[10] Rachunek Diabła

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

https://youtu.be/yGpFGDZmS5U

Przez cały poniedziałek nie potrafiła się na niczym skupić. Przepływała przez kolejne lekcje bez większego zainteresowania, głównie bawiąc się ołówkiem i gapiąc w okno.

Maxine zaraz nakrzyczałaby na nią, że w klasie maturalnej powinna postawić naukę na pierwszym miejscu, zwłaszcza, iż – jak wszyscy w rodzinie – miała zdawać egzamin państwowy.

Mimo to myślami powracała nieustannie do wczorajszego dnia, zastanawiając się, czy może skądś skombinować muzykę Emerald Nightmare.

Było to dość upokarzające, ale była wprost głodna, aby posłuchać jeszcze raz kilku kawałków i szczerze nie wiedziała, co by zrobiła, gdyby na lekcji angielskiego nie znalazła ich kanału na YouTube, skąd mogła słuchać ich nagrań do woli.

Cudowny YouTube!

W przerwie obiadowej znalazła przyjaciółki, dosiadając się do ich stolika, dyskretnie wyłączając stronkę i czyszcząc historię przeglądania.

— Naprawdę ci współczuję — oznajmiła na wstępie Frida, wbijając nóż w sałatkę owocową, którą uparcie jadała w ostatnich dniach.

Nie było wątpliwości, że nawiązywała do feralnej, sobotniej randki, którą zdołały obgadać przez całą niedzielę, aż Cleo myślała, że sama zacznie wymiotować, tak ją to wszystko muliło.

— Najważniejsze, że Mattowi nic nie jest. Wypuszczą go dzisiaj po południu — powiedziała, mając nadzieje, że na tym utnie się rozmowa, do której nie miała ochoty w żadnym razie wracać.

Niestety Sheila nie dała się ubłagać.

— Tak musiało się stać, żeby to Jake mógł odwieźć cię do domu.

— Normalnie gadasz jak Alba — westchnęła cierpiętniczo Cleo. — Mogłybyście założyć kółko paranormalnych wierzeń.

— Kto to jest Alba? — Rogers przechyliła z zainteresowaniem głowę.

— Moja stara znajoma, a od niedawna gosposia. — Przez myśl przeszło jej, czy podzielić się obawami względem dziwnego zachowania ojca, ale jakoś nie mogła się na to zdobyć.

Przynajmniej jeszcze nie teraz.

Na szczęście nie musiała się tłumaczyć, bowiem do stołówki niespodziewanie wszedł nie kto inny jak Jake Wellington. Przyciągając do siebie powszechną uwagę, posłał wzrok w kierunku swoich starych znajomych, jednakże już po zrobieniu pierwszego kroku, dobiegło go entuzjastyczne nawoływanie:

— Siadaj z nami, Jake! — To Lilian machała do niego ze swojego stolika, szczerząc się jak głupia do sera, a towarzyszący jej członkowie kółka teatralnego zgodnie i entuzjastycznie ją poparli.

Chłopak wahał się tylko przez sekundę, a potem dosiadł się do nich, jakby całe życie darzył ich głęboką przyjaźnią.

Cleo, nie bez zazdrości, zauważyła, jak wszystkie głowy przy stoliku nachylają się w stronę Wellingtona niczym wyznawcy, pragnący zażyć blasku swego bóstwa.

Sądziła, że mimo wszystko Jake zechce spojrzeć także na nią, ale nic nie wskazywało na to, aby „Jaśnie Perfekcja" zdawał sobie sprawy z jej obecności.

— Ziemia do Cleo! — Frida pstryknęła jej palcami tuż przy uchu. — Będziesz zajadać Jake'a oczami czy zechcesz odpowiedzieć na moje pytanie?

— Nie zajadam go. Staram się nie zwymiotować na widok tych wszystkich wazeliniarzy — prychnęła ostentacyjnie Bennett, przerzucając uwagę na niedojedzonego burgera na czerwonej, szkolnej tacce.

Było w tym wszystkim coś dotkliwego. Już od dwóch lat należała do kółka, ale nigdy nie czuła się zintegrowana z jej członkami. Nigdy nie proponowali, żeby siadła z nimi, chociaż wiedziała, że pewnie nie protestowaliby, gdyby zrobiła to samowolnie.

Mimo to miała wrażenie, że przez te dwa lata nie zdołała być lubiana w takim stopniu, w jakim Jake został przez te ledwie kilka dni.

Życie było takie niesprawiedliwe!

— Właśnie ci powiedziałam, że powinniśmy odświeżyć twoją garderobę w obrębie sukienek — powtórzyła Frida niecierpliwie, tymczasem Sheila wcinała lunch, nie mogąc oderwać wzroku od stolika, gdzie siedział Jake. — Nie będę ci wiecznie pożyczać swoich, zwłaszcza że ciągle je plamisz — dodała z wyrzutem.

Cleo stłumiła w sobie ciężkie westchnięcie.

— Powinnyśmy, bo? — zapytała od niechcenia.

— Halo, czy ty jesteś na jakiś prochach otumaniających? A w czym zamierzasz iść na szkolny bal, który jest tuż, tuż?

Szkolny bal. Bennett całkowicie o nim zapomniała, jakoś tak bez zainteresowania mijając te wszystkie plakaty, rozwieszone po korytarzu.

— Nie wiem, czy w ogóle się wybiorę — stwierdziła po chwili zastanowienia, biorąc łyk mleka truskawkowego z kartonu.

— Dlaczego nie? Przecież przedstawienie odbędzie się jakieś dwa tygodnie po, prawda? — W tym momencie odezwała się Sheila, która takie imprezy jak szkolne bale uważała za świętość. — No i chyba dobrze radzisz sobie z lekcjami. — W przeciwieństwie do mnie, mówiła jej zmartwiona mina.

Sheila nie radziła sobie zbyt wybitnie w tym semestrze, jakby wszystko pechowo wymykało jej się z rąk. Co rusz zapominała o ważnych projektach, a na klasówkach zbierała niewiele punktów, przez co nauczyciele łypali na nią ostrzegawczo.

— Nie o to chodzi. — Cleo zaprzeczyła. — To nie moje klimaty.

— Nonsens. Cle, ja cię tam potrzebuję, rozumiesz? — Rogers przerzuciła rękę przez stół i pochwyciła nią dłoń przyjaciółki. — A w zasadzie was dwie. Ten semestr mnie dobija i jeszcze wygląda na to, że będę musiała brać korepetycje. To straszne. Przez jeden wieczór chcę się dobrze bawić z dziewczynami, które uwielbiam najbardziej na świecie.

Był to dość celny argument, bowiem Cleo, zniesmaczona popularnością Wellingtona w gronie teatralnym, co obierała za swoistą zdradę, potrzebowała usłyszeć, że ktoś na tej Ziemi darzy ją prawdziwą sympatią, więc patrząc w maślane oczy Rogers, skapitulowała.

— Odświeżenie garderoby. Przyjęłam. — Mówiąc to, dyskretnie zerknęła w stronę Jakea. Nie zwrócił na nią uwagi.

Ze złością przełknęła ślinę.

Jeżeli Jake zdążył cokolwiek znielubić na zajęciach teatralnych, od kiedy wpadł na pomysł, żeby do nich dołączyć, były to bez wątpienia ćwiczenia dykcji i przepony.

Czuł się po prostu jak głupek, wykonując szereg upokarzających ćwiczeń, przy których musiał wydawać serię dziwacznych dźwięków rodem z psychiatryka.

Pani Bayne chodziła między nimi niczym stara wyrocznia, sprawdzając, czy zajęcia przebiegają poprawnie.

— A teraz ćwiczenia oddechowe. Ustawcie się, jak należy — poinstruowała młodzież, nie musząc wyjaśniać, o co chodzi.

Wszyscy doskonale wiedzieli, co mają robić. Tego rodzaju ćwiczenia wykonywali nie pierwszy raz. Utworzyli wspólnie koło i zabrali się do roboty.

Jake starał się naśladować ich ruchy, ale czuł, że marnie mu to idzie.

— Źle — syknęła stojąca obok Cleo. — Ustaw tułów w kierunku koła — poleciła niecierpliwie. — Złap się rękoma w talii i nabierz głęboko powietrza do przepony, tak, aby dłonie oddalały się od siebie.

Zrobił, co mu kazała i omal nie zaniósł się kaszlem, nadal czując się jak kretyn do kwadratu.

— Panie Wellington. — Urshula spojrzała na niego wymownie. — Proszę się przyłożyć. Zapewniam, że te ćwiczenia wspomagają przeponę i przydają się nie tylko w teatrze, ale także na scenie w trakcie koncertu.

Miała rację i głównie dlatego chłopak jeszcze nie uciekł stamtąd z krzykiem. Zawsze mu się wydawało, że teatr to głównie próby do spektaklu i nic więcej.

Dostał nauczkę, ale może na tym jakoś skorzysta. Jak zawsze. Louis od jakiegoś czasu nieustannie marudził, że jego głos brzmi dziwnie nieczysto i nie wyrabia się na wyższych tonach. Te bzdurne ćwiczonka miejmy nadzieję, to zmienią.

Potem przeszli do wymawiania głośno głosek brzęczących, a następnie do samogłosek, robiąc to przy pochylonej do przodu sylwetce. Na końcu wyprostowali się, ziewnęli i pochylili ponownie, osoba z boku miała poklepać ich po plecach.

Cleo uczyniła to z większą siłą, niż powinna.

— Auć! — Uniósł głowę i spiorunował ją wzrokiem.

— Wybacz. — Uśmiechnęła się niewinnie. — Bolało?

— Jak cholera.

— I bardzo dobrze. Jeszcze nie masz dość? — spytała szeptem.

— Nigdy. Ja się nie poddaję.

— To dopiero początek ćwiczeń. Przygotuj się. — Poszerzyła uśmiech.

Po skończonej próbie odniosła klucze do sekretariatu. Przysadzista pani Colins obrzuciła ją ciekawskim spojrzeniem, jakby w pokoju nauczycielskim potajemnie plotkowano o nowych graczach miłosnej gry. Cleo wcale by się na to nie zdziwiła.

Wychodząc, rzuciła jeszcze krótkie „do widzenia" i z ulgą opuściła budynek szkolny. Na niebie zbierały się chmury, więc zaklęła, że rankiem nie zabrała ze sobą parasola. Ostatnie, o czym marzyła to porządne zmoknięcie w drodze do domu.

Dochodząc do roweru, spostrzegła Lilian żałośnie wdzięczącą się do Jake'a, stojącego przy jednym z drzew, o którego pień opierał się nonszalancko.

— Serio, Chang? — zapytała pod nosem Cleo, nie omieszkując poczuć w stosunku do Azjatki dawki pobłażliwości. — Myślisz, że porwiesz go na to zalotne nakręcanie włosów na palec? — Omal nie roześmiała się szyderczo, czując satysfakcję, iż sama nie odgrywa tak kretyńskiego przedstawienia przed żadnym chłopakiem.

Nagle jednak Jake ją spostrzegł i z miejsca stracił zainteresowanie Lilian, podchodząc do niej sprężystym krokiem.

— Czekałem na ciebie — wyznał bez żadnego wstydu, a Cleo mimowolnie spojrzała z wyższością na zaróżowioną ze wstydu koleżankę.

— Doprawdy? — Obrzuciła go lekceważącym spojrzeniem. — Lilian wydaje się całkiem miłym towarzystwem. Na twoim miejscu zastanowiłabym się, czy warto ją porzucać.

— Owszem, nie warto, ale w tej grze przypadła mi w udziale mniej zacna pannica — stwierdził, wzruszywszy ramionami, a w niej aż zagotowało się ze złości.

— O co chodzi? Streszczaj się — zażądała buńczucznie.

— Myślałem, że się domyślisz, Bennett. Masz dług do spłacenia.

— Ach, no jasne. Parszywa randka z diabłem. Dobra, Wellington. Mów szybko, kiedy i gdzie...

— Nie wiedziałem, że jesteś aż tak napalona, złotko. Może zwolnij trochę silnik, bo złapiesz kolizje.

— Jake!

— W porządku. Dobra. — Wzniósł poddańczo ręce. — Może być coś w ten czwartek?

— Dwudziestego? — Nagle wydała się jakaś bledsza, a on zmarszczył brwi.

— Zdaje się, że tak, a bo co? Jakiś problem? — Nerwowo oblizał wargi.

Cleo odbiła wzrokiem na bok, a w jej głowie kotłowały się myśli, niedostępne jego umysłowi. Po chwili jednak pokręciła głową.

— Żaden. Może być czwartek.

— Jesteś pewna?

— Słuchaj, Jake. Jest mi wszystko jedno. Po prostu miejmy to za sobą.

— To do czwartku. — Puścił jej oczko, a następnie zrobił coś, czego się nie spodziewała: zawrócił do Lilian.

Obserwująca z boku wydarzenia dziewczyna sama musiała tego nie przewidzieć, bo naraz wyprostowała się i otworzyła szerzej oczy. Potem jednak uśmiechnęła się promiennie i niemal z wdzięcznością.

— Dupek — skwitowała mrukliwie Cleo, a potem siadła na rower, czym prędzej opuszczając szkolny parking.

Nie pamiętała już, kiedy ostatnio z prawdziwą przyjemnością wróciła do domu. Możliwe, że takie dni nigdy nie nastąpiły, a przynajmniej nie odnotowały się w jej pamięci.

Dom witał ją albo przejmującą, zimną pustką, albo zmęczonym ojcem, obejmującym ją rozczarowanym spojrzeniem swoich ponurych, brązowych oczu.

Nie było wyjątków.

Ale tego dnia dostrzegła przed domem zaparkowanego czerwonego peugeota, na co od razu zmarszczyła brwi. Rzadko miewali gości, bo to musiał być jakiś gość, nikt bowiem z jej rodziny nie woził się takim autem.

Weszła do środka nieco ciszej niż zwykle, już od progu słysząc dwa, wzburzone głosy. Jeden z nich należał do ojca, drugi do... kobiety. Oba dobiegały z salonu.

— To nie jest odpowiedni moment!

— Richard, wiesz, że nie mamy czasu! Allan nie ma czasu! — Kobiecy wrzask, tak pełen desperacji zmroził krew w żyłach Cleo, która stała niczym sparaliżowana w drzwiach.

— Myślisz, że o tym nie wiem? — pieklił się ojciec. — Ale co mam zrobić? Zwłaszcza teraz, w tak trudnym momencie! Jeżeli ma się zgodzić, musimy rozegrać to właściwiej!

Cleo nie mogła już tego znieść, więc z marszu weszła do salonu, zamykając usta obojgu nagłą ciszą. Ojciec był czerwony na twarzy, natomiast obca kobieta odwróciła się ku niej śmiertelnie blada i... zmęczona. Można powiedzieć, że Cleo nigdy nie widziała osoby tak wycieńczonej.

Kobieta prezentowała się nienagannie w szarej, damskiej marynarce i obcisłych jeansach. Krótkie czarne włosy jednak otaczał nieład, a na twarzy nie znać było śladu makijażu, zaś lakier na paznokciach już dawno się rozkruszył, oznajmiając, że nie dbała o siebie.

— Cleo, wróciłaś! — Ucieszył się nieszczerze ojciec. Gdyby był chociaż trochę lepszym aktorem, wiedziałby, że jej powroty nigdy nie odbijały się na jego twarzy zadowoleniem, więc ta udawana radość była co najmniej alarmująca.

— Och, więc to ty jesteś Cleo — odezwała się przymilnie kobieta, wyciągając rękę. — Nazywam się Kate Martin i jestem przyjaciółką twojego taty.

Przyjaciółką...

Cleo skrzywiła się z przekąsem.

— Miło mi. — Zdecydowała się uściskać dłoń kobiety, na co ojciec zareagował słabo zamaskowaną ulgą, szybko jednak się odezwał.

— Pogadamy kiedy indziej, Kate.

— To znaczy kiedy? — Kobieta obrzuciła go wściekłym, niemal nienawistnym spojrzeniem. — Każdy dzień...

— Wiem, nie musisz mi tego tłumaczyć — przerwał jej niecierpliwie. — Po prostu jeszcze nie teraz. Wyjaśniłem ci dlaczego.

Kate wyglądała, jakby miała ochotę zmieszać go z błotem, ale jedno spojrzenie na Cleo wystarczyło, by uśmiechnęła się łagodniej.

— Zadzwonię jutro — oznajmiła kategorycznie. — Trzymaj się, Cleo. Przepraszam za to najście. — Mówiąc to, opuściła dom na swoich wysokich szpilkach.

I wtedy zapadła cisza. Cleo odwróciła się w stronę Richarda, krzyżując ręce.

— Dziwna kobieta, czego od ciebie chciała?

— Później ci to wyjaśnię. — Siadł zmęczony na sofie i nagle wydał się podwójnie stary, niemal niedołężny. — Posłuchaj, nie wiem, jak to powiedzieć, ale... dzwonili ze szpitala.

— Mama — od razu wyrwało się z jej ust.

Spojrzenie ojca ociekało bezgranicznym smutkiem, którego nie mogła w tamtej chwili znieść.

— Zrobiła to, prawda? — spytała drżącym głosem. — Znowu.

— Przykro mi. Wiesz, jak jest...

— Wiem i wcale mnie to nie dziwi — zabrzmiała ostrzej, niż zamierzała. — A ta, Kate, tato? Czego chciała?

— Nie sądzę, by to był odpowiedni moment.

— Tato! — wykrzyknęła ze łzami w oczach. — Myślisz, że nie widzę, że coś się dzieje? Masz mnie za tak głupią!?

— Uspokój się! — Richard obrzucił ją tym dobrze znanym, zniechęconym spojrzeniem, od którego dostawała białej gorączki. — Mnie też jest trudno! Potrzebuję czasu na tę rozmowę. Pozwól mi się do niej jakoś przygotować.

Cleo odwróciła się na pięcie i czym prędzej zniknęła na piętrze, trzaskając drzwiami. Zdawała sobie sprawę, jakie to infantylne, a mimo wszystko nie mogła powstrzymać się przed tą małą formą demonstracji złości.

Matka znowu próbowała się zabić! Jak co roku, przed jej urodzinami!

Jest to jeden z tych rozdziałów, za którym niespecjalnie przepadam. Głównie dlatego, że pisało mi się go dość ciężko, przepraszam. Za ćwiczonka teatralne dziękuję niezawodnej @ZofiaAMackiewicz, która poświęciła mi swój czas i opowiedziała, jak wyglądają takie sprawy w teatrze. Tak, Zosia jest aktorką. Cudowne, prawda? <333 Chociaż i tak spieprzyłam tę całą scenę z ćwiczeniami, ale osłońmy to kurtyną wymownego milczenia. Piszcie, co sądzicie! <3

NASTĘPNY ROZDZIAŁ: 13.06.17

PS: Już się domyśliliście, o co chodzi z tą rodzinną tajemnicą? W zasadzie są dwie, ale chodzi o ten list z kliniki :)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro