niemand muss es wissen

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

one-shot konkursowy dla grupy #NOS, bez powiązania z treścią kanoniczną; ot, miła wariacja. roboczo zatytułowana jako au gdzie geiser ma ciutkę mniejszy problem ze sobą

oznaczenie zdecydowanie 18+, trochę się tu zadzieje. trigger warning na zbliżenie seksualne, wspominana jest także ideologia nazistowska, antysemityzm [których nie popieram, nie romantyzuję i nie zachęcam do nich czytelników]. pojawiają się też wzmianki o obozach koncentracyjnych,  których środowiska nie romantyzuję i nie zachęcam do takiego działania. 

znajomość oryginalnego opowiadania niewymagana, acz ukryłam parę smaczków do wyłapania, więc...

oznaczenia innych uczestników:

atriabooktok
kuczynskaola 
JWrotters 
MagdaLewiska
Mahakali_ 
Queenie_132
Bookowa 
Jo___anna 
MiriaMaddie
Lovvska
Natalia_E_Fox 
thegirlfromstarsxox
izostworek
trohical

_________ ׂׂૢ་༘࿐

Pierwszym, co Zygmunt sprawdzał po przebudzeniu się rano, było to, czy jego dzienniczek nadal znajdował się pod lichą, cienką jak arkusz papieru poduszką. Prycza w klitce numer trzysta pięć pozostawiała doprawdy wiele do życzenia, szczególnie w kwestii braku miejsca do ukrycia potencjalnie nielegalnych, a przynajmniej niepożądanych elementów. Nie podejrzewał, co prawda, żeby komukolwiek udało się wejść i zabrać ów element bez obudzenia jego właściciela – od kiedy pamiętał, miał niezwykle lekki sen –, aczkolwiek ostrożności nigdy za wiele.

Tego poranka jednak musiał wprowadzić konieczną zmianę w swojej rutynie. Mianowicie, Zygmunt Platstein najpierw musiał zastanowić się, skąd w jego klitce znalazła się wcale porządna pikowana kołdra z kwiatowym motywem. A chwilę potem, skąd on sam znalazł się w pomieszczeniu, które zdecydowanie nie znajdowało się na terenie KL Auschwitz–Birkenau. Umarł? Halucynował? Może był nieświadomym uczestnikiem jakiegoś eksperymentu z symulowaniem normalności, tym bardziej, że miał na sobie przyzwoite spodnie, miękkie i ani trochę nieprzypominające pasiaka? I mimo braku koszuli nie odczuwał zwyczajowego, blokowego chłodu. To na pewno nie było KL.

Powoli, pomyślał sobie. Raczej nie był to Olam Ha–Ba, a i na halucynację nieco zbyt normalnie. Czyli pozostawały mu zgoła bardziej przyziemne teorie, wpisujące się w to, że ostatnie miesiące spędził na bloku medycznym jako rzekomy obiekt testowy mający posłużyć do oceny działania podejrzanych pigułek na astmę.

Dzienniczek musiał zostać w jego faktycznej klitce po wczorajszych wydarzeniach, które mgliście sobie przypominał. Późnym wieczorem jego germańska protektorka kazała mu dać się związać na wszelki wypadek, po czym wyprowadziła go na zewnątrz budynku, a następnie do swojego auta. Z tego, co wyłapał, mówiła mu coś o badaniu go w innym środowisku, bo potrzebowała świeższego niż obozowe powietrza do oceny pionierskiego badania.

Lisa Geiser była dosyć specyficzna, jak na szwabkę. Nie dość, że nie zabiła go od razu, to jeszcze wydawała się żywić do niego jakąś bliżej niesprecyzowaną sympatię, z jednoczesnym pełnym zachowaniem przystającego jej podobnym sztywniactwa i pedanterii. Nie dziwił się jej, bo co był temu winien, że był taki śliczny, ale w obecnej sytuacji, na nieszczęście, nie stanowiło to modelowej postawy niemieckiego obywatela względem jakiegoś tam podczłowieka.

Stąd właśnie w Zygmuncie tliła się iskierka nadziei; a nuż nikt nie odkryje jego dzienniczka, w którym kolejne strony zapisywał wierszami, esejami czy krótkimi opowiadaniami, byle zachować pierwiastek siebie? Zdobył go nielegalnie, kiedyś doktor Geiser zostawiła u niego przez przypadek czysty, niezapisany notes, a to, że potem się o niego nie upomniała, stanowiło jedynie sprzyjającą okoliczność. Zapewne uważała, że po prostu zapomniała wziąć sobie nowego zeszycika na notatki o stanie jej pacjentów. Nie było czym się martwić.

Po przemyśleniu tej kwestii uniósł się do pozycji siedzącej, mrużąc oczy w charakterystycznej dla krótkowidzów manierze. Noc musiał przeleżeć w ładnym łóżku o ramie z jasnego drewna, w pomieszczeniu wyglądającym zbyt przytulnie jak na hotelowy pokój, ale równocześnie nie dosyć osobiście na czyjąś codzienną sypialnię. Pokój gościnny, może? Na szafce nocnej zauważył swoje wysłużone okulary, więc machinalnie sięgnął po nie i w momencie nasuwania ich na nos połączył kolejne kilka kropek.

Był w domu Geiser, ewentualnie jakiegoś innego szwaba, jednak wszechobecny nikły zapach waniliowych perfum naprowadził go dosyć jednoznacznie na odpowiedź. Całkiem prawdopodobną, musiał przyznać.

Już, już miał wstawać i ruszać na dalsze poszukiwanie szczątków informacji odnośnie czekającej go tutaj przyszłości, kiedy przez uchylone drzwi do pomieszczenia wpadło coś małego, smoliście czarnego, po czym z wigorem wskoczyło na tymczasowe posłanie Zygmunta, nawet przez gruby materiał kołdry wbijając igiełkowe pazurki w łydki Żyda. Pisnął po męsku, cofnął się z chwilowego pola rażenia i z przerażeniem zanotował również większego kocura bełtowatego koloru, który z godnością przysiadł w drzwiach i obserwował armagedon.

Skrzyżował spojrzenia z parą żółtych, płonących ekscytacją ślepek mniejszego zwierzaka, będącego wyraźnie w nastroju na zabawę. Na najmniejsze poruszenie mężczyzny pod warstwą kołdry zareagował jak prawdziwy łowca, rzucając się na obrys jego nogi i wczepiając w nią pazury, na szczęście zahaczając tylko o bawełniany materiał spodni i przykrycie.

— Bismarck, Bełt, verbrüdert euch nicht mit den Juden. — Głos Lisy dochodzący z korytarza zdradzał pewną czułość, czyli zapewne zwracała się do kotów. — Er ist der großen deutschen Nation unterlegen.

— Bełt? — zapytał, nie mogąc się powstrzymać. — Że Bełt jako... No, bełt? Drugi to pewnie paw po niemiecku?

— Co?

Kobieta pojawiła się w drzwiach, wyglądając znacznie bardziej rześko, niż on. Dziwnie mu było widzieć ją bez kitla, w ciemnoczerwonej bluzce, grafitowych cygaretkach i z włosami puszczonymi prawie luźno, jedynie częściowo upiętymi. Zbliżyła się do łóżka i chyba cudem odciągnęła małego pchlarza od pościeli, którą zwierz i tak niezły kawałek drogi ciągnął pazurami za sobą. Ustabilizowała pupila w ramionach, po czym przeniosła stanowcze, pytające spojrzenie morskich oczu na swojego gościa.

Bo tak chyba mógł siebie nazwać, prawda? Nie czuł się, o dziwo, jak pacjent, tylko jak gość w jej domu.

— Bardzo łobuzowali? — podjęła, widząc, że Zygmunt chyba jeszcze nie do końca opuścił wymiar snu. — Koty. Mały to szczególna szuja, ostatnio zjadł mi róg raportu o arszeniku.

— A nie, nie, tylko wziął i wskoczył jak jakiś wariat, pogryzł trochę pościeli i tyle. To — zawahał się, czując wiszącą w powietrzu niezręczność — co teraz mam robić, czy coś? Nic mi nie mówiłaś o kolejnych bzdurnych badaniach, no i zgarnęłaś mnie tu wczoraj dosyć mocnym wieczorem, więc trochę średnio wszystko kojarzę. — Odruchowo naciągnął na siebie kołdrę, czując, jak wzrok szwabki nader uważnie przesuwa się po jego sylwetce, płaskiej, zapadniętej lekko klatce piersiowej i cherlawych ramionach, wystających obojczykach. — Mogę jakąś koszulę?

— Zostawiłam w komodzie, weź sobie. I chodź na śniadanie, znajdziesz kuchnię, badania objaśnię ci potem, 213769.

Odwróciła się na pięcie, na powrót znikając w głębi domu. Zygmunt nieopatrznie zmarszczył brwi, zresztą jak zazwyczaj, kiedy Lisa dawała mu pokazy nieszwabskiego zachowania. Standardowy lekarz w obozie zdążyłby go stłuc za przewinienia nieskończoną ilość razy, posyłać go na głodówki dla kaprysu, lub chociaż nie proponował mu śniadania i ubrania prawie jak równemu sobie. Znaczy, Geiser usprawiedliwiała to bardzo czynnie swoimi badaniami i koniecznością utrzymania obiektu w określonej kondycji, ale nie przeszkadzało mu to w notowaniu u siebie osobliwych, jak na jego sytuację, emocji.

Był ciekaw, czy za to nie groziły czasem jakieś postępowania dyscyplinarne, a jeżeli tak, to czy Lisa chciała przyjąć ewentualne kary na własne konto. Miałby wtedy wobec niej wcale niezgorszy dług. Zapewne i tak już miał, za te wszystkie drobne–niedrobne upominki w rodzaju koca bez dziur, sporadycznych dodatkowych owoców przeciwko awitaminozie czy ciągania go do jej gabinetu w co mroźniejsze dni celem badania (być może także celem pozwolenia mu na rozruszanie się i przebywanie w pomieszczeniu z faktycznym grzejnikiem chociaż przez kilka minut).

Potrząsnął głową. Pewnie po prostu trafił na zadziwiająco altruistyczne indywiduum, miał szczęście i wszystko grało. Równocześnie chciał i nie chciał czuć się wyjątkowy.

Wstał, z nadzwyczajną intensywnością rejestrując miękkość dywanu pod bosymi stopami. No tak, zwykle przecież wkładał nogi od razu w topornie wykonane chodaki, czasem nie zdejmował skarpet celem ochrony przed chłodem. Zaczął też podejrzewać, że wczoraj wieczorem musiał wziąć kąpiel, albo co najmniej prysznic z prawdziwego zdarzenia. Dawno nie czuł się tak świeżo we własnej skórze. Podszedł do komody i wysunął najwyższą z trzech szuflad.

Faktycznie znajdowała się w niej bawełniana, prosta koszula. Była biała, pasowała do jego spodni, które, jak zauważył, miały kolor przybrudzonej zieleni. Być może pochodziły z czegoś w rodzaju rezerw wojskowych czy czegoś takiego, chociaż równie dobrze mógł po prostu mylnie interpretować kolorystykę. Porozpinał guziki, po czym nałożył ubranie, przez chwilę po prostu ciesząc się jego miękkością.

Z czystej ciekawości postanowił sprawdzić, czy w niższych szufladach nie ma więcej elementów odzieży, na przykład skarpet czy kapci. Druga była pusta, za to w trzeciej zauważył coś, czego zdecydowanie nie powinien tutaj zobaczyć.

Jego notes. I leżący obok ołówek, ale mniejsza o niego, dzienniczek był znacznie większym szokiem.

Przez głowę z szybkością ekspresowego pociągu przeleciały mu najróżniejsze myśli, jedna za drugą, z czego większość stanowiły chaotyczne pytania, dudniące jak stare wagony na nowej trasie. Szwabka wiedziała? Czytała jego zapiski, jego poezję? Czy to po prostu zbieg okoliczności i po prostu był to kolejny z jej zapasowych notesów? Nie, nie mógł być, miał charakterystyczne ślady po sprawdzaniu, czy zdobyczny długopis miał w sobie tusz i małe plamki powstałe z uronionej kiedyś na okładkę herbaty. Skąd wiedziała?

Czy przeczytała za dużo? A może to on napisał zbyt wiele?

W geście paniki zatrzasnął szufladę pchnięciem nogi, odwracając się od mebla natychmiastowo i słysząc krew szumiącą mu w uszach. Rozejrzał się po pomieszczeniu gorączkowo, samemu nie wiedząc, czego szukał. Albo dlaczego panikował. Przecież Geiser nie zrobiłaby mu krzywdy. A może zrobiłaby i to był test, który właśnie koncertowo oblał? W sumie mówiła mu o jakichś badaniach wymijająco na tyle, żeby mógł nabrać podejrzeń.

— 213769, co to za hałas?

O nie. O nie, nie, nie. Przynajmniej nie weszła do pokoju, najpewniej zostając w kuchni, czy gdziekolwiek obecnie przebywała.

— Nic! Znaczy, szuflada, nic poważnego, nie przejmuj się! Zaraz idę! — wykrzykiwał, jedno po drugim, aż z nerwów głos nabrał mu nuty podobnej młodzikowi z mutacją, niepasującej do wizerunku niezłomnego Żyda. — Wszystko gra, ales in ardenung!

— Mogłeś darować sobie podczłowieczy — zauważyła z przekąsem, jednak nie wykazywała chęci kontynuowania tematu.

— Szwabskie sztywniarstwo.

Nie zareagowała, a przynajmniej nie w sposób widoczny dla niego. Przycisnął dłonie do policzków, upewniając się co do tego, że zapłonęły absolutnie widoczną zapewne czerwienią, po czym przesunął dłonią przez włosy. Dlaczego się tak stresował? Najlepszą strategią wydało mu się niezdradzanie się z tą świeżo uzyskaną wiedzą, dopóki nie rozgryzie czegoś więcej.

Pstryknął palcami kilka razy, na odstresowanie, po czym wyszedł na korytarz, również przedstawiający sobą przytulne środowisko czyjegoś domu. Skierował się w stronę odgłosów przypominających przebieranie w sztućcach czy odkładany na kuchenkę rondel, układając w duchu spontaniczne modlitwy o to, żeby szwabka nie nabrała żadnych zbytecznych podejrzeń co do jego osoby.

Kuchnia była dosyć urokliwym miejscem, z układającą w szafkach zmyte uprzednio naczynia kobietą w centrum. Na najbliższym sąsiadującej jadalni blacie stał ewidentnie dekoracyjny półmisek z herbatnikami, dwa kocury warowały czujnie przy postawionych na podłodze miseczkach, czyszcząc je doszczętnie z umieszczonych w nich kąsków, a przez okna wpadało złote światło poranka, gubiąc się w miedzianych lokach Lisy i wydobywając z bladej skóry ciemniejsze plamki piegów i pieprzyków.

Odkaszlnął, czując suchość w gardle, po czym oparł się o najbliższą framugę. Obserwował przez moment, jak układała obok siebie kilka perłowo białych kubków, po czym zabrała się za wycieranie pozostałych na ociekaczu talerzyków z delikatnym złotawym obramowaniem. Ni mniej, ni więcej, jak niemiecka skrupulatność i dbałość o prezencję.

— Pijasz herbatę słodzoną? — Skończywszy suszenie ostatniego naczynia, sięgnęła po emaliowany na czerwono czajnik i zadała mu to wydające się absurdalnym pytanie. — Cukier nie powinien jakkolwiek wpłynąć na twoje wyniki po lekach.

— Z chęcią w sumie, poproszę.

Skinęła głową. Nadal wlepiał w nią wzrok, ośmielający się z każdą chwilą, aczkolwiek wciąż nie w swojej mistrzowsko buntowniczej formie. Bez munduru i kitla ciężej było zobaczyć szwabkę, a łatwiej Lisę. Nie wiedział, czy aby mu się to podobało.

— Częstuj się czym chcesz, ale z umiarem, nie możesz się rozstroić. Niepotrzebne mi na oddziale przypadki problemów z układem pokarmowym i łaknieniem.

Prawdopodobnie powinien nabrać teraz poważnych podejrzeń co do szczerości kobiety, jednak sam był coraz mniej przekonany do takiego podejścia. Niepewnie przeszedł w stronę skrawka blatu, na którym spoczęły skromne ciastka, złapał za jedno i, nie mogąc się powstrzymać w obliczu takiego smakołyku, wepchnął całość do ust. Przeżuł je, delektując się kruchością i słodkością kojarzoną z przedwojennymi wypadami do warszawskich cukierni.

Geiser zdążyła naszykować dwie filiżanki, wstawić imbryk na kuchenkę, samemu złapać za leżącego w koszyku na pieczywo rogalika, oderwać kawałek i zjeść go ze zdecydowanie większą ogładą. Na obronę Zygmunta, ona nie miała za sobą raczej paru miesięcy spartańskiej diety poprzedzonej dobitną głodówką.

— Jak będzie z tymi całymi badaniami, będzie plucie do fiolek albo coś takiego? — zagaił, próbując się zrelaksować i jednocześnie zdecydować się na kolejną przekąskę. — To w ogóle legalne, tak brać sobie pracę łamaną na pacjenta do domu?

Nabrał chęci i śmiałości na coś bardziej treściwego, więc zbliżył się nieco do kobiety, żeby sięgnąć po wypiek. Był może metr od Niemki, kiedy zauważył lekki uśmiech plączący się po jej malinowych usteczkach, dziś wyjątkowo bez akcentu czerwonej szminki na wargach.

— Czyli tak wygląda semicka etyka pracy?

— A jesteś Żydówką? Jakby nie patrzeć, potrafisz zrobić z głosem cokolwiek innego, niż powtarzanie mądrości tego waszego führerka.

— Nie bluzgaj. — Przerwała, rwąc sobie kolejny skrawek rogalika i przeżuwszy go, odkładając pieczywo na jeden z czystych talerzy. — Jestem Niemką.

— Niemką, która zaskakująco dała mi chyba z własnej woli coś do jedzenia i coś do ubrania. Mało szwabskie posunięcie, jeżeli mam być szczery — zauważył, samemu będąc już blisko w połowie pałaszowania swojego rogalika.

— Narzekasz?

— Nie, że narzekam, po prostu...

— To nie narzekaj, 213769 — ucięła, przybierając ostrzejszą manierę głosu.

Wzruszył ramionami, wgryzając się w ciasto. Powoli przestawał przejmować się tym, czego przestraszył się po odkryciu swoich zapisków w komodzie w pokoju gościnnym u nazistowskiej pani doktor. Wszystko wracało do normy i nie miał powodu, aby podejmować ten temat teraz. Możliwe, że coś sobie uroił i to wcale nie był jego notes, Zygmunt po prostu panikował. Nie wykluczał tego.

— Wstałaś lewą nogą? — Co jak co, ale faktycznej rozmowy brakowało mu prawie tak bardzo, jak jedzenia niebędącego mizernymi, wydzielanymi odgórnie racjami. — Chwilę temu byłaś milsza. Też całkiem nieszwabskie.

— Wyglądam ci w końcu na szwabkę czy na byle Żydówkę? — fuknęła, jak kot.

O kotach mówiąc, Bismarck skończył swój posiłek i właśnie podbiegł do właścicielki z zadarty wysoko ogonem, miaucząc przeraźliwie, co brzmiało jak skrzeczenie niewielkiego, a złośliwego demona; niezbyt dalekie od prawdy, patrząc na to, co zaobserwował Zygmunt. Bełt wydawał się niewzruszony, jedynie machnąwszy ogonem, nawet nie podnosząc łebka znad miski.

Lisa, wydawałoby się, z ulgą przeniosła uwagę na zwierzątko, kucając i drapiąc je za uszami, w trakcie gdy małe diablę usiłowało wleźć jej na kolana. Poszczebiotała do niego po niemiecku, po czym nagle wstała (Bismarck na przerażający moment zawisnął na pazurkach przednich łap na nogawce cygaretek, jednak szybko i z gracją opadł na ziemię) i wyszła z kuchni. Pupil pobiegł za nią, truchtając jak malutki, acz bardzo narwany rumak, zamiast w zwyczajowym kocim rytmie.

Dokańczający śniadanie Zygmunt usłyszał coś w rodzaju otwierania drzwi, więc asumował, że wypuszczała kota na dwór. Czajnik na kuchence zaczynał powoli wydawać odgłosy podobne komuś rozpoczynającemu naukę gwizdania i jeszcze do końca niepotrafiącemu nadać gwizdowi odpowiedniej głośności.

Geiser wróciła do kuchni już bez swojego mniejszego futerkowego towarzysza, co potwierdzało tezę Żyda co do jej poczynań. Na moment zawiesiła na nim wzrok morskich oczu, po czym odpuściła i na powrót przeszła w stronę swojego poprzedniego miejsca obok blatu.

— Niby jesteś szwabką, ale w sumie bliżej ci do Żydówki w tym sensie, że jeszcze nie spróbowałaś mnie rozkroić na pół i uszyć sobie tryumfalnie sukni ze skóry pokonanego Żyda — wrócił do tematu, nonszalancko wzruszając ramionami i starając się, aby owa nonszalancja spłynęła na niego całego. — Czy cokolwiek wy tam robicie.

— Po pierwsze, starczą mi sekcje w pracy. — Chyba nie mogła powstrzymać pedantycznych, korygujących wtrętów. — A po drugie, tylko żydowska głowa mogła wymyślić tak absurdalny pomysł.

— Albo pisarz — palnął. — Wiesz, w sumie przed KL wydałem trochę tego i owego, więc w sumie to jestem pisarzem.

Chwilę po zakończeniu własnego zdania miał ochotę palnąć się w twarz albo przynajmniej zapaść się pod ziemię. Jakkolwiek nie próbował przekierować uwagi na inne materie, mniej czy bardziej istotne, umysłu nie opuszczała mu kwestia tego cholernego dzienniczka i tego, co właściwie miała do niego Geiser.

— Pisarzem? Domyśliłabym się po gadulstwie — uznała, unosząc brew.

— Jestem aż taki rozgadany? Ja nawet się nie staram, serio. Nie znasz pełni potęgi.

Odwróciła się w stronę kuchenki i powoli gotującej się wody na herbatę, acz Zygmunt przysiągłby, że mignęło mu lekkie wygięcie kobiecych warg w uśmiechu.

— W takim razie mi się poszczęściło. Wyjmij cukiernicę z tej szafki nad deską do krojenia. — Spełnił polecenie niemal machinalnie. — Razem z progresem badania widzę wyraźnie, skąd te twoje wyroki śmierci jeszcze z głównego obozu.

— Miałem na pewno jeden za plucie na wartownika ze słupa, ale ani razu nie trafiłem i wyszło na to, że ja się ślinię, bo zemdlałem, a on ma wybujałe ego, czy coś takiego. O, albo próbowałem napisać coś kawałkiem węgla na jakiejś ścianie. Nie wnikaj, co.

— Pewnie jakieś durnowate hasło propagandowe. — Właśnie kiedy imbryk zaczął swój koncert na dobre, zgasiła płomień kuchenki i jakby mimowolnie mruknęła: — Albo inna semicka poezja.

Zygmunt spiął mięśnie. Poezja? Nie, to na pewno był zbieg okoliczności, szwabka nic nie wiedziała, a jego mały dzienniczek z namiastką zwyczajnego życia nie miał zostać wykorzystany przeciwko niemu w jakichś wymyślnych represjach, nie mogło tak być, wystarczyła mu cała reszta syfu w rodzaju diety, odczłowieczenia i przebywania w zamknięciu obrzydliwego pomieszczenia mającego metraż nie większy od garderoby w ostatnim mieszkaniu, w jakim przebywał przed deportacją do Auschwitz.

Musiała wyczuć jego spięcie albo rosnącą paranoję, bo zerkała na niego przy wlewaniu wrzątku do filiżanek. Spoglądała spod rzęs, ni to filuternie, ni podejrzliwie, jakby sama nie wiedziała, co myśleć o zachowaniu swojego towarzysza. Podrapał się niezręcznie po karku, przenosząc wzrok na Bełta, który akurat odszedł od miseczki i zniknął gdzieś w salonie, zapewne celem poszukiwania miejsca na drzemkę.

— Odezwij się, milczysz tą ilość czasu która pozwala mi przypuszczać, że właśnie planujesz kolejne swoje niby–rebelie — mruknęła, zdawałoby się od niechcenia.

Skapitulował.

— Przysięgam, nie miałem nic złego w tym notesiku, nie musimy się w to bawić. W sensie, nic złego w sensie zamach na komendanta, nie że w sensie prawo do wyrażania uczuć i człowieczeństwo, bo to drugie tam było — zamarudził, wyrzucając ręce w powietrze. — Zapomnijmy, że coś takiego miało miejsce, a już nigdy, nie wiem, nie będę się wykręcał od pobrań krwi czy czegoś takiego. Proszę. Serio.

— Jakim znowu notesiku?

— Wiesz, w jakim.

— Nie, nie wiem. — Chyba chciała blefować albo brnąć w zaparte. Jej pech, że Zygmunt tak łatwo poddawać się nie zamierzał i właśnie podjął decyzję o odpowiedzeniu jej największym blefem, na jaki sam wpadnie. — Aż tak źle wpływa na ciebie krótki pobyt w ludzkich warunkach?

— Sama dałaś mi całkiem ludzkie warunki, dając mi dzienniczek. To miła sprawa, jeżeli jednak nie zamierzasz robić z niego szalonej wariacji jakichś dziwnych represji.

— Co?

Subtelne zmiękczenie tonu głosu kobiety dało mu do zrozumienia, że albo przesadził ze swoim posunięciem, albo właśnie utrafił w samo sedno. Nie wiedział, co mogłoby okazać się straszniejszym przy założeniu, że to jednak nie była halucynacja czy wyjątkowo przemyślany eksperyment.

Spojrzał na nią niepewnie. Nigdy dotąd nie skupiał się jakoś dokładniej na kolorze jej tęczówek; morskim, z ciemniejszym pierścieniem na granicy z białkówką i zielonkawym zabarwieniem bliżej źrenicy.

— Język sobie z głodu odgryzłeś, i to tak po posiłku? — sarknęła, wlepiając wzrok w jego własne patrzałki.

— Czyli dałaś mi coś do pisania tak sama z siebie i dodatkowo przywiozłaś to tutaj razem ze mną, ot tak, z jakiegoś nie–wiadomo–czego? To... naprawdę zaskakująco miłe z twojej strony. Dziękuję.

Zacisnęła usta i nadzwyczaj sztywno, nawet jak na germańską służbistkę, odniosła filiżanki do jadalni, stawiając je na stole. Po zupełnie przeciwnych stronach blatu, jakby chciała zmaksymalizować dystans.

— Daruj sobie, wiesz, że nie robię głodówek za przewinienia.

— Skąd pomysł, że muszę być miły albo ze strachu, albo z wyrachowania? — zagaił, snując się za nią i opierając o jedno z krzeseł z ładnym obiciem w odcieniu bordo. — Znaczy ja wiem, że w KL zwykle tak to działa, u szwabów pewnie też, ale nie wszyscy dziękują, bo muszą. To taki specyficzny stan, ludzka przyzwoitość, nie wiem, czy tego też nie chcecie wytępić.

— Patrząc na twoją niechęć do mojego narodu, najbardziej prawdopodobna wydaje mi się hipoteza o niestandardowych motywach takich wypowiedzi. Daj sobie z tym spokój, siadaj i pij — burknęła, zajmując miejsce przy jednej z filiżanek i demonstracyjnie łapiąc za uszko, nawet jeżeli oczywistym była konieczność czekania na ostudzenie się napoju.

Wybrał krzesło tuż obok niej, nie spojrzawszy nawet na swoją herbatę i podparł brodę na pięści. Przekrzywiając głowę na bok, dostrzegł jak urywany był kontakt wzrokowy, jaki z nim łapała.

— W ogóle robisz dla mnie sporo i to całkiem niesamowite.

— Halt deine Fresse.

— Właściwie to tak, bo zgaduję, że zaprzeczyłaś. — Oparł obydwa przedramiona na stole, zastraszająco blisko jej ręki, drgającej nagle i puszczającej filiżankę. — To nie tak, że może ci za to coś grozić?

— Za wykonywanie mojej pracy, którą podjęłam z przekonania i za którą dostaję wypłaty od swoich przełożonych? — parsknęła. — Nie tak to działa w Rzeszy. Wiesz, ja sama wierzę w utylitaryzm. Póki przydaję się mojemu narodowi i działam w imię wyższego dobra, jestem użyteczna, a to dobre i pochwalane przez społeczeństwo.

— Waszemu antysemickiemu kółku wzajemnego sztywniarstwa przydaje się to, że jakiś Żyd marznie albo głoduje nieco mniej, niż według was powinien?

— Wydaje ci się, że coś robię, bo po prostu toleruję rozmowy z pacjentami.

— I dajesz przynajmniej jednemu pacjentowi, mnie, czysty notes. Nawet, gdybym nie był pisarzem, to dużo, jak dla kogoś, kogo zamierzacie pozbawić praw człowieka czy czegoś podobnego — napomknął, czując jak ton głosu ociepla mu się z bliżej niezidentyfikowanego zamyślenia. Poprawił pozycję i prawie musnął opuszkami palców jej przedramię. — Mimo wszystko musisz być tego świadoma, nie?

Następne sekundy i następujące w nich działania kobiety omal nie przyprawiły go o palpitację serca. Wyciągnęła bowiem dłoń nieco w jego stronę, po czym zaczęła delikatnie wodzić opuszkami po zarysach jego paliczków, od nadgarstka, przez śródręcze, do knykci u podstawy palców.

— To dosyć podstawowe elementy służące utrzymaniu obiektu w akceptowalnym do badań stanie, jako że astmy u leżącego nie ocenię tak kompleksowo, jak u tego, któremu dam pobiegać wokół bloku.

— Tak, szczególnie zapewnienie mi pewnego nadprogramowego komfortu psychicznego. — Poruszał ręką lekko, reagując na kontakt, wystawiając wnętrze dłoni na jej bliskość. Nie cofnęła się, śledząc dotykiem linie jego skóry. — Każdy wie, że psychika ma najmocniejszy wpływ na płuca, pani doktor.

— Wiesz, jak dochodzi do hiperwentylacji przez jakieś gwałtowne emocje, to na pewno płuca dostają za swoje, więc nie miałeś uzasadnienia dla tego sarkazmu — zauważyła z przekąsem, lekko wsuwając palce między te należące do Zygmunta, jednak zaraz cofając je z powrotem na wnętrze dłoni.

Olśniło go i nagle ścisnęło w żołądku. Bez powiązania między tymi dwoma elementami, jak Geiser zapewne udowodniłaby mu w kliniczny sposób. Zgiął palce, delikatnie, żeby jej nie spłoszyć i poniekąd także z własnej niepewności.

— Wiem. Jesteś w tym całkiem niezła.

— Diagnostyce? — mruknęła, mrużąc oczy i do reszty fokusując się na ręce mężczyzny, coraz śmielej próbując złączyć ich palce, acz nigdy na dłużej niż ledwie sekundę czy dwie. — Dzięki. Po coś studiowałam te parę lat.

— Diagnostyce — przytaknął, czując jak nieracjonalnym był jego uśmiech, ale w sumie nigdy racjonalnością swoich działań się nie przejmował. — Jesteś w niej niesamowita. Traktujesz tak każdego pacjenta i teraz po prostu przyszła moja kolej na domowe sanatorium doktor Geiser?

Zawahała się.

— Nie mam innego pionierskiego obiektu astmatycznego, a arszenikowe nie wymagają różnicy w środowisku. Czysta diagnostyka.

Policzki zalała mu ordynarna niemal czerwień, przywodząca na myśl flagę, pod którą tak wiernie pracowała jego towarzyszka. Przesunął nieco dłoń, sprawiając tym, że splot ich palców przetrwał jeszcze o odrobinę dłużej.

— Podziwiam twoje oddanie pracy. Absolutnie niczemu poza pracą — uzupełnił z uśmiechem.

— Jest... Fascynująca. Lubię poznawać swoją pracę bardziej z każdym kolejnym dniem. — Jakim cudem brzmiała tak nonszalancko? — Jest trochę jak rycina anatomiczna, którą możesz wykuć na pamięć, a i tak co jakiś czas odkrywać nowy, niewielki detal, na jaki spojrzysz z przyjemnością. Nawet, jeżeli na początku była to mniej pasja, a bardziej czysta służbistyczność. Zwykła służbistyczność nadal jest, i dobrze. Ordnung muss sein.

— Wierzę na słowo. Jak dla mnie, praca jest jak miła rutyna z innymi urozmaiceniami każdego dnia, całkiem komfortowa sprawa. — W końcu odprężyła się na tyle, żeby zatrzymać dłoń, chyba już na dobre, w splotowym połączeniu z jego własną. — Przepraszam, praca była. Dopóki jakieś oszołomy nie wrzuciły mnie do pociągu jadącego na ten lewy obóz wypoczynkowy.

— Najwyraźniej sobie zasłużyłeś, pewnie tym swoim pyskowaniem na lewo i prawo.

— Wątpię, że ktoś w ogóle zasłużył, ale jak sobie chcesz. Germańskie urojenie, tak samo jak większość waszej obecnej polityki.

— Stąpasz po cienkim lodzie, 213769 — zauważyła, poruszając kciukiem wzdłuż jego kciuka. — Nie radziłabym ci mówić takich rzeczy, kiedy masz w pobliżu Niemkę.

— Nie czuję, jakbym miał w pobliżu Niemkę, tylko całkiem miłą kobietę, zaskakująco dużo poświęcającą dla swojej pracy. — Wydawało mu się, że po tej wypowiedzi Geiser odwróci wzrok w speszeniu, jednak ona twardo utrzymała spojrzenie skierowane prosto w jego twarzyczkę, teraz zdecydowanie zdradziecko rumieniącą się na polikach. — I jestem ciekaw, czy przez sprawę z notesem zauważysz, jak bardzo ja lubię swoją pracę, nadal. Nawet w tym barakowo–blokowym syfie.

Mrugnęła zdumiona, niemal niezauważalnie unosząc brwi. Przez moment ścisnęła jego dłoń, ale zanim zdążył zwrócić jej na to adekwatną uwagę, wyartykułowała:

— Miałeś przynieść cukiernicę. Nadal stoi w kuchni, idź po nią i przy okazji powkładaj sztućce z ociekacza do górnej szuflady najbliżej kuchenki.

W pierwszym odruchu myślał, że się przesłyszał, lub coś podobnego. Dopiero, gdy kobieta całkowicie od niechcenia rozłączyła ich dłonie i objęła swoimi filiżankę, wyniośle ignorując zarówno Zygmunta, jak i uszko swojego naczynia, podniósł się z krzesła. Niechętnie podreptał do kuchni, po drodze jeszcze raz oglądając się na szwabkę przez ramię.

Mimo wszystko wydawało mu się, że kobieta zaraz zawoła go z powrotem czy chociaż spojrzy na niego miękko, tak cudownie miękko. Nic podobnego jednak nie nastąpiło.

Rzucił szybkie spojrzenie na rzeczoną cukiernicę, po czym zaczął zbierać w dłoń kolejne zdobione widelce, małe widelczyki do ciasta i łyżeczki z cieniutkimi trzonkami. Mając w zaciśniętej ręce już wszystkie elementy, otworzył wskazaną przez kobietę szufladę, faktycznie z przegródkami na kolejne elementy zastawy. Mniej więcej sortując kolejne łyżki i im pokrewne, wrzucał je w kolejne zagłębienia w akompaniamencie stuknięć metalu najpierw o drewno, a potem o kolejne podobne im elementy.

Metodycznie zamknął szufladę, zerkając asekuracyjnie na pojemnik na cukier, ale nie miał szansy wykonać odnoszącej się bezpośrednio do cukiernicy części prośby Geiser. Poczuł bowiem czyjś cichy oddech na karku i przedramię na boku biodra, z kobiecą dłonią opartą o rant blatu. Niejako uwięziła go pomiędzy własnym ciałem a nieszczęsnym meblem.

Powstrzymał chęć odgięcia szyi do tył i wsparcia potylicy na damskim obojczyku. To zdecydowanie nie była na to pora.

— Hej... — Zawahał się. — Pani Geiser?

— Mhm? — mruknęła, chyba całkiem nieporuszona.

— Co właściwie robisz?

Docisnęła lekko przedramię do boku jego miednicy, postąpiła krok do przodu tak, że prawie czuł ciepło jej ciała na swoich plecach. Oddech wstrzymał mu się w krtani, kiedy jej ciepłe, nieco gadzie z wyglądu usta musnęły jego kark, kiedy chwilę potem oparła swój policzek o tył jego szyi.

— Zygmuncie?

Zadrżał. Musiała to poczuć i zadać sobie pytanie analogiczne do tego nawiedzającego umysł mężczyzny od dłuższego czasu; czy to był strach, czy coś zgoła innego? Może jedno z drugim. Tego nie wykluczał i tym bardziej wykluczyć nie mogła tego zapalona badacz ludzkiego ciała i tegoż ciała reakcji na wszelkie bodźce.

Drugą dłoń przeniosła na jego bark, ściskając lekko mięsień naramienny.

— Zygmuncie — powtórzyła.

Odwrócił się do niej przodem, przełykając ślinę na wrażenie tego, jak opuszki jej palców łagodnie przemknęły ponad mięśniem piersiowym większym, mimowolnie dygoczącym. Całe jego ciało zdawało się nagle wiotczeć i sztywnieć w jednej chwili, potęgowanej odczuciem intensywnego, waniliowego zapachu kobiety i jej stanowczego wejrzenia.

— Liso.

Ze stresu, nie wiedzieć skąd wynikłego, skinął głową w urzędowy niemal sposób. A przecież na co dzień ani mu przychodziło na myśl bawić się w jakiekolwiek niepotrzebne, tym bardziej niby–grzecznościowe ceregiele!

Przesunęła palce ponad jego mostkiem, muskając co wrażliwsze ścięgna na szyi, zatrzymując się na linii jego szczęki i ujmując jego twarz niejako w dłoń. Drugie przedramię, nawet pomimo jego poprzedniego poruszenia, pozostało w delikatnym kontakcie z biodrem Zygmunta. Pogłaskała go po policzku lekko, subtelnie, następnie opierając o siebie ich czoła.

Przymknął oczy, przekręcając głowę ledwie o kilka stopni, napawając się wrażeniem skóry Geiser – skóry Lisy – łagodnie napotykającej jego własną. Normowali oddechy z pietyzmem, niby nie chcąc zburzyć nimi domku zbudowanego z tarotowych kart. Oparł własne dłonie o blat, zaciskając lekko palce na jego krawędzi.

Mijały między nimi sekundy, mijały minuty, dwie, może trzy. Zdawało mu się, że z każdym przesypującym się między palcami momentem uczył się jej faktury na pamięć; ciepłej, nieznacznie szorstkawej skóry, sporadycznie opadających na nią kosmyków niby z miedzianego jedwabiu. Wiedział, że brwi drgnęły mu w subtelnym paroksyzmie, kiedy jego towarzyszka przeciągnęła opuszkami palców niejako pod włos po jego kilkudniowym zaroście; Rodion zgodnie z planem miałby mu pomóc w goleniu dopiero dziś.

— Zygmuncie — podjęła po raz trzeci dzisiaj, a w otaczającym ich spokoju jej wyważony, stanowczy pomruk wydał się strzałem z bicza. Jakby kosztowała jego imienia specjalnie dla przeciągnięcia zbitka głosek przez struny głosowe, przez język. — Czy byłoby...

— Mógłbym cię pocałować? — wpadł jej w słowo raptownie, zaraz potem łapiąc w myślach własną impulsywność. Knykcie zapewne pobielały mu od zaciskania ich na blacie. — Przepraszam, znaczy, no chciałbym, ale...

— Psst. Przepraszasz mnie po raz pierwszy za paplanie tej ślicznej buźki, a i tak robisz to bez potrzeby. Das ist sehr ironisch von dir, weißt du, mein Jude?

Pierwszy dotyk jej ust był jak przebiśnieg po długich mrozach przeciskający się przez warstwę chłodu, kiedy tylko przyciskała je do tych Zygmunta. Kiedy nieśmiało poruszyła wargami, można było to porównać do rozwijającego się powoli kwiatu, nieodłącznie kojarzącego się z nadciągającą wiosną. Niespiesznie łapali swój rytm, gdy druga z dłoni Geiser, ta dalsza od twarzy mężczyzny, z niespodziewaną śmiałością przeniosła się już bezpośrednio na jego biodro, trąc kciukiem po łuku wystającej lekko kości biodrowej.

Spiął mięśnie, jakby chcąc naraz przerwać i zachęcić kobietę do kontynuacji, niepewny, acz budujący przekonanie o tym, że to nie byłoby złe. Lisa musiała to jednak zrozumieć jako działanie celowe, zamierzone, bo zamruczała coś w jego usta i niejako popchnęła jego kość biodrową, skłaniając go tym do stopniowego wsuwania się na blat, aż w końcu w pełni na nim usiadł. Nogi instynktownie rozchylił, pozwalając aby kobieta wpasowała się pomiędzy nie, niczym dłoń ostrożnie wsuwana w dopasowaną rękawicę.

Wciąż się od siebie nie oderwali, kiedy ręce Zygmunta nieśmiało poluzowały uścisk na krawędzi kuchennego blatu, odpuściły mu nieco napięte mięśnie i naprężane ścięgna. Palce kobiety przesunęły się łagodnie wzdłuż jego uda, aż do kolana, zaraz jednak wracając w stronę torsu i nieustępliwie go badając, kierując się chwiejną linią w kierunku jego obojczyków i szyi.

— Och.

Odezwał się jako pierwszy, zaraz po tym, jak skubnęła jego dolną wargę zębami na zakończenie tego całego wyrafinowanego preludium. Nieważne, czy miało okazać się wstępem do fali niezręcznego milczenia, przełomu w relacji z Niemką czy, jak nieśmiało obstawiał, dalszych kroków w kierunku nader przyjemnych zbliżeń, stawianymi metodycznie, acz z pewną naturalnością.

— Chciałam zapytać praktycznie o to samo, co ty. — Obdarzyła go wilczym, na poły słodkim jednak uśmiechem. — Sollen wir weitermachen, hmm?

— Du redst daytsh, ikh red eydish. Afshr zoln mir zikh aynshtimen tsu redn poylish? — mruknął, wyczuwając po tonie jej głosu, że treść wypowiedzi była ewidentnie prowokacyjna.

Ułożyła dłonie niepokojąco blisko kołnierzyka białej koszuli Zygmunta, spoglądając na mężczyznę spod rzęs. Mniej więcej wtedy zorientował się, że puls musiał mu przyspieszyć i wolał nie zastanawiać się, jakie mogą być tego widoczne efekty.

— To twoja nowa strategia? Język?

— Wygląda na to, że działa. — W przypływie odwagi sięgnął do dwóch pierwszych od góry guzików koszuli, rozpinając je po kolei z odpowiednią dozą pietyzmu. Faktem było też to, że ręce nieco trzęsły mu się z ekscytacji i musiał przez to zwolnić tempa. — Tak przynajmniej się rozumiemy, szwabciu.

Jej uśmiech nieco przygasł. Cholera by to wzięła.

— Nie wiem, czy powinniśmy w to brnąć, biorąc pod uwagę wszystko — zagestykulowała nieskładnie, odsuwając jedną z dłoni od Zygmunta — to. Nie dość, że jestem Niemką, a ty Żydem, to w dodatku jesteś formalnie moim pacjentem. Gottverdamt, nie, nie, nie. To się nie powinno dziać, to wbrew... Chyba wszystkiemu, co powinnam wyznawać. Niezręcznie wyszło.

Założyła ręce na piersi, podnosząc ramiona nieznacznie w defensywnym geście, jednak nie cofając się ani nie odsuwając. Czyli nie wszystko stracone, uznał mężczyzna optymistycznie, ostrożnie zsuwając się z blatu i stając kawałek przed nią, jednak nie natarczywie blisko, byle nie spłoszyć Geiser i nie zrobić z siebie nieczułego egoisty. To ostatnie to zdecydowanie była rola Niemców, a jedyne co miał z nimi wspólnego, to rzekomo aryjski wygląd.

— Nic się nie dzieje. Nie wiem, czy wiesz, ale wasz prowodyr jest troszeczkę, no, nawet bardzo postrzelony i jako jednostka inteligentna nie powinnaś się przejmować tym, co on tam sobie krzyczy z balkonów.

— Nie wiem, czy wiesz, ale za to mogą ze mnie zrobić twoją nową koleżankę w pasiaku, o ile nie pozbędą się mnie od razu — sarknęła, mimo wszystko utrzymując łagodny wyraz twarzy. — Mając pełen wybór, to wolę się raczej nie wychylać.

— To nie jest to, Liso.

Na dźwięk swojego imienia, brzmiącego tak nowo i znajomo zarazem, rozwarła powieki nieco szerzej, brwi uniosła. Prawie mu to umknęło, ale poluzowała także obronną pozycję własnych ramion, przekrzywiła głowę o kilka stopni. Była zainteresowana, widział to w błysku zdobiącym morskie tęczówki i postanowił, że tego nie zmarnuje.

Odetchnął i wyprostował się nieco bardziej.

— Pełen wybór miałabyś, gdybyś nie musiała iść na rękę wiadomemu politykowi. Wiesz, gdybyś faktycznie mogła zadawać się z kim chcesz i nie musiała urzędowo otruwać przynajmniej trzech Żydów na dzień roboczy. Ani w ogóle nikogo. — Podrapał się nerwowo po przedramieniu, które pod rękawem koszuli zdobił tatuaż z numerem obozowym Zygmunta. — Gdybyś mogła mieć taki wybór, co byś zrobiła?

— Zwróciłeś się do mnie po imieniu — zauważyła, niby nie słysząc pytania.

— Zwróciłem — przytaknął, poszerzając własny uśmiech, czując jakby wraz z jej spojrzeniem padały na niego promienie słońca. — Chyba nie jesteś jakoś mocno starsza, no i znamy się już jakiś czas, prawda, pani Geiser? Żadne faux pas, a przynajmniej tak mi się zdaje.

— A od kiedy dbasz o te ceregiele, Zygmuncie?

— Chyba je całkiem lubisz, ten raz mogę spróbować. W takim razie, co byś zrobiła, mając całkiem wolny wybór, pani Geiser? — zapytał, szczerząc się na formę grzecznościową na końcu zdania. — Trzeci raz będę pytał jeszcze bardziej denerwująco.

Przewróciła oczami demonstracyjnie, jednak do wyczucia było zalegające gdzieś w jej postaci nieokreślone napięcie, momentami nacechowane coraz mniej skutecznie tłumionym rozbawieniem. Na moment wyraźnie zastanawiała się nad odpowiedzią, jednak bynajmniej nie wyraziła jej na głos od razu po sformułowaniu jej.

Złapała go za rękę z tatuażem, nieco ponad nadgarstkiem, jednak bez szczególnego zacieśniania uścisku. Ostrożnie przejechała palcami po wypukłości stawu, sunąc następnie aż do jego własnych i z większą niż poprzednio śmiałością wsuwając się pomiędzy nie.

Złapała go za dłoń, ot tak. A potem, nie puszczając, skierowała się do wyjścia z kuchni i w stronę korytarza.

Wpatrywał się w nią jak oczarowany, kiedy lawirowali po jej przytulnym domku, z jakimś określonym przez kobietę celem; jej kroku były zbyt wyważone, zbyt pewne na przypadkowe włóczęgi. Miedziane loki podrygiwały subtelnie w rytmie jej chodu, a porcelanowa skóra szyi co i rusz błyskała spod kołnierzyka bluzki.

Serce zabiło mu mocniej, kiedy rozpoznał drzwi, które otwierała, jako te do jej sypialni. Pomieszczenie było bowiem łudząco podobne do pokoju gościnnego, w którym miał okazję spędzić noc, jednak z osobistymi bibelotami w rodzaju szafki pełnej książek po szwabsku, lusterka z kilkoma kosmetykami ustawionymi opodal, czy ciemnobrązowej marynarki przewieszonej przez oparcie ustawionego w pobliżu komody fotela.

W końcu puściła jego rękę, stając wyprostowana przed nadzwyczaj cichym, jak na siebie, mężczyzną. Zmarszczyła lekko brwi w wyrazie niepewności, może nawet prośby o akceptację, po czym mruknęła:

— Gdybym mogła, zrobiłabym to. — Zarzuciła mu ręce na szyję, przy takiej odległości zmuszona do powolnego zetknięcia dolnych części ich tułowi. — To — dodała, wplatając jedną z dłoni w jego kudełki. — I to.

Ściągnęła jego głowę w swoją stronę stanowczym szarpnięciem, całując go krótko, acz ze znacznie większą intensywnością. Zagryzła jego górną wargę i mruknęła z zadowoleniem, kiedy usłyszała jego mimowolny jęk.

Owinęła wolne ramię wokół jego talii, unosząc brwi z rozbawieniem na to, jak oczy odpłynęły mu w głąb czaszki, zostawiając na widoku praktycznie same białkówki.

— To w porządku, mein Jude?

Błękitne tęczówki otaczające poszerzone źrenice wróciły na swoje zwyczajowe miejsce. Nieśmiało uniósł dłoń, przesuwając wzdłuż kobiecego obojczyka, poprzez ramię i w końcu spoczywając w delikatnym uścisku na jej przedramieniu.

— Bardzo. Bardzo w porządku.

Strzeliła uśmiechem i ani się obejrzał, a już uwolniła się z jego uchwytu, postąpiła krok w tył i ściągnęła bluzkę przez głowę z pewnością siebie kobiety, która wie, że nie rozmaże sobie w ten sposób makijażu. Miała bardzo bladą skórę, z kilkoma pieprzykami i bliznami wyglądającymi na pozostałość po ospie wietrznej. Gdy brała głębsze oddechy, mógł zobaczyć lekki zarys żeber poniżej zwyczajnego, szarawego biusthaltera. Musiała to zauważyć, bo uśmiechnęła się do niego ni to kokieteryjnie, ni to przepraszająco.

— Nie spodziewałam się takiego obrotu spraw, stad brak czegoś szczególnego.

— Ir visn vi vild deyn kshya itst iz? — wykrztusił, nie mogąc się powstrzymać od bezmyślnego wgapienia się w tors kobiety. — Znaczy, przepraszam za jidysz, to było szybkie, ja dawno nie widziałem kobiety i... Tak. Absolutnie mi to nie przeszkadza. Dla mnie teraz dosłownie luksusowo jest, jak dostanę od ciebie nowe spodnie czy coś, więc nie ma problemu z tym że się nie wyglancowałaś.

Zaśmiała się pod nosem, po czym usiadła na brzegu łóżka, w większości zakrytego narzutą w kolorze ciemnego wina. Wyciągnęła do niego rękę, co Zygmunt skwapliwie przyjął jako zaproszenie i spoczął obok niej, ostrożnie kładąc dłoń na jej udzie.

Przesunął opuszkami po grafitowych cygaretkach, czując wyraźnie fakturę porządnego materiału. Kiedy przeniósł się dotykiem na odsłoniętą skórę, w okolicy jej talii, zadrżała lekko, niby nieprzyzwyczajona do kontaktu w takiej manierze. Ustawił się nieco pewniej, złożył miękki pocałunek na jej szyi. Pachniała wanilią i kwiatami, bez zwyczajowej dla jej pracowniczej odsłony szpitalnej, niemal ostrej nuty.

Z krtani Lisy wydobyło się cichutkie, wyważone westchnienie.

Kontynuował, skubiąc jej obojczyki, muskając mostek i coraz to śmielej sunąc dłonią po jej torsie, utrzymując się obecnie w okolicy lędźwi, może nieco ponad nimi. Ośmieliła się na tyle, że owinęła wokół niego ramiona, przytrzymując go niejako przy sobie, przy trzepocącym nieco szybciej niż zwykle germańskim sercu.

Mgliście przypominając sobie to, jak jeszcze przed wojną, na studiach, zdarzało mu się dogadzać kochankom, powoli przeniósł dłoń ponad zapięcie jej biustonosza. Próbował przez moment mocować się z tym piekielnym ustrojstwem, ze zniecierpliwieniem pomrukując prosto w jej skórę. Dałby sobie rękę uciąć, że uśmiechała się pod nosem, kiedy sama sięgała do problematycznego elementu swojej odzieży i powolutku odczepiała od siebie jego części, żeby w końcu rozdzielić je całkowicie.

Pomógł jej zsunąć bieliznę z torsu już całkowicie, na oślep odkładając ją na szafkę nocną, obok lampy z kloszem, którą prawie stracił pierwszym impetem. Przy okazji, odłożył obok też swoje okulary, byle tylko nie stłuc ich przy jakichś ekscesach. Trochę dziwnie mu było widzieć kobiece atrybuty po takim czasie abstynencji, wymuszonej wpierw przymusowym odizolowaniem w warszawskim mieszkaniu, a później podyktowaną oczywistymi zasadami obozowymi. Nie mógł oczu oderwać od tych dwóch, dosyć niewielkich rozmiarów, acz zgrabnych wypustek.

Niemal z namaszczeniem ułożył dłoń na jednej z piersi, kciukiem zahaczając delikatnie o różowy sutek. Z doświadczenia pamiętał, że więcej kobiet mogło poszczycić się brązowawym ich zabarwieniem, ale i takie się trafiały, głównie u bardziej bladych jednostek.

Szczęście, że już trochę znał się na tych sprawach; zawsze kwestia tego, że przyczyny stresu ograniczą się tylko do tego, że miał kilkuletnią praktycznie przerwę, a obecna partnerka nie dość, że była niczego sobie, to jeszcze w ramach ekstremalnego niepowodzenia mogła go dosłownie zastrzelić albo zagłodzić.

Po namyśle słaby plus, ale Zygmunt był przecież zadeklarowanym optymistą. Z tą myślą na powrót skupił się w pełni na kobiecie, znów podejmując składanie powolnych pocałunków na porcelanowej skórze, kierując się w stronę drugiej piersi chwiejnym szlakiem górnych żeber i naturalnych krzywizn ciała, co i rusz zachodząc także na mostek.

Kiedy musnął ustami fragment otaczającej sutek ciemniejszej aureoli, poczuł jak synchronicznie z westchnieniem przesuwała paznokciami po jego karku, żeby następnie złapać go za włosy. Przerwał, chcąc upewnić się, czy aby nie zamierzała go odciągnąć od rozpoczętej czynności, jednak nic takiego nie nastąpiło. Zamiast tego, Lisa zapytała go z niecierpliwością w głosie:

— Coś się stało?

Zanim odpowiedział, ucałował różowawą skórę raz jeszcze.

— Upewniam się, czy nie wrzucisz mnie zaraz do karceru za bezczelność.

— Słaby żart — mruknęła. — Naprawdę słaby.

Wypuścił powietrze nosem z rozbawieniem, co poskutkowało gęsią skórką spowijającą nagle przedramiona kobiety. Chcąc zniwelować wrażenie chłodu, które musiał wywołać, wrócił do swojego zadania ze zwiększonym ferworem, zaciskając odrobinę bardziej palce dłoni ułożonej na drugiej piersi Geiser. Przygryzając ostrożnie obszar tuż przy sutku, już zachodząc na niego rąbkiem ust, dosłyszał budujący się gdzieś w krtani kobiety jęk – a chociażby jego zaczątek, jak mruczącą w oddali burzę mającą zebrać się nad złotym polem pszenicy.

Łapał rytm coraz pewniej, jak muzyk po nastrojeniu instrumentu, jak czeladnik wprawiający się w fachu pod okiem swojego mistrza. Pasma pocałunków z każdą chwilą śmielej przeplatał przygryzieniami, lekkimi zassaniami skóry owocującymi malinowymi przebarwieniami, zaciśnięciami drugiej dłoni w adekwatnym tempie.

Paznokcie kobiety drapały lekko jego skalp, a drugie ramię spoczęło gdzieś w okolicy jego pleców, gładząc je i zastygając uroczo na co mocniejszą pieszczotę. W pewnym momencie Zygmunt oderwał się od jej ciała, jako finisz trącając w pełni sterczący sutek czubkiem języka, przemykając wzrokiem po nielicznych ciemnych włoskach otaczających aureolkę, a następnie przeniósł się na niemal lustrzane odbicie owej piersi, do tej pory pobudzaną jedynie poczynaniami jego dłoni.

Tu podjął analogiczne działanie, a mając na uwadze to, że pozycja mogła stać się niewygodna dla nich obojga, przesunął obydwie dłonie na jej ramiona, niemal zachodząc na kruche obojczyki. Nacisnął lekko, chcąc skłonić ją do położenia się, jednak Geiser nie wydawała się tego wyłapać. Ułożył wargi po raz ostatni na bladej skórze i podniósł głowę, ostrożnie żeby jakimś cudem nie wycelować w podbródek towarzyszki. Już nie takie rzeczy mu się udawały.

— Będzie chyba bardziej komfortowo, kiedy się położysz, laleczko. — Uśmiechnął się do niej, czując jakby w oczach tańczyły mu ciepłe, błędne ogniki. — Albo w ogóle wygodniej ułożysz, najlepiej nie tak w poprzek łóżka.

— Gute Idee — odetchnęła, rzucając szybkie spojrzenie na swoje poczerwieniałe częściowo piersi, a wraz z uspokajającym się oddechem, jej uśmiech stawał się coraz bardziej zuchwały. — Nabieramy tempa, hmm, Zygmuncie?

Zaczepne pytanie zgrało się ze zgrabnym wsunięciem się Lisy w pełni na łóżko, poprawieniu poduszek, żeby zakryły drewniane wezgłowie i faktycznie wygodnym umoszczeniu się na samym środku materaca, z lekko rozchylonymi nogami i w pozycji półleżącej. Zwabiony błyskiem morskich tęczówek i słodkim, niby osiadającym na ustach zapachem, mężczyzna ostrożnie podążył za nią, przez chwilę napawając się wyłącznie wrażeniami sensorycznymi, a dopiero po tym umiejscowiając się między jej nogami.

Uderzyło go to, jak szybko zdawały się zmieniać ich relacje, przypominające migające w wertowanym albumie zdjęcia i kolorowe kryształki w kalejdoskopie.

Ani się obejrzał, a na powrót zasypywał kobiece piersi gradem pocałunków, coraz bardziej się rozsypujących i kierujących w dół torsu, jak krople przybierającego na sile deszczu. Ugryzienia skóry na brzuchu miały swoje natychmiastowe skutki w nieznacznych drgnięciach jej torsu, widocznych napięciach mięśni, stąd postanowił, że ograniczy się do lekkich całusów.

Dotarł w końcu na umowną granicę wyznaczoną przez grafitowy materiał cygaretek, po czym uniósł głowę, kierując spojrzenie na kobietę i celowo drapiąc jej skórę swoim parodniowym zarostem.

— Nabierzemy tempa jeszcze trochę, Liso?

Rumieniec na jej twarzy najpierw przygasł, a potem zapłonął z podwójną siłą.

— Ja mam... Znaczy, nie mamy nic do zabezpieczania. Rozumiesz chyba, że trochę głupio byłoby — zagestykulowała nieskładnie w jakiejś niesprecyzowanej pantomimie — i tak dalej. Dla bezpieczeństwa chyba musimy spasować.

— A tak między nami, chciałaś pasować z tą całością czy musiałaś?

Parsknęła lekkim śmiechem, odgarniając rozburzone, wysunięte z upięcia miedziane loki za ucho. Widok ten nagle przeszył go jak strzała wypuszczona przez wybitnego łucznika, wrósł w kolejne neurony i sam Zygmunt przypuszczał, że w niedalekiej przyszłości będzie mógł przywołać w pamięci dokładnie ten moment, kiedy tylko przymknie oczy, rozkojarzy się na moment. Był mężczyzną bystrym, inteligentnym. Właśnie dlatego uświadomił sobie, jak głupio się zadurzył.

— Znasz odpowiedź.

— Chciałaś — jęknął dramatycznie, z dozą patosu. — Spółkowanie z plugawym Żydem? To przecież nie przystoi.

— Halt deine Fresse.

— Znowu się ze mną zgadzasz, jak rozumiem?

— Mówiłam, żebyś się zamknął — wyjaśniła mu, powoli, prowokacyjnie przesuwając nieco biodrami na boki, niby to dostosowując pozycję. Jedna z brwi drgnęła jej nieznacznie, jakby właśnie wpadła na znakomity pomysł. — Znajdź jakieś lepsze zajęcie dla tej pyskatej buźki.

Wsunęła kciuk pod materiał cygaretek – zapewne również i bielizny, bo kiedy odciągnęła go w dół, odsłoniła mlecznobiałą skórę biodra.

Załapał sugestię, cofając się nieco i pozwalając jej na swobodne zsunięcie zbędnego w tej chwili okrycia. Głupio czując się z tym, że sam nadal nie pozbył się żadnego ubrania, poświęcił chwilowo uwagę rozpięciu pozostałych guzików koszuli i następnie lekkiemu odrzuceniu materiału na siedzenie fotela (na którym, jak zauważył znacznie później, zalegała pewna ilość kociej sierści, jakby zwierzę liniało właśnie tam).

Do rzeczywistości przywołał go widok lądujących na podłodze opodal fotela spodni i następujące tuż po nim ciche przekleństwo po niemiecku.

— Rozproszyłeś mnie, to przez to. A teraz, chodź tu do mnie z powrotem, Zygmuncie.

Posłusznie, jakby z automatu zbliżył się do niej po raz kolejny tego dnia, starając się z całych sił nie wgapiać tępo wyłącznie w jeden, newralgiczny region jej ciała. Jednak nieugięty, zaprawiony w podbojach warszawski Casanova musiał zachować część swojego czaru nawet w takich warunkach. Koncentrował spojrzenie na coraz to kolejnych obszarach jej sylwetki; różane rumieńcem policzki, porcelanowe dłonie o długich palcach zaciskanych na bordowej narzucie, drobne, jak zresztą cała reszta ciała, łydki.

Ponownie znalazł się między jej nogami, śmielej i z pewną nonszalancją przesuwając palcami po jej piersi, wzdłuż tułowia i zatrzymując się na biodrze, głaszcząc je delikatnie.

— Skoro pani prosi, pani Geiser — mruknął, zaraz po tym podejmując swoje działania ustami.

Tym razem nie poświęcił tak wiele uwagi jej biustowi, raczej niespiesznie kierując się w dół jej sylwetki, niemal czując desperackie łomotanie dwojga, paradoksalnie oddalających się od siebie przecież serc. Czuł nieznaczne spięcia jej mięśni, kiedy wycałowywał swoją drogę przez podbrzusze, idąc wzdłuż biegnącej poniżej pępka linii cienkich włosków, na samym wzgórku łonowym przechodzących w dosyć schludnie przycięte kudełki, o ton czy dwa ciemniejsze od loków na głowie kobiety.

W końcu ośmielił się na nią spojrzeć. Ciemnoróżowy odcień skóry, wedle popularnego przekonania, nie odzwierciedlał dokładnie koloru jej ust, jednak zdecydowanie nie ustępował mu wrażeniem, jakie robił. Łechtaczka nie wydawała mu się do granic możliwości nabiegła krwią, co było zrozumiałe – rzadko kiedy działo się tak bez żadnej ingerencji z zewnątrz, przynajmniej z tego, co sam zdołał zauważyć podczas swoich zbliżeń z kobietami. Jednak zdecydowanie była pobudzona.

Co znaczy, że sama Lisa prawdopodobnie także była. Uderzyła go ta świadomość. Wydało mu się, jakby serce miało mu za moment wyskoczyć z piersi albo przynajmniej solidnie poobijać się o żebra, a twarz zalał mu niepowstrzymany rumieniec, do spółki z wpływającym na nią miękkim wyrazem, uniesieniem brwi, rozchyleniem ust. Bezwiednie pogładził kciukiem jej biodro, nieomal mruknąwszy z rozkoszą na doznanie jej palców wplatających się na powrót w pasma jego włosów.

I tyle było po jego wizerunku niewzruszonego lowelasa.

Ostrożnie przejechał językiem najpierw po własnych ustach, upewniając się, że nie spierzchły (absurdalne lęki, patrząc na to, z jakim ferworem zajmował się Niemką ostatnie kilka, może nawet kilkanaście minut, stracił lekko poczucie czasu). Po tym, przeciągnął nim przez całą długość jej warg sromowych, z niezwykłą błogością czując, że rozchyliły się przez to działanie na boki jak róża w pełni swojego rozkwitu, słodka i delikatna.

Ponowił ten ruch jeszcze raz, i jeszcze, wpadając powoli w najstarszy z rytmów świata, zmienny, a jednak wciąż taki sam, jak pory roku niezmiennie falujące jedna po drugiej. Poczuwszy się pewniej, czując jak uścisk jej palców na jego czuprynie słabnie, zaczął składać w trakcie krótkie pocałunki wzdłuż warg, na wzgórku, aż wreszcie na jej najwrażliwszym punkcie, na co kobieta ponownie uraczyła go mocniejszym pociągnięciem za kosmyki.

Uśmiechnął się w gorącą skórę, kiedy celowo podrażnił wewnętrzną stronę jej uda zarostem. A potem zaczął z wyczuciem skubać co wrażliwsze skrawki jej kobiecości zębami, z satysfakcją notując docierające do jego uszu rozmyte westchnienie, jak akwarelowa kropla rozpływająca się powoli w wodzie.

Po jednym ze szczególnie wymierzonych drobnych ugryzień, urozmaiconym lekkim zassaniem skóry tuż po, akurat w najczulszym jej miejscu, westchnienia i postępujące pomruki Lisy ucichły. A przynajmniej on już ich nie notował, ze względu na blade uda praktycznie zaciskane mu na głowie, tym samym zasłaniające jego uszy.

Przy dłuższym pociągnięciu języka uniósł wzrok, dla szybkiego zerknięcia na twarz Geiser. Rzęsy drgały jej wraz z paroksyzmami powiek, ukazując białkówkę oczu. Usta, zwykle pedantycznie zaciskane, rozchylały się nieznacznie, zaróżowione jeszcze od pocałunków. A bladą skórę zalewał krwisty rumieniec.

Wydawało mu się, że nazistka może swoim pięknem przypominać jedynie płonący las; po chwilowym zachwycie następuje obrzydzenie, strach, zmieszanie własnym odczuciem tej pokrętnej estetyki i chęć ucieczki jak najdalej. Jednak teraz, kobieta rysowała się mu nowymi barwami, subtelnym pastelem łamanym mocną, węglową kreską w odpowiednim miejscu, pełnym szczegółów i niedopowiedzeń. W żadnym wypadku nie chciał usprawiedliwiać jej pracy, na tyle, ile o niej wiedział, ani wymazywać jej ze świadomości. Prędzej dostrzec, o co właściwie chodziło w tej skomplikowanej mozaice z płatków bzu i tłuczonego szkła, jaką była Lisa Geiser.

Coś w jego środku wydawało się zaciskać na reszcie zaskakująco komfortowym uchwytem szytej na miarę rękawicy. Chciał ją poznawać i dać się poznać. Człowieczeństwo było dla niego widzeniem człowieka w drugiej osobie. I chyba zarówno on, jak i ona, cudem zachowali tą cechę w moralnie spartańskich warunkach.

Jakaś część jego chciała płakać, ale nie miała jeszcze łez ostrych na tyle, aby przebić zahartowaną skórę. Potrzebowałby co najmniej skalpela.

Cały ten czas nie przerywał, coraz szybciej pracując językiem, gryząc i całując delikatną skórę. Nogi Niemki zaciskały się na jego głowie niemal jak imadło, o zadziwiającej strukturze i sile przypominającej nić pajęczyny. Nieświadomie wpił się lekko palcami w jej uda, praktycznie odrywając jej biodra od materaca w gorączce chwili, dając jej całego siebie, wszystko, co mógł jej zaoferować na tej płaszczyźnie.

Paznokcie kobiety zaryły o jego skalp, a ni to pomruk, ni jęk zachwytu przebił się nawet przez spazmatycznie niemal przyciskane do boków głowy Zygmunta nogi. Nie przerywał, utrzymując stały rytm, czując jak jego kark i usta zaczynają powoli protestować zmęczeniem, nawet pomimo dzisiejszego, imponującego przecież jak na warunki obozowe śniadania.

Orgazm spływał po niej jak miód, lepiąc się do zakończeń nerwowych i nader niechętnie od nich odrywając. Z każdą sekundą miała wrażenie, że nie wytrzyma, ale z każdą kolejną przekonywała się, że jednak sobie poradzi.

Biodra wyrwały się jej w przód kilka spazmatycznych razy, po czym ich ruchy osłabły, powoli odpuszczając również uścisk nóg na głowie mężczyzny. Zygmunt złożył ostatni motyli całus na wyraźnie pulsującej od gorącej krwi skórze jej kobiecości, po czym oderwał się od niej na tyle, żeby spojrzeć jej w twarz.

Powoli otworzyła powieki, a źrenice wraz z pierścieniami tęczówek wróciły na swoje miejsce, wciąż czujne, ale tym razem z nutą czegoś miękkiego w sobie, łagodniejsze i cieplejsze. Usta miała całkiem spierzchnięte, tak, że aż musiała bezwiednie przejechać po nich językiem, nawet lekko zagryźć, tak, że wpadły w malinowy odcień. Przez nie również płynęła ta sama krew.

— Och.

Z całą jego skromnością, autentycznie nie spodziewał się takiej reakcji. Powoli wyplątała palce z jego kosmyków i delikatnie przesunęła opuszkami po boku jego twarzy, następnie zjeżdżając na podbródek i podtrzymując jego głowę wraz z ich kontaktem wzrokowym. Źrenice nieznacznie jej pulsowały i był gotów założyć się, że jego robiły to samo, akurat w rytm miliona myśli atakujących jego neurony.

Uśmiechał się do niej tak, jakby właśnie zobaczył pierwszy od dawna wschód słońca.

— Zadowolona, Liso?

— Głupie pytanie — sapnęła, normując oddech, cały rozbiegany po intensywności ich wspólnego przeżywania. — Nawet jeżeli teoretycznie nie ma głupich pytań, tobie jakimś cudem udało się takie sformułować.

Zaśmiał się pod nosem, podciągając się lekko do góry i kładąc tuż obok kobiety, z głową opartą na jej barku i delikatnym ramieniem powoli owijanym wokół jego ciała. Była tak blisko, wciąż pachnąca wanilią, że mogłaby go w tej chwili bez większej fatygi pocałować w głowę. Przymknął powieki z rozkoszą, kiedy faktycznie to zrobiła.

— Cieszę się, że jesteś.

— A mi się wydawało, że ty z Niemcami to raczej niezbyt się dogadujesz, Zygmuncie.

— I wiesz też, co myślę o samej tobie, prawda? — mruknął, opierając dłoń na jej biodrze, ciepłym i bladym. — Jeżeli będziesz miała natchnienie na więcej lepszych zajęć, po prostu mi powiedz. Jakiekolwiek, serio.

— Zygmuncie?

Spod zwyczajowej warstwy stanowczości przebiła się cudowna, błyszcząca złotem igiełka wrażliwości, kruchości. A on zdecydowanie wpadał po uszy we wszystkie emocje, których powinna go pozbawić sama doktor i jej eksperymenty.

— Tak?

Przesunął rękę wyżej, aby móc swobodnie odgarnąć na miejsce przylepione lekko do czoła Lisy kosmyki zbłąkanych miedzianych włosów. Moment po prostu spędził na wpatrywaniu się w jej oczy, czytanie ich bez żadnej znajomości metod diagnostycznych, a jednak pozwalające mu na uzyskanie tak precyzyjnych i pewnych wniosków, jak żadne szkiełka i maszyny.

Rozchyliła usta, wyraźnie formułując w umyśle słowa po raz ostatni przed wypowiedzeniem ich na głos, jednak przerwał jej brutalnie dobiegający z dołu odgłos tłuczonej porcelany. Westchnęła.

— Bełt. — Potrzebował chwili, zanim przypomniał sobie o oryginalnym imieniu jej pupila. — Za długo był spokojny. Kleine Kobolde, er und Bismarck.

Postanowił sobie, że da jej tyle czasu, ile będzie potrzebowała do ponownego podjęcia tematu. Znalazł coś bardziej wartościowego od swojego dzienniczka, zalegającego w pamięci głębiej niż jakikolwiek dawny dług, prawie bardziej domowego niż widok czerwonego, emaliowanego rondla, który był jednym z niewielu domowych elementów w mieszkaniu jego i Ernesta swego czasu. Dobrze zrobił, mimo wszystko wychodząc z niego w tamtą wiosenną noc.

Ostrożnie wstał do siadu, nie odrywając dłoni od boku jej twarzyczki.

— Pójdę posprzątać i przyniosę ci tę herbatę, która ocalała, leż spokojnie i odpocznij — oznajmił miękko, kolejno zrywając ich kontakt fizyczny spokojnym muśnięciem opuszków o skórę, wstając z łóżka i kierując się do wyjścia z sypialni. Stanął jeszcze w drzwiach, żeby rzucić spojrzenie na Lisę i dostrzegł, jak specyficznie zaszkliły się jej oczy. — Spokojnie, wrócę. Zanim wystygnie już tak na dobre, bo pewnie jest dopiero letnia, wiesz, trochę nam zeszło. Tak, herbata, znaczy się. Idę.

Dopiero kiedy nieśmiało zbierał wrażenia w notatniku, połączył swoje słowa o powrocie z tym, że kiedy faktycznie wrócił, objęła go niemal natychmiastowo, tęskno, z podejrzanie zaczerwienionymi spojówkami.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro