwi kroki i znów dopadł mnie niepokój. Nawet nie zauważyłam, kiedy Janicki zaczął rysować kciukiem na zewnętrznej stronie mojej dłoni niewielkie okręgi. Zapewne miało to ukoić moje nerwy, ale chyba nie do końca zdało egzamin.

– Zuzanka! – Z zamyślenia wyrwał mnie donośny głos pana Bogdana, który właśnie pojawił się w progu. – Jak cudownie cię widzieć!

– Dzień dobry – przywitałam się grzecznie, zanim ojciec Bartka dość mocno mnie objął w geście powitalnym. – Proszę – dodałam, podając mu blachę z ciastem. – Coś słodkiego na deser.

– Och, nie trzeba było – odparł, prowadząc nas korytarzem do jadalni.

Moja matka twierdziła niestety inaczej. Myślałam, że wykręcę się nieobecnością na obiedzie jakimś spotkaniem z Tyśką, ale ta flądra oczywiście musiała się wygadać przed moją rodzicielką, gdzie tak naprawdę mam zamiar się udać. Kiedy mamusia tylko to usłyszała, niemal zaczęła skakać z radości, że moja znajomość z Janickim wkracza na, jak to określiła, następny level. (Tak nie macie omamów. Moja matka użyła słowa „level" i to nawet w dobrym kontekście.) Skoro nawet przekonywanie mojej przyjaciółki, że między mną a Bartkiem niczego nie ma, skończyło się totalną porażką, przy mamie nawet nie podejmowałam próby. Pozwoliłam jej wierzyć, że naprawdę jesteśmy parą i zamierzamy odwiedzić jego rodziców. Mama, jak to ona, zarządziła, że do „przyszłych teściów" nie można iść z pustymi rękami, i zmusiła mnie do upieczenia sernika. Cóż, pieczenie ciast wychodzi mi dość przeciętnie, ale dla świętego spokoju postanowiłam podporządkować się do jej wytycznych. Miałam nadzieję, że wszystko poszło zgodnie z przepisem i nie narażę nikogo na jakieś bóle brzucha lub inne gorsze dolegliwości.

Kiedy tylko weszliśmy do jadalni, okazało się, że wszyscy są już obecni i cała ich uwaga skupiła się na nas. Pierwszy dopadł nas Filip, który najpierw uwiesił się na szyi Bartka, a potem przybił mi piątkę. Następna w kolejce była Blanka, która wyściskała mnie tak, jakbym była jej najlepszą przyjaciółką od kilkunastu lat, a nie dziewczyną, którą widzi drugi raz na oczy. Kacper i pani Basia, która wyjrzała na chwilę z kuchni przytulili mnie krótko. Błażej i Agata byli nico bardziej powściągliwi, ale odnosili się do mnie z naprawdę dużą dozą sympatii.

W innych okolicznościach pewnie byłabym szczęśliwa, że ci ludzie mogliby stać się kiedyś częścią mojej rodziny. Obecnie jednak nie mogłam się wyzbyć przeświadczenia, że robiłam im straszne świństwo, udając zakochaną po uszy w ich synu i bracie dziewczynę, chociaż w rzeczywistości praktycznie nic nas nie łączyło. 

Chwilę po tym, jak przywitałam się ze wszystkimi i wymieniłam z nimi kilka błahych zdań na temat pogody, na stół wjechała waza z rosołem, więc zajęliśmy swoje miejsca. Moje znajdowało się między Bartkiem a Blanką.

Przy posiłku nie rozmawialiśmy za wiele, a jeśli już to były to zazwyczaj pochwały dla pani Basi za naprawdę przepyszny obiad. Moja mama nigdy nie była mistrzynią kuchni i ja raczej też nią nie będę, więc od czasu do czasu naprawdę miło było zjeść coś niezbyt wyszukanego, ale przygotowanego tak, że aż ślinka cieknie. Takie zdolności kulinarne to skarb.

Kiedy już wszyscy najedli się do syta, razem z Blanką pomogłyśmy zebrać naczynia ze stołu. Uznałam, że skoro znów nadużywam gościnności Janickich, to mogłam zrobić chociaż tyle, aby zniwelować swoje winy. Kiedy już się dowiedzą, że to wszystko była ustawka, może przypomną sobie, że upiekłam sernik i pomogłam posprzątać ze stołu i tym samym łatwiej będzie im mi przebaczyć. Ta, jasne. Łudź się, Zuzka, dalej.

– I jak tam pierwszy tydzień małżeństwa? – zagadnęłam Blankę, kiedy wkładałyśmy talerze do zmywarki. Uznałam, że jak ja zagadam ją pierwsza, to uniknę niezręcznych rozmów o mnie i Bartku.

– Och, póki co wspaniale! – odparła rozmarzona. – Chociaż prędzej czy później pewnie dopadnie nas prawdziwe życie. Ale na razie mam zamiar cieszyć się tą sielanką do woli. Wczoraj Kacper przyniósł mi nawet śniadanie do łóżka. No właściwie to do materaca, bo nadal czekamy na ramię i stelaż – dodała ze śmiechem.

Przez następne dziesięć minut poznałam całą listę rzeczy, których jeszcze im brakowało w ich dwupokojowym mieszkaniu. Było tego dość sporo, ale Blanka wydawała się zupełnie tym nie martwić. Cieszyła się, że są na swoim i mogła w swoim tempie kompletować wyposażenie ich pierwszego wspólnego gniazdka.

– W tym tygodniu załatwiałam jeszcze kilka spraw wiązanych z aplikacją i nie miałam czasu wybrać się na zakupy. Ale może wyskoczyłabyś ze mną w środę do Ikei? – zaproponowała, nawiązując do rozmowy, którą odbyłyśmy na poprawinach. – Ja naprawdę potrafię przez pół godziny wybierać durne firanki czy pościel. Przyda mi się ktoś, kto coś mi podpowie i zmobilizuje mnie do szybszego podejmowania decyzji.

No to było nas dwie. Ale w tym przypadku to akurat dobrze. Nie będę musiała łgać, aby się z tego wymigać.

– W takim razie chyba powinnaś znaleźć kogoś innego do tego zadania – zasugerowałam – bo ja zazwyczaj też mam problem ze zdecydowaniem się nawet w kwestii bardzo prozaicznych rzeczy.

I to nie było kłamstwo. Zdarzyło mi się, że Tyśka skończyła jeść swoje lody czy ciastko, a ja nadal tkwiłam przed gablotką, mając problem z podjęciem wyboru.

– A to nie szkodzi. – Blanka machnęła lekceważąco ręką. – Co dwie niezdecydowane głowy, to nie jedna. Na pewno razem będzie nam łatwiej – przekonywała.

Przygryzam nerwowo dolną wargę. I jak ja niby miałam ją zniechęcić do tego pomysłu? Udawanie onieśmielonej chyba nie przejdzie. W końcu na weselu dałam taki popis fałszywej pewności siebie, że teraz nikt mi nie uwierzy w przejawy nieśmiałości.

– A nie wolałabyś zabrać ze sobą swojej przyjaciółki? – nadal nie dawałam za wygraną. – Zna twój gust i na pewno lepiej ci doradzi.

Sądziłam, że to naprawdę świetny argument, ale niestety i on został obalony.

– Wiesz, nie mówię tego głośno, ale zakupy z Moniką to koszmar – odparła konspiracyjnym tonem. – Jest moim totalnym przeciwieństwem. Dla niej wszystko jest super. Cokolwiek podsunę jej pod nos, ona bez wahania by to kupiła, więc doradca to z niej żaden i tylko bym przy niej zbankrutowała – dodała pół żartem, pół serio. – A co do gustu, to będzie właśnie doskonała okazja, żebyśmy poznały się bliżej.

W to akurat nie wątpiłam. Nie byłam jednak pewna, czy to tak dobry pomysł, jak Blance się wydawało. I to nie tak, że nie chciałam się z nią zakumplować. Wręcz przeciwnie – wydawała się wspaniałą dziewczyną i przyjaźń z nią byłaby na pewno czymś pozytywnym w moim marnym życiu, ale pociągnęłoby to za sobą niepotrzebne komplikacje. A przecież obiecałam sobie, że po dzisiejszym dniu zrywam z tą rodziną wszelkie kontakty. Dla dobra swojego i tych ludzi. Nie mogłam po raz kolejny nagiąć swoich postanowień, bo popadnę w błędne koło, aż sprawy zajdą zdecydowanie za daleko.

– A co to za babskie pogaduszki? – Usłyszałam za sobą i zaraz potem silne męskie dłonie objęły mnie od tyłu w pasie.

Znieruchomiałam na moment zaskoczona tą niespodziewaną bliskością. Miałam nadzieję, że nie odmalowało się to zbyt wyraźnie na mojej twarzy. Ale dla rozwiania ewentualnych wątpliwości, przylgnęłam mocniej do szerokiego torsu Bartka. Znów poczułam te już dobrze znane mi perfumy, które zaczynały mi się coraz milej kojarzyć.

– Właśnie próbuję namówić Zuzię na wspólne zakupy – odparła Blanka, zamykając drzwi zmywarki. – Wiem, że kupowanie akcesoriów domowych nie jest tak ekscytujące jak przebieżka po butikach, ale naprawdę liczę na twoje wsparcie – dodała, uśmiechając się do mnie słodko.

Cholera, wiedziałam, że tak będzie! Czułam, że ta wizyta pociągnie za sobą kolejne spotkania, od których nie będę w stanie wiarygodnie się wymigać. Dlaczego nie posłuchałam swojego instynktu i nie wycofałam się z tej całej szopki, póki mogłam to zrobić w miarę bezboleśnie? Bo jestem głupią blondynką. Ot co!

Postanowiłam nie komentować faktu, że nazwała mnie „Zuzią". Nie chciałam wyjść na kapryśną paniusię i do tego robić niepotrzebne zamieszanie. Może tylko tak się jej wyrwało. Póki nie mówiła tego złośliwie, byłam w stanie to znieść.

– To świetny pomysł. – Janicki poparł siostrę. – Miałybyście okazję spędzić razem trochę czasu i się bliżej poznać.

I ty, Brutusie, przeciwko mnie?! Przecież obiecał, że to moja ostatnia przysługa i potem wszystko jakoś odkręci. Czy tylko ja miałam wrażenie, że wspólne zakupy z jego siostrzyczką wyraźnie temu przeczyły? W co on najlepszego chciał mnie znowu wmanewrować?

Posłałam mu ukradkiem ostrzegawcze spojrzenie. Oczywiście nic sobie z tego nie zrobił. Ja wam mówię, ta pewność siebie kiedyś w końcu go zgubi.

– W środę nie mogę – złapałam się ostatniej deski ratunku. – Jestem już umówiona z Tyśką. Wybieramy się do tego nowego parku wodnego – dodałam, chcąc podkreślić, że to naprawdę poważne plany, których nie można przełożyć.

– A to nic nie szkodzi – zapewniła mnie Blanka. – Może być też czwartek.

No, żesz kurka wodna! Czy ona naprawdę na każdą moją wymówkę musiała znaleźć idealne rozwiązanie? Chyba naprawdę zależało jej na tej znajomości, chociaż ja zupełnie nie mogłam pojąć dlaczego. W końcu byłam tylko dziewczyną, z którą niedawno zaczął spotykać się jej brat i która pewnie zniknie z jego życia jeszcze szybciej, niż się w nim pojawiła. No ale co ja miałam teraz zrobić? Nie mogłam jej przecież powiedzieć, że tylko odgrywam rolę szaleńczo zakochanej w Bartku laski, żeby rodzina się wreszcie od niego odczepiła.

– No dobrze. – Poddałam się w końcu, mając świadomość, że źle się to dla mnie skończy. – Dam ci jeszcze znać, czy na pewno nie wypadnie mi nic innego.

– Och, cudownie! – krzyknęła radośnie. – Już nie mogę się doczekać.

Ta, ja też. Czujecie ten sarkazm? Chyba nie da się go przeoczyć.

Zakończywszy prace porządkowe w kuchni, udaliśmy się do salonu, gdzie na stoliku znalazł się dzbanek z kawą oraz patera z ciastem. Oprócz mojego nieszczęsnego sernika, który po przekrojeniu wyglądał nawet nie najgorzej, znajdowała się na niej także karpatka – jak się okazało ulubione ciasto Filipa. Jak widać pani Basia lubiła rozpieszczać jedynego do tej pory wnuka.

Chciałam zamienić słówko z Bartkiem na temat tego, jak praktycznie nie pozostawił mi wyboru w kwestii zakupów z Blanką, ale skubany chyba doskonale wiedział, co się święci, bo zadbał o to, abyśmy nawet na moment nie zostali sami. Równocześnie nie odstępował mnie nawet na krok. Usiedliśmy razem na kanapie i, jak na mój gust, to aż za przesadnie starał się pokazać, jak to nie możemy się wprost od siebie odkleić. Stykaliśmy się udami, położył swoje prawe ramię na moich barkach, chwytał mnie za dłoń, od czasu do czasu całował w policzek lub czubek głowy i zachowywał się przy tym wszystkim tak naturalnie, jakby wcale nie udawał.

Zdążyłam już w miarę przywyknąć do jego dotyku, więc nie był dla mnie tak obcy i deprymujący jak na początku. Ale mimo to i tak było mi z tym jakoś tak dziwnie. Ale nie dziwnie niekomfortowo, tylko dziwnie przyjemnie. I to zaczynało mnie niepokoić. Czyżby Tyśka miała jednak rację? Czy rzeczywiście zaczynałam żywić wobec Janickiego jakieś głębsze uczucia?

Nie, to szaleństwo. Czyste szaleństwo. Po prostu brakowało mi odrobiny czułości ze strony jakiegokolwiek faceta. A że na horyzoncie pojawił się akurat Bartek, to moje ciało postanowiło z tego skorzystać. Nie mogłam jednak pomylić tego z prawdziwymi uczuciami. Urojone zakochanie w posterunkowym ciacho byłoby gwoździem do mojej trumny.

– Dobra, to w co dzisiaj gramy? – spytał Błażej, kiedy wszyscy już pokosztowali ciasta (do tej pory nie stwierdzono zatrucia sernikiem, co więcej – nawet zostałam za niego pochwalona) i dopili swoją kawę. – Ostatnio było „Monopoly", więc teraz chyba czas na „Kolejkę".

– Tak – potwierdził pan Bogdan. – Zaraz ją przyniosę.

Dezorientacja na mojej twarzy musiała być bardzo widoczna, bo Bartek niemal od razu zabrał się za wyjaśnienia.

– Zawsze po rodzinnym obiedzie gramy w jakąś planszówkę. Mama jako psycholog uważa, że to bardzo budujące dla rodzinnych relacji.

Szczerze mówiąc, uznałam to za naprawdę urocze. Takie wspólne spędzanie czasu z pewnością zacieśnia więzi między członkami rodziny. U mnie w domu nigdy czegoś takiego nie praktykowaliśmy. Już wspólny niedzielny obiad był rzadko osiągalnym wyczynem, a co dopiero spędzenie całego popołudnia na grach planszowych. A szkoda, bo mogłaby to być całkiem niezła frajda (nawet jeśli Kondziu swoim zwyczajem pewnie by oszukiwał). Tego naprawdę zazdrościłam Janickim – chęci do zabawy w rodzinnym gronie.

Kiedy pan Bogdan położył grę na stoliku, przeraziłam się nieco, bo nigdy w życiu takiej na oczy nie widziałam. Bałam się, że zasady będą dość skomplikowane i zupełnie ich nie ogarnę. Myślę, że Janickim nie zrobiłoby to różnicy, ale mimo wszystko nie chciałam wyjść na niekumatą blondynkę.

Moje obawy okazały się jednak niepotrzebne.

– No, Bartek, w końcu masz kogoś do pary. – Zaśmiał się Kacper, rozdając drewniane pionki w kształcie ludzików. – Może przy pomocy Zuzy dopisze ci szczęście, bo z tego, co pamiętam, to przegrywałeś jakieś pięć ostatnich gier.

– Nie liczyłabym na to – mruknęłam, biorąc do ręki jakieś karty, które podała mi Blanka. – Ja to przynoszę chyba tylko pech – dodałam z westchnieniem.

– E, tam przesadzasz – nie dowierzał Tracki. – Jak na mój gust, to Bartkowi naprawdę się poszczęściło, że na ciebie trafił. – Puścił w naszą stronę oczko.

– Oj, uwierz, wiem, co mówię. Tylko ja potrafię wylądować na komisariacie trzy razy w ciągu miesiąca – odparłam, zanim zdążyłam ugryźć się w język.

Nagle uwaga wszystkich skupiła się wprost na mnie.

Cholera! Dlaczego to powiedziałam?! Teraz pewnie myślą, że jestem jakąś nawiedzoną kryminalistką. Co w gruncie rzeczy, nie było takie zupełnie bezpodstawne. W końcu jedno z dwóch aresztowań było całkiem słuszne.

– To taki żart – z odsieczą przyszedł mi Bartek. – Raz rzeczywiście zabrałem cię na posterunek w sprawie odcisków palców, ale te dwa następne to były tylko wizyty – dodał lekkim tonem, chcąc przekonać bliskich, że faktycznie chciałam im zrobić psikus. – Tak bardzo za mną tęskniłaś, że musiałaś zajrzeć na komisariat. Prawda, Zuziu? – zapytał, posyłając mi swój najcieplejszy uśmiech.

I co mogłam zrobić? Pozostało mi tylko potwierdzić tę wersję. Wolałam wyjść na dziewczynę umierającą z tęsknoty za facetem, którego znałam zaledwie kilka tygodni, niż na niedoszłą złodziejkę i wszczynaczkę sklepowych bijatyk.

– Prawda, Bartłomieju – odparłam, również się szeroko uśmiechając. – Nie mogłam się doczekać kolejnego spotkania, więc postanowiłam niekulturalnie nachodzić cię w pracy.

Przypomniały mi się słowa tego starszego policjanta, który sugerował, że pakuję się w te wszystkie konflikty z prawem tylko po to, żeby zbliżyć się do Janickiego. Wtedy wydawało mi się zupełną głupotą, ale teraz w odrobinę zmienionej wersji, mogło mnie uchować przed wielką kompromitacją.

– Wiesz, Zuzanko – zaczął pan Bogdan i już zaczęłam się bać, że będzie to jakiś niezbyt przyjemny komentarz – nie wiem, czy jesteś tego świadoma, ale z tego, co pamiętam, to dałem mojemu synowi na imię Bartosz, a nie Bartłomiej.

Oboje z Bartkiem zaczęliśmy chichotać niemalże historycznie. Tak mi już weszło w nawyk nazywanie go niewłaściwym imieniem, że oboje przestaliśmy zwracać na to uwagę.

– Tak, jestem tego świadoma – odparłam, kiedy już się odrobinę uspokoiłam. – To też taki nasz żarcik – dodałam dla wyjaśnienia sytuacji. – Raz przez pomyłkę nazwałam go Bartłomiejem i tak już zostało.

Nie do końca była to prawda, ale kolejne małe naciągnięcie rzeczywistości nic już chyba nie zmieni. Janiccy przez chwilę wydawali się nadal zdezorientowani, ale kiedy tylko pocałowałam Bartka lekko w usta, ich ewentualne wątpliwości chyba się rozwiały.

Jeśli sam posterunkowy ciacho był zaskoczony tym, że po raz kolejny złamałam własną zasadę, nie dał tego po sobie poznać. I bardzo dobrze. Chciałam uciszyć podejrzenia, a nie jeszcze bardziej je podsycać.

– To co? Gramy? – zagadnęłam, aby przerwać tę odrobinę niezręczną ciszę i wrócić do punktu, od którego zaczęła się ta niefortunna wymiana zdań. – Musicie mi tylko wytłumaczyć zasady, bo nigdy w to jeszcze nie grałam, a mam zamiar was wszystkich pokonać! – zakomunikowałam lekkim tonem, a reszta obecnych się zaśmiała.

No to jeden kryzys zażegnany. Oby nie pojawiały się żadne kolejne.

Na następną godzinę przenieśliśmy się do szczęśliwie niepamiętanych przeze mnie czasów PRL-u. Cel gry był dość prosty – trzeba ustawić się w kolejce i zebrać wszystkie produkty z wylosowanej listy zakupów. Oczywiście nie było to jednak takie proste, jak się wydaje – gracze dysponowali kartami, które mogły zakłócić przebieg kolejki. Tak naprawdę była to gra taktyczna – należało „zaatakować" w odpowiednim momencie, aby zdobyć to, na co się polowało.

Ze względu na to, że gra przewidywała tylko sześciu graczy, graliśmy parami – ja z Bartkiem, Blanka z Kacprem, Błażej z Agatą i państwo Janiccy. We dwójkę łatwiej było obrać taktykę, ale dochodziło także do sprzeczek, głównie między Trackimi. Blanka nie mogła się pogodzić z tym, że Kacper przejął dowództwo i działał nie po jej myśli. Te ich spory przynosiły nam – pozostałym graczom - jednak sporo korzyści. Po pierwsze w postaci ciągłych wybuchów śmiechu spowodowanych ich dowcipnym przekomarzaniem, a po drugie dlatego, że ich rozkojarzenie i sprzeczne pomysły na rozegranie partii dawały nam dość sporą przewagę.

Szczerze mówiąc, zdziwiłam się, że tak świetnie dogadaliśmy się z Bartkiem w tej kwestii. Myślałam, że to my będziemy drzeć koty, próbując udowodnić, kto jest mądrzejszy i bardziej przebiegły, ale okazało się, że to jedna z niewielu, a może nawet jedyna, sytuacja, w której byliśmy niemal w stu procentach zgodni. Dość miła odmiana po tym ciągłym uraczaniu się uszczypliwościami.

W ostatecznym rozrachunku wygrali Błażej i Agata, ale my także byliśmy blisko osiągnięcia celu – brakowało nam zaledwie jednej rzeczy z kiosku. Mimo to i tak bawiłam się świetnie. Tych ludzi nie dało się nie lubić, co doskonale potwierdzał fakt, że nawet zwykła gra planszowa w ich wykonaniu to rozrywka niemal z najwyższej półki. Przyszła żona Bartka będzie prawdziwą szczęściarą, mogąc wstąpić do takiej wspaniałej rodziny.

– Gramy jeszcze raz? – spytał pan Bogdan, wyraźnie chętny na kolejną partię.

– O, nie! – oburzyła się Blanka. – Nie mam zamiaru dłużej użerać się z tym łosiem. – Wskazała na swojego męża. – W ogóle mnie nie słucha.

– Z całym szacunkiem, kochanie, ale twoja taktyka nie była zbyt skuteczna – odparł Kacper.

– To nie ma znaczenia! – dalej drążyła temat Tracka. – Jestem twoją żoną i powinieneś się liczyć z moim zdaniem!

Okej, chyba zanosiło się na pierwszą kłótnię nowożeńców. Miałam nadzieję, że to tylko takie przekomarzanie, bo gdyby faktycznie zaczęli się wadzić o coś tak błahego jak planszówka, to naprawdę byłaby przesada. Aż strach pomyśleć, jak wyglądałyby ich sprzecza o coś naprawdę istotnego.

– Ależ ja się liczę z twoim zdaniem, skarbie – zapewniał Kacper. – I dlatego właśnie ci mówię, że było ono nie najlepsze. To dla twojego dobra – dodał ze słodkim uśmiechem.

Blanka prychnęła sfrustrowana, a wszyscy pozostali zaczęli chichotać.

Jakie to urocze. Też chciałabym spotkać kogoś, kto by się tak o mnie troszczył. Kto nie miałby oporów w mówieniu, że w czymś nie byłam zbyt dobra, ale akceptowałby mnie z tymi wadami. A ja miałabym poczucie, że mogę przy nim być w pełni sobą. Nawet tą głupią, rozhisteryzowaną blondi-wariatką.

nienajlepsze Tak trzymać, synu – pochwalił zięcia pan Bogdan. – Nie można dać sobie w kaszę dmuchać. Raz ulegniesz i potem jest już tylko gorzej. Uwierz mi, prawie trzydzieści pięć lat mojego małżeństwa jest tego świetnym dowodem.

Zanim jeszcze skończył mówić, pani Basia chwyciła leżącą na oparciu kanapy ścierkę, zamachnęła się nią i niezbyt mocno uderzyła męża w klatkę piersiową. Reszta oczywiście wybuchła śmiechem.

– Uważaj, Boguś, bo za chwilę będzie jeszcze gorzej, niż się spodziewasz – pogroziła mu żona. – Myślę, że przed nami jeszcze kilka ładnych lat, więc patrz jako, bo mogę zrobić z twojego życia piekło.

– Nie wydaje mi się, żabciu – odparł pan Janicki. – Za bardzo mnie kochasz.

Tego typu wymiana zdań między małżeństwem z tak długim stażem nie była dla mnie czymś powszednim. Moi rodzice, owszem, mieli dystans do siebie i swojego związku, ale jakoś rzadko okazywali to w obecności osób trzecich. Janiccy nie mieli z tym najmniejszego problemu. I za to tak bardzo uwielbiałam tych ludzi.

Kwestia odpuszczenia sobie drugiej rundy gry została przesądzona przez Filipa, który zaciągnął swojego ulubionego wujka Bartka do zabawy. Wyciągnęli zestaw klocków lego, który najmłodszy Janicki miał schowany w szafie dziadków. Rozłożyli się na dywanie w salonie i zaczęli budować garaż dla samochodzików. Ja w tym czasie porozmawiałam sobie troszkę z Agatą i panią Basią. Zadały mi kilka podstawowych pytań, które nie padły podczas weselnego zgiełku i dotychczasowego popołudnia. Na szczęście nie dotyczyły one niczego, czego mogłabym się wstydzić, więc z chęcią na nie odpowiedziałam. I w trakcie zapomniałam nawet, że i tak nie miało znaczenia, co powiem, bo przecież nie będę dla nich nikim istotnym. Ot, jakąś laską, którą Bartek przyprowadził na wesele siostry i jeden rodzinny obiad.

– I jak tam mój syn sprawdza się w roli chłopaka? – spytała w pewnym momencie konspiracyjnym tonem pani Basia. – Obawiam się, że troszkę wypadł z obiegu.

I jak ja miałam na to niby odpowiedzieć? Tak czy siak, musiałam skłamać. Nie powiem przecież, że nie wiem, jakim chłopakiem jest Bartek, bo dla mnie nim nie był.

– Och, cudownie! – oznajmiłam, mając nadzieję, że nie przesadziłam z entuzjazmem. – Póki co złego słowa powiedzieć nie mogę. Naprawdę wprost nie mogę uwierzyć w moje szczęście, że na siebie trafiliśmy. Nie mogłabym sobie wymarzyć lepszego faceta.

Ta, jasne. Sranie w banie. Przy moim pieskim szczęściu te słowa nigdy nie będą prawdziwe. Nawet w odniesieniu do innego faceta. Czułam, że jestem skazana na samotność.

– To wspaniale – ucieszyła się pani Janicka. – Wyznam ci szczerze, że po tej całej aferze z Weroniką naprawdę się o niego martwiłam. W sumie to nikt z nas za nią nie przepadał, więc kiedy się straciła z pola widzenia, to odetchnęliśmy z ulgą. Tylko to jak go potraktowała... – Pokręciła głową z rezygnacją. – Byli ze sobą tyle lat, a ona z dnia na dzień go zostawiła. Podła tępa dzida. – Słysząc taką obelgę z ust dostojnej starszej pani, o mało nie zakrztusiłam się właśnie pitym sokiem. – Bartuś starał się robić dobrą minę do złej gry, wiesz, to taki typ twardziela co to niby nic go nie rusza, ale ja wiem, że bardzo to przeżył. Chyba chciał się jej oświadczyć, ale to nawet lepiej, że nie zdążył. Jak Boga kocham, nie zniosłabym takiej synowej. Ale ty, moja droga, to co innego. Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię spotkał, bo już pomału zaczęłam tracić nadzieję na to, czy kiedykolwiek jeszcze postanowi się z kimś związać. Ale najwidoczniej czekał właśnie na ciebie. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak przy tobie odżył. Częściej się uśmiecha, mówi o tobie z taką czułością. Widzę, że znów jest szczęśliwy.

Przełknęłam głośno ślinę. Jasna cholera! Jak ja miałam teraz tak po prostu zniknąć z ich życia? Wyjdę na największą zołzę świata, która perfidnie oszukała ludzi, którzy naprawdę zamartwiają się o bliską im osobę. Będę jeszcze gorsza niż Wera. A jej przynajmniej nie lubili.

Wiedziałam. Po prostu wiedziałam, że tak to się skończy. Dam się wciągnąć raz i drugi, a potem ugrzęznę w tym bagnie na dobre.

– Ja też jestem bardzo szczęśliwa – zapewniłam, nie wiedząc, czy podsycanie radości pani Basi to właściwe posuniecie. – Do tej pory też niezbyt mi się powodziło w sferze uczuciowej i mam nadzieję, że tym razem wszystko pójdzie w jak najlepszym kierunku – dodałam z uśmiechem, licząc na to, że wyszło to zbyt sztucznie.

Naprawdę źle czułam się z tym, że musiałam ich okłamywać. Zazwyczaj starałam się unikać sytuacji, w których byłabym zmuszona kogoś oszukiwać, więc poważnie się zastanawiałam, co ja w ogóle tutaj robiłam. Kiedy tylko prawda wyjdzie na jaw, jak nic mnie znienawidzą. A ja będę mieć takie wyrzuty sumienia jak stąd do księżyca. Zgadzając się na tę mistyfikację, sądziłam, że będzie to o wiele prostsze. Oj, jak bardzo się myliłam.

– Czyżbyście rozmawiały o mnie? – Usłyszałam tuż za sobą rozbawiony głos Bartka.

– Ależ oczywiście – odparła pani Basia bez wahania. – Musiałam się upewnić, że traktujesz naszą Zuzię z należytym szacunkiem – dodała surowym, matczynym tonem.

Znów zostałam nazwana „Zuzią" i znów postanowiłam pozostawić to bez standardowego oburzenia. Tak dobrze mi szło odgrywanie idealnej dziewczyny, że nie chciałam psuć tego wizerunku jakąś, w gruncie rzeczy, wcale nie tak istotną sprawą.

– I co? – spytał Janicki, obejmując mnie ramieniem. – Już się na mnie poskarżyła?

– Jeszcze nie – odparła jego mama. – Ale nie bój się, synu. Wszystko jeszcze przed tobą. Każdy mężczyzna ma jakieś wady, które prędzej czy później zaczynają nas wyprowadzać z równowagi.

Akurat w moim przypadku było to „prędzej". Od ręki mogłam jej wymienić ze trzy, które odkryłam już przy naszym pierwszym spotkaniu. Ale że jego okoliczności pozostawały nadal tajemnicą, nie miałam zamiaru ich wspominać. Niech pani Basia myśli, że jesteśmy na tym etapie związku, kiedy się patrzy przez różowe okulary i widzi w drugiej osobie tylko to, co najlepsze.

– A to się jeszcze okaże – droczył się z matką Bartek. – Ja myślę, że Zuza pokocha wszystkie moje wady – dodał, puszczając mi oczko.

Ta i jeszcze czego? Może gwiazdki z nieba?

– Najważniejsze, żebyście kochali siebie – odparła pani Basia z ciepłym uśmiechem.

Hola, hola! Ona chyba nie wymagała od nas takich poważnych deklaracji? Na miłość boską, my nawet nie byliśmy w prawdziwym związku! Ja wiem, że ona o tym nie wie, ale mimo wszystko to i tak za szybko. Przecież ona znała mnie zaledwie od tygodnia. To chyba jednak trochę za wcześnie, aby oczekiwać od nas tak wielkich słów, nieprawdaż?

Bartek też chyba poczuł się tą sugestią odrobinę zakłopotany, bo nic nie odpowiedział. Pocałował mnie tylko w czubek głowy. Zapewne po to, aby pokazać mamie, że owszem – jesteśmy ze sobą szczęśliwi, ale jeszcze wszystko w swoim czasie.

Chwilę później Janicki wrócił do zabawy z bratankiem, a pani Basia udała się do kuchni, aby zaparzyć herbatę. Na moment zostałam sama i miałam okazję przyjrzeć się temu wszystkiemu z boku. Ta ósemka ludzi, tworzyła naprawdę bliską sobie, wspierającą się, kochającą, uroczą rodzinkę. Miało się wrażenie, że nie ma między nimi żadnych barier, zero udawania, uczują się w swoim towarzystwie naprawdę swobodnie. Ich rodzinne obiadki były naprawdę rodzinne, a nie tak nadęte jak u mnie. Nie było wujka Zbyszka, który próbował być zabawny na siłę; ciotki Aliny, która w ogóle nie reagowała na żenujące zachowanie swojego męża; męczących kuzynów, których rozrywką było kopanie mnie pod stołem; mojego ojca, który lubił się o wszystko wykłócać, matki, która nadskakiwała nad wszystkimi, aby im smakowało, i mojego brata, który starym zwyczajem lubił mnie obrażać przy każdej nadarzającej się okazji. U Janickich wszystko było takie zwyczajne, naturalne. Wszyscy są razem, bo chcą, a nie tylko dlatego, że tak wypada.

Och, jak bardzo bym chciała, aby w moim domu było podobnie.

– Hej, co się tak zawiesiłaś? – Koło mnie niespodziewanie znalazł się Kacper.

– A nic – mruknęłam w odpowiedzi. – Tak sobie tylko myślę, że tworzycie naprawdę cudowną rodzinę. Moja co prawda nie jest najgorsza, ale wasza pobija ją na głowę – dodałam z uśmiechem.

– Wiesz, ty też możesz być częścią tej rodziny – odparł, podkreślając przedostatnie słowo.

Jasne. Gdyby tylko znali prawdę, pewnie wcale nie byliby tacy chętni mnie do niej dopuścić.

– Tak właściwie, to chciałem ci podziękować – oznajmił Tracki, kiedy nic nie odpowiedziałam. – Strasznie martwiłem się Bartka, kiedy Wera go rzuciła. – Nie no, następny? Czy oni się dzisiaj uwzięli na to, aby uświadomić mi, jak to są wdzięczni, że wyciągnęłam Janickiego z emocjonalnego dołka? – Poznali się przeze mnie i miałem trochę wyrzuty sumienia, że tak to się skończyło. Wiem, że to nie moja wina ani nic z tych rzeczy, ale to poczucie odpowiedzialności jednak gdzieś tam we mnie zostało. Starałem się mu jakoś pomóc, próbowałem namawiać go na randki lub chociaż wyjścia na miasto, gdzie mógłby kogoś poznać, ale uparcie odmawiał lub wykręcał się pracą. Dopiero ty sprawiałaś, że znów otworzył się na nowe uczucia. Wszyscy jesteśmy ci naprawdę wdzięczni. Jesteś naszym super bohaterem.

Oj, bo zaraz popadnę w samozachwyt. Byłoby to jeszcze zrozumiałe, gdyby te przypisywane mi zasługi były prawdziwe. Ciężko było mi jednak przyjmować wyrazy wdzięczności za coś, czego nie zrobiłam. A przynajmniej nie w taki sposób, jak oni myśleli.

– Nie ma za co dziękować – zapewniłam skromnie. – To po prostu miłość. Zjawiła się tak nagle i niespodziewanie, że sama z początku byłam odrobinę zaskoczona i oszołomiona.

Myślę, że z takimi gadkami z powodzeniem mogłabym zostać gwiazdą seriali paradokumentalnych. Moje pechowe życie stanowiłoby świetny materiał ma scenariusz jednego z odcinków „Dlaczego ja?". Gdybym w dodatku zagrała w nim samą siebie, to jak nic wyszłoby arcydzieło.

– Tak, wiem coś o tym – odparł melancholijnie Kacper. – Znałem Blankę od dziecka, aż tak nagle coś mnie trafiło i zrozumiałem, że to ta jedyna. Życzę wam, aby i w waszym przypadku było podobnie. Taki porządny strzał amora, raz na całe życie – dodał z uśmiechem.

Odwzajemniłam gest, myśląc sobie, że naprawdę liczyłam na to, iż ten kupidyn wreszcie we mnie wyceluje i nie chybi. Bo do tej pory chyba cały czas strzelał z krzywego łuku czy coś w ten deseń. Ale jak już przyłoży się do tej roboty, to miałam nadzieję, że zrobi to naprawdę porządnie i – tak jak sugerował Tracki – spotkam na swojej drodze kogoś, z kim będę chciała dzielić życie.

Z zamyślenia wyrwało mnie wołanie Filipa.

– Ciociu, chodź tu! Zobacz, co zbudowaliśmy z wujkiem!

Byłam przekonana, że chłopczyk woła Blankę, ale nie było jej nigdzie w zasięgu wzroku. Dopiero po chwili zrozumiałam, że te słowa były kierowane do mnie. Nadal nie mogłam się przyzwyczaić do tego, że ktoś nazywał mnie „ciocią".

– Idź – zachęcił mnie Kacper, kiedy przez dłuższy moment nie raczyłam ruszyć się z miejsca. – Młody szybko się niecierpliwi.

Mając na uwadze jego ostatnią uwagę, żwawym krokiem ruszyłam w stronę, gdzie stos klocków lego przeistoczył się w jakąś budowlę.

– Popatrz! – zawołał entuzjazmem maluch, kiedy przykucnęłam tuż obok Bartka. – To super wypasiony garaż dla mojego porsche! – dodał, wskazując swój średnich rozmiarów czerwony zabawkowy samochód.

– Wygląda naprawdę bajerancko – pochwaliłam chłopca z uśmiechem.

– To wujek go zbudował – przyznał mały Janicki, nie przypisując sobie nie swoich zasług. – Wujek jest świetny, prawda? – zapytał, patrząc na mnie z oczekiwaniem na potwierdzenie.

Poczułam na sobie również zaciekawione spojrzenie Bartka. Zapewne zastanawiał się, jaka będzie moja odpowiedź.

Zebrałam się na odwagę i spojrzałam mu prosto w oczy. A potem, zanim zdążyłam się rozmyślić, przyznałam:

– Jasne. Wujek jest świetny.

Na twarzy starszego Janickiego zagościł szeroki uśmiech, a mnie dopadła myśl, że to, co właśnie powiedziałam, nabrało głębszego sensu niż tylko pochwała za zbudowanie garażu z kolców lego dla czterolatka. I w dodatku miałam przeczucie, że dla mnie to stwierdzenie zaczynało być dalekie od kłamstwa. 

********************************************************* 

Kolejny za tydzień :) 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro