[11] Na imię ci Andreas

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

https://youtu.be/CEP6ta5SF8I

— Nie, nie, nie i jeszcze raz nie! — Louis Ray gwałtownie przerwał muzykę, powodując, że w garażu Marvina zapanowała nieznośna, dzwoniąca w uszach cisza.

Z jego zielonych oczu wybuchły iskierki szczytowej irytacji, które trysnęły prosto na Wellingtona, odrywającego usta od mikrofonu, by spojrzeć na przyjaciela wymownie.

Miał powoli tego dosyć. Od kilku dni próby nijak składały się do kupy, szlak trafiał synchro, a oni wydawali się jacyś wybici.

— Co znowu. — Jake spojrzał na niego półprzytomnie. Louis doskonale znał to dalekie od rzeczywistości spojrzenie, sygnalizujące, że myśli Wellingtona są wszędzie tylko nie w garażu, w trakcie próby.

Ciśnienie dodatkowo mu skoczyło, więc nie wytrzymał:

— Co znowu? Ty się pytasz „co znowu"? Jaja sobie robisz, patafianie skończony? A to nie słyszysz, jak paskudnie się mylisz w trzeciej minucie „Grave..."?

Jeżeli oczekiwał wywrzeć na przyjacielu stosowne wrażenie, musiał przełknąć sporą dawkę rozczarowania wraz ze śliną, bowiem Jake rozejrzał się po pozostałych członkach zespołu, szukając potwierdzenia swojej winy. Helen oczywiście posłała mu krzepiący uśmiech, a Marvin zastosował strategię bierności, wyznając, że najlepiej sprawom pozwolić rozwiązywać się samoistnie.

— Nie mam dzisiaj do tego głowy — powiedział Jake, ale próżno doszukiwać się było w jego głosie czegoś, co chociaż ewentualnie przypominałoby skruchę.

— Co cię dzisiaj tak, kurwa, rozprasza? — spytał Louis nieco spokojniej, głównie dlatego, iż nigdy nie widział chłopaka w aż tak parszywym stanie. Dziwnie podkrążone oczy, blade usta, ziemista cera, nawet jego charakterystyczne włosy opadły, nie chcąc się układać. — Myślisz o cyckach panny Walters? — wysilił się na kiepski żart, nie wywołując ani cienia uśmiechu na wargach przyjaciela.

Stara nauczycielka filozofii odbiła się we wspomnieniach Jake'a w całej okazałości swoich potężnych gabarytów i butach ortopedycznych, wsuniętych na nogi w uciskowych rajtuzach.

Całkiem uzasadnione było zatem, że się skrzywił.

— Weź, nie uwłaczaj mojemu gustowi — warknął, sięgając po butelkę wody, by ukoić rozpalone śpiewaniem gardło. — Sam nie wiem, co się dzieje. Mam wszystkiego dosyć.

— Wszystkiego? — Louis podniósł brwi.

— Tych przeklętych prób teatralnych, nauki durnego tekstu na pamięć, tych zajęć z zaufania... jestem zmęczony tym, że... — Zwiesił głowę, a czarne włosy opadły mu po bokach niczym kurtyna. — Że jestem takim dupkiem.

W garażu zapadła gęsta cisza, którą można było kroić nożem.

— Stary, nie chcę nic mówić, ale... przez ten teatr zrobiłeś się mega melodramatyczny — stwierdził kwaśno Louis. — Wiem, że ta cała gra wysysa z ciebie życiodajne soki, ale... nie chodzi tylko o szkolny bal. On wisi mi koło dupy, szczerze mówiąc. Po prostu... Jason nadal ma zajawkę na naszą muzę i ostatnio przygadywał, że ma znajomego w Sydney, co pracuje w wytwórni. Jest szansa, że przesłuchają nasze demo.

— Serio?

— Pierdzielisz?

— Ale jaja!

Nagle w garażu podniosły się głosy ekscytacji. Oto zaczynało ziszczać się to, na co tak długo czekali. Ktoś ich zauważył. Ktoś chciał dać im szansę. Nawet jeżeli to jeszcze nic nie znaczyło, dla nich znaczyło wszystko.

Jake także się uśmiechnął. Zawsze wierzył, że ten dzień kiedyś nadejdzie, ale dzisiejszego wieczora, z butelką wody niegazowanej w ręce, czuł przede wszystkim skrajne wyczerpanie.

Czekał na tę chwilę jak na zbawienie, a kiedy przyszła... nawet nie potrafił się ucieszyć. Przełknął żółć w gardle i pomyślał, jakie to wszystko jest cholernie parszywe. Miał wrażenie, że ten moment został mu bezpowrotnie odebrany, że cały angaż w głupią grę odebrał mu to, co naprawdę się dla niego liczyło: spełnianie marzeń.

A mimo to, miał ją przed oczami jak obraz. Niczym trofeum, które chciał zdobyć i postawić na półce... wierzył, że to wszystko nigdy nie wyjdzie dalej ponad myśliwego, tropiącego swoją ofiarę.

A jednak... czuł się podle, czuł się zmęczony, czuł się z jakiegoś powodu także zraniony.

Odbił wzrokiem od podłogi i dostrzegł, że Helen przygląda mu się z uwagą. Uśmiechnęła się do niego blado, wyczekująco... znał to spojrzenie.

Ale chciał je zobaczyć w zgoła innych oczach.

Szpital psychiatryczny Lincolna od zawsze witał Cleo sterylnym zapachem podłóg oraz szumem wentylatorów sufitowych, wsysających do środka długich korytarzy masy świeżego powietrza, mimo że za oknami panował niemiłosierny skwar.

Cisza zdawała się trwale przylegać do waniliowych ścian, a na dużych, półkolistych oknach znać było drobinki kurzu. Pani Harrison w recepcji przywitała ją charakterystycznym, znudzonym uśmiechem i odnotowała w komputerze jej wizytę, ograniczając rozmowę do koniecznego minimum.

— Jest w ogrodzie — poinformowała dyżurna pielęgniarka, wskazując na otwarte, dwudrzwiowe wejście, prowadzące na zewnątrz, gdzie wśród żywopłotów i drzew, pod okiem czujnych pielęgniarzy przechadzali się pacjenci Lincolna w stanie zbliżonym do zombie: prawdopodobnie w stanie wymaganym, aby pozwolono komukolwiek z ośrodka wyjść na upalne słońce.

Od razu dostrzegła siedzącą na ławce przy fontannie matkę. Jej wątłą, chudą sylwetkę, odzianą w białą koszulę do kostek i te okropne, czerwone kapcie, które ojciec podarował jej dwa lata temu na urodziny, a które wyglądały tak groteskowo w tym miejscu pełnym ciał bez dusz.

Czarne włosy matki, związane w luźny warkocz, opadały smętnie na lewe ramię. Z bólem serca zauważyła, że zmatowiały.

Cleo nienawidziła tego miejsca. Nienawidziła dnia swoich urodzin, przed którymi matka zawsze targała się na własne życie, a gdy jej się nie udawało, popadała w jeden z owych spokojnych stanów, pozwalających jej siedzieć tak jak teraz w ogrodzie i z niemal świątobliwym uśmiechem podziwiać ptactwo przy fontannie.

Jakby była jedną z tych miłych, kochających matek, spoglądających łagodnie na swoje potomstwo w parku. Jakby miała w głębi siebie wiele ciepłych myśli i cudownych historii na dobranoc.

Tylko ręce zdradzały prawdę. Obgryzione paznokcie, liczne strupy... Cleo musiała oderwać od tego wzrok.

Chciała podejść od razu, ale nie mogła zrobić nic nad to, jak po prostu przyglądać się matce, jak ona przyglądała się ptakom.

Ta mała, krótka chwila, zanim będzie musiała wejść w rolę i udawać, że nie dzieje się nic złego. Że wepchnięcie sobie prześcieradła w gardło w żaden sposób nie miało miejsca, a przede wszystkim, że ją to nie zraniło. Matka zapominała o swoich próbach samobójczych z niebywałą łatwością, ścierała je z umysłu jak brud ze stołu, nie tłumaczyła się, nie szukała wymówek... po prostu zachowywała się tak, jakby nigdy nie zrobiła nic złego.

Uczyniła krok w jej stronę. Ciało miała jak z ołowiu, ciężkie i nieforemne, w żaden sposób niegotowe na kolejną serię absurdu.

— Witaj mamo — odezwała się wesołym tonem dziecka, cieszącego się z widoku rodzicielki.

Lynette odwróciła głowę i spojrzała prosto na córkę. Nie minęła chwila, gdy jej bezwiedny, łagodny uśmiech rozszerzył się, a w oczach pojawiły się iskry życia.

— Andreas! Nareszcie jesteś!

Wizyty u doktora Dolana zawsze traktował jako pewną formalność. Przebrnąć, poudawać, że wybebeszanie duszy sprawia mu przyjemność, po czym odhaczyć dla świętego spokoju.

Papiery w końcu musiały się zgadzać, a on nie miał energii dyskutować z siłą wyższą, w tym przypadku kuratorem, mającym wzgląd do jego życia niczym sam Duch Święty.

Stawił się więc tego poranka w korytarzu Lincolna przed gabinetem psychiatry, by usłyszeć:

— Doktor będzie dopiero za godzinę. — Niższa od niego pielęgniarka obrzuciła go wrogim spojrzeniem, jakim pewnie częstuje wszystkich chłopców, ubierających się na czarno, chociaż nie był to wizerunek w całej okazałości.

Na wizyty z doktorem nigdy nie ubierał się jak na co dzień. Głównie dlatego, iż zdaniem psychiatry zamiłowanie do czerni może być symptomem zaburzeń emocjonalnych, a malowanie powiek czarną kredką pierwszym sygnałem o degeneracji młodego człowieka.

Trzeba więc powiedzieć, że dzisiejszego dnia wyglądał w miarę przyzwoicie, pielęgniarka jednak nie wydawała się chętną to docenić.

— Byłem umówiony punkt dziesiąta — oznajmił niecierpliwie, ponieważ wobec tejże kobiety nie miał ochoty stosować uroku osobistego. Głównie dlatego, że większość pielęgniarek w Lincolnie była mistrzowsko odporna na jego gierki.

— Doktor jest teraz na oddziale — fuknęła kobieta. — Nagły wypadek — dodała, jakby Jake maczał w tym wypadku swoje długie palce gitarzysty. — W ogrodzie może pan zaczekać. Tylko nie zaczepiać mi tam pacjentów, zrozumiano?

— Klarownie, pani Harrison — warknął, znając kobietę nie od dziś.

Zazwyczaj wpadał do gabinetu Dolana, odbywał wizytę i po sprawie. Nagłe wypadki wbrew pozorom nigdy nie pokrzyżowały mu harmonogramu dnia. Ale zawsze musi być ten pierwszy raz.

Zniechęcony, Bóg wie jak długim czekaniem, udał się do ogrodu, prosto pod dotyk palącego słońca i skrzywił się na widok upiornie bezmyślnych wariatów w białych piżamach.

Coś strasznego!

Jakiś starszy mężczyzna spojrzał na niego szeroko otwartymi oczami i wychrypiał.

— Oni nadchodzą! Strzeż się! STRZEŻ! — Byłby pewnie złapał go za podkoszulek, gdyby jeden z pielęgniarzy w porę nie zainterweniował, odprowadzając szaleńca do wnętrza budynku.

Najwyraźniej jego limit odpoczynku na łonie natury się wyczerpał.

Jake westchnął z rezygnacją i mimowolnie zadrżał na myśl, że kiedykolwiek miałby podzielić los tutejszych ludzi.

Wtem jednak usłyszał znajomy głos, chociaż nie rozróżnił słów. Przekierował spojrzenie na jedną z oddalonych ławek i wcięło go na widok tych charakterystycznych brązowych oczu i niedbałego ubioru.

— Cleo? — Zmrużył oczy, podejrzewając, że wariatkowo jakoś sprawia, że sam staje się wariatem i na moment śmiertelnie się przeraził, ale potem dotarło do niego, że przecież jest prawdziwa jak nic na tym świecie.

Nie widziała go, zaabsorbowana rozmową z jakąś kobietą, która siedziała do niego tyłem, ale po ubraniu domyślił się, że to pacjentka ośrodka.

Cleo... ona... zdało mu się, że dostrzega w niej smutek i przemęczenie. Nie miał pojęcia, że tutaj bywa. Może zajmuje się wolontariatem? W sumie pasowałoby do tej małej, chudej furiatki, robiącej zadymę na różnego rodzaju strajkach i paradach.

Chyba mu odbiło, ale zbliżył się do niej, patrząc, jak z jej twarzy odpływa krew w momencie, gdy ich spojrzenia się spotkały.

— Jake? — Jej głos brzmiał dziwnie obco, wymawiając jego imię.

Zmieszał się. Pierwszy raz nie był pewien, co robi.

— Cześć, Cleo. Ty tutaj? — zagaił wesoło, ale szybko wydało mu się to niedorzeczne w takim miejscu jak Lincoln.

Jego głos brzmiał jednak całkiem niewinnie w porównaniu z tym, którym uraczyła go owa kobieta. Odwróciła się w jego stronę i ucieszyła jak dziecko.

— Znacie się? — Podniosła się z miejsca i przyjrzała się dokładniej. — Jesteś przyjacielem Andreasa?

— Kogo? — Jake zmarszczył brwi.

— Mojego syna. Andreas, dlaczego nie mówiłeś mi, że przyjdziesz z przyjacielem? — Kobieta odwróciła się w kierunku Cleo i leciutko trzepnęła ją w ramię, a potem znów zwróciła do chłopaka. — Andy tak rzadko opowiada mi, co u niego słychać — wyjaśniła z wyrzutem.

— Ja... — Jake zapragnął się znaleźć nagle w każdym miejscu byle nie tutaj.

— Chodzicie razem do szkoły? Podobno zbliża się bal semestralny? Andy tylko tyle mi powiedział.

— Mamo, zostaw go, proszę. On nie ma ochoty rozmawiać. — Cleo złapała ją pod ramię, ale kobieta nie zareagowała.

— Nonsens. Przecież chcę poznać twoich kolegów, kochanie. Rzadko mam taką okazję. Jestem Lynette Bennett, mama Andreasa — wyciągnęła nagle rękę w kierunku Jake'a.

Chłopak po chwili wahania uścisnął ją.

— Miło poznać. Nazywam się Jacob Wellington.

— Och, jaki cudowny z ciebie młody mężczyzna. — Ucieszyła się kobieta. — Bardzo się cieszę, że przyjaźnisz się z Andym. Czasem wydaje mi się taki samotny.

— Mamo! — jęknęła Cleo, a jej wzrok uparcie uciekał od spojrzenia chłopaka, który pod zmarszczonymi brwiami, przypatrywał jej się z niezrozumieniem.

— Andreas ma wielu przyjaciół. — Jake w końcu podjął grę. — Nie musi się pani o niego martwić.

— Zaprosiliście już na bal jakieś ładne dziewczyny? — Lynette zmieniła temat, jakby jej myśli nie potrafiły się długo skupić na jednej rzeczy. Jej szeroki uśmiech i groteskowa radość mogła przyprawić o dreszcz niepokoju. — Na pewno! W końcu tacy ładni z was chłopcy. Dziewczęta muszą się o was bić.

Jake'owi stanęło serce na widok łez, które zebrały się nagle w oczach Cleo. Wiedział, że dziewczyna zaraz nie wytrzyma i po prostu się rozpłacze. Żałował, że podszedł. Zrobił coś niewybaczalnego. Stał się świadkiem jej osobistej tragedii. Nie powinien był.

Wiedział, że czuła się upokorzona i to wszystko jego wina. Wina jego bezmyślności.

— Będę już szedł, pani Bennett — wysilił się na uprzejmość. — Muszę jeszcze zająć się kilkoma sprawami.

— Och tak szybko? — Kobieta wydała się zmartwiona. — Ale przyjdziesz jeszcze, prawda? — zapytała, jakby siedzieli teraz w ogrodzie na tyłach jej domu, racząc się lemoniadą, a on wpadł z poranną wizytą.

— Oczywiście. Na pewno. — Skinął głową, a w duchu przysiągł, że nigdy nie pozwoli sobie na podobny błąd. — Trzymaj się, Cle... to znaczy Andreas. — Niezręcznie podniósł rękę i śpiesznie się wycofał, czując, jak pot spływa mu po karku.

Jasna cholera! Co to było?

Wciąż miał przed oczami te piękne, zapłakane czarne oczy i miał wrażenie, że w tamtej chwili sam rozpadł się na małe kawałeczki.

Tyle razy bywał na wizytach u doktora, a nigdy nie spotkał tu Cleo. Nie miał pojęcia, że jej matka się tu leczy.

Chętnie ewakuowałby się do samochodu, przenosząc spotkanie z psychiatrą na inny dzień, ale usłyszał za plecami głos. Jej głos.

— Jake, czekaj!

Zatrzymał się. Nie wyobrażał sobie, że mógłby teraz uciec i zostawić ją z tym samą, chociaż Bóg mu świadkiem, że miał na to szczerą ochotę.

Odwrócił się jednak, spoglądając wprost w jej zapłakane oczy.

— Ona jest chora, bardzo chora — wykrztusiła, a jej podbródek zatrząsnął się niebezpiecznie. Podniósł rękę, by zaprotestować, ale ona mówiła dalej, nie pozwalając mu dojść do słowa. — Były poważne komplikacje przy moim porodzie. Straciła wiele krwi, prawie umarła, rozumiesz? Cudem ją odratowali, ale po tym wszystkim... nie była już sobą. Wszystko jej się mieszało. Miała ciężki szok po porodowy. Chciała się zabić, więc ojciec musiał... po prostu musiał ją tu zamknąć. Dla jej własnego dobra. — Łzy ciurkiem spływały po jej zaognionych policzkach, a on słuchał każdego słowa i pozwalał sobie poczuć jej ból i żal, mając nadzieję, że w ten sposób ona odczuwa choć trochę mniejszy. — Pierwszy raz przyprowadził mnie tutaj, gdy miałam pięć lat, powiedział, że mama jest na wczasach. Siedziałam z nią w tym ogrodzie i... i myślałam, jak tutaj jest ładnie i że... chciałabym tu odpoczywać razem z nią. — Głos jej się załamał i rozpłakała się jak dziecko, zakrywając twarz w otwartych dłoniach. Nie umiał wyrazić, jak bardzo poruszył go ten widok, jak bardzo poczuł się bezradny i zły na samego siebie za to, co ją bolało, chociaż nie ponosił za to winy.

— Cleo... — szepnął z bólem.

— Do samego porodu była pewna, że urodzi syna. — Odzyskawszy nieco kontroli nad sobą, mówiła dalej, jak w jakimś transie. — Nawet przy USG lekarze zapewniali ją, że będzie miała chłopca. W naszej rodzinie chłopcy są mile widziani. Wraz z ojcem bardzo pragnęli Andreasa. Kiedy więc... urodziłam się ja... — szepnęła niemal z obrzydzeniem, a on miał ochotę natychmiast nią potrząsnąć, mimo to słuchał, bojąc się przerwać tego wywodu, czując, że ona potrzebuje mówić. — Matka nie umiała przyjąć tego do wiadomości, była już chora. Dla niej byłam... jestem Andreasem. Wyszyła to głupie imię na wszystkich, dziecięcych ubrankach. A ja... ja nie potrafię ją przekonać, że jest inaczej. Wtedy pyta, czy pragnę przejść zmianę operacji płci i że ona to rozumie i akceptuje to. — Wybuchła tak gwałtownym szlochem, że całe jej ciało zadrżało.

Dopiero teraz uświadomił sobie, jaka jest chuda i drobna, niemal jak mała lalka ze sklepowej wystawy. Mimo siedemnastu lat wydawała się znacznie młodsza, niemal jak dziecko, które nie miało siły się rozwinąć.

Zadziałał zupełnie instynktownie. Wyciągnął ramiona i po prostu przygarnął ją do siebie. Był zaskoczony, jak chętnie wtuliła twarz w jego koszulkę, mocząc ją własnymi łzami. Jak desperacko przylgnęła policzkiem do jego torsu i jak kurczowo wszczepiła się dłońmi w materiał ubrania, jakby był ostatnim człowiekiem na ziemi, mogącym jej pomóc.

Przeraziła go ta odpowiedzialność za drugiego człowieka, ale z drugiej strony... rozlała w jego wnętrzu jakieś ciepło. Uniósł rękę i pogłaskał ją po włosach, a potem ukołysał jak dziecko, wiedząc, że ma w ramionach kompletnie bezbronną istotę. Że w tym momencie Cleo nie użyje swojego ciętego języka i nie obrzuci go stekiem wyzwisk, że nie pokaże mu środkowego palca, ani nie zaśmieje się szyderczo w twarz.

Jej skorupa upadła i teraz miał ją w swych ramionach niczym nagie serce, które jeden nierozważny ruch może okaleczyć.

— Jake... — Oderwała twarz od jego piersi i spojrzała nań z przerażeniem, nagle uświadamiając sobie, na jaką kretynkę wyszła. Pośpiesznie starła łzy, zaskoczona ich obfitością, a potem cofnęła się, by zachować dystans i chrząknęła nerwowo.

— Wszystko rozumiem — wtrącił od razu, może dlatego, iż nie chciał, aby czuła się zbytnio głupio. Przynajmniej nie tak jak jemu było w tym momencie, a przecież to nie o niego chodziło, jasna cholera! — I chcę powiedzieć, że nie musisz się tłumaczyć, a zwłaszcza przede mną. Nie oceniam ani ciebie, ani twojej sytuacji.

Znów zaczęła drżeć, jakby każde jego słowo smagało ją lodowatym podmuchem, a przecież starał się być miły, do jasnej ciasnej. Był zły na samego siebie, głównie dlatego, iż z każdą chwilą wszystko partaczył, a nie o to mu chodziło.

— Chodź — powiedział nagle i był tak samo zaskoczony, jak i ona sama, kiedy poniosła na niego spojrzenie, wciąż jeszcze czerwone od łez. — Po prostu chodź. Wydajesz się blada i zaraz się przewrócisz. — Złapał ją za rękę, a potem otoczył w ramieniu, zyskując absolutną pewność, że tego, czego im trzeba to właśnie opuścić to cholerne miejsce.

Może i chodziło o jej matkę, ale nie był na tyle ślepy, aby nie zauważyć, ile kosztowało ją bycie tutaj, że rozsypała się jak talia kart i przestała być osobą, którą tak doskonale znał.

A z dwojga złego, wolał już tę pyskatą Cleo, która omal nie odgryzła mu ręki niż patrzeć na to biedne chuchro, z trudem spoglądające rzeczywistości w oczy.

Tak czy inaczej, już dał się w to wciągnąć i po prostu potrzebował, absolutnie potrzebował, aby to chuchro ochronić za wszelką cenę.

Jak się spodziewał, nie zaprotestowała, gdy oboje wyszli pod czujnym okiem pielęgniarki z budynku, kierując się prosto do jego samochodu, który z pewnością nie mógł się równać z cudownym cackiem Matta.

Usadził ją na przednim siedzeniu jak bezwolną kukiełkę. Pozwalała mu teraz zrobić z sobą wszystko. Gdyby chciał ją wywieźć na pustkowie i zgwałcić, pewnie nie zorientowałaby się do samego końca.

Ogarnęła go wściekłość! Jak mogła być tak nieostrożna?! Jak mogła nie dbać o to, z kim jedzie i gdzie?!

Zapiął jej pas jak malutkiemu dziecku, a potem pożałował, że tak agresywnie trzasnął drzwiami, dając upust furii. Zajął miejsce za kierownicą i nim odpalił silnik, odetchnął kilkakrotnie, by wypuścić z płuc ten gniew, który go miażdżył.

Zerknął jeszcze raz w stronę Cleo. Wpatrywała się bezmyślnie w okno, a dłonie, złożone niewinnie na poszarpanych szortach, lekko drżały.

Po chwili chwycił za jedną z nich i lekko ścisnął. Drgnęła zaskoczona i spojrzała na niego nierozumiejąco.

— Zabieram cię stąd — oznajmił kategorycznie i odpalił silnik.

Siedziała w jego aucie, nie do końca rozumiejąc, co się dzieje. Jeszcze chwilkę temu stała przed matką, odgrywając tę cholerną szopkę, przyklejając do twarzy pusty uśmiech i udając, że wcale nie zrobiła tego, co zrobiła. Że nie czyniła każdego roku najważniejszego dnia jej życia największym koszmarem i przypomnieniem, że gdyby nie wydała na świat tak wielkiej pomyłki, jak ona, dzisiaj Lynette Bennett byłaby normalną, roześmianą kobietą. Szczęśliwą żoną burmistrza Neville i kochającą matką świetnie rokującej Maxine.

Skuliła się i objęła ramionami, starając się za wiele nie myśleć o matce i o Andreasie, który powinien był zaczerpnąć pierwszy oddech na tym świecie, a zamiast tego pojawiła się ona: niechciana córka.

Jej wzrok powędrował w stronę Wellingtona, gniewnie zapatrzonego w jezdnie przed sobą. Nie miała pojęcia, dokąd jadą i szczerze mówiąc, nie obchodziło jej to.

Przyglądała się jego wielkim dłoniom, mocno zaciśniętym na obręczy kierownicy i na napiętej linii szczęki, uwidaczniającej silne emocje w głębi tego pięknie zbudowanego ciała, kryjącego się pod czarnym materiałem koszulki.

Z profilu widziała wyraźnie, jak długie ma rzęsy, niemal kobiece i godne pozazdroszczenia. Przy użyciu nawet tony maskary nie uzyskałaby efektu, który jemu został ofiarowany tak po prostu w puli genów.

Czarujący i cholernie przystojny. Tak chyba można by go w skrócie podsumować. Jednak dla Cleo nie liczyła się powierzchowna aparycja, ale to dziwne uczucie, jakie poczuła w momencie, gdy tak kategorycznie ją stąd zabrał, jakby wiedział, co czuła i jak ciężko oddychała.

Nie powinna się dziwić. Wszak Wellington zawsze czytał z ludzi jak z otwartej książki. Taki już miał dar i nienawidziła go za to. Za ujmujący uśmiech i swobodę zdobywania sobie sympatyków, za to, że był lubiany i podziwiamy, niewiele robiąc, aby na to zasłużyć. Jakby samym tylko istnieniem okazał się godzien chwały.

Ale teraz musiała przyznać, że przybył w porę. Zabrał ją stamtąd, nim rozsypałaby się dokumentnie. Jego pojawienie się, wtedy w ogrodzie, zaskoczenie i strach, jakie wówczas poczuła... to przelało wszelką tamę. Najpierw była pewna, że rzuci mu się do gardła. Wszak nikt nie miał prawa oglądać jej tak upokorzonej, a zwłaszcza on... potem jednak... nie do końca sama to jeszcze rozumiejąc, po prostu się rozpadła i to przed nim, a on te kawałki pozbierał w swoje ręce i zaprowadził ją do samochodu, chociaż wcale go nie prosiła o pomoc.

Może zyskał po prostu doskonałą okazję, aby wykazać się w tej grze, aby ją do siebie przekonać. Może w istocie tak właśnie było...

Lecz nie zmieniało także faktu, że już dawno nie czuła się tak dobrze, tak bezpiecznie i bezstresowo jak właśnie tu, w tym zdezelowanym, warkoczącym aucie, które prowadziły jego silne, zdecydowane ręce.

Dokądkolwiek.

Oto jeden z moich ulubionych rozdziałów, gdy poznajemy bliżej matkę Cleo. Nie wiem, jak Wam, ale mi się jej przypadłość dość podobna, w sensie, cały tragizm jej postaci i tego, jak to wpływa na główną bohaterkę. Piszcie w komentarzach, jakie macie zdanie na ten temat.

NASTĘPNY ROZDZIAŁ: 20.06.17

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro