[18] Jest Tego Warte

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

https://youtu.be/xqaBA7suYxo

Obudziła się z potężnym bólem głowy, jakby miała wewnątrz czaszki mały kamieniołom, w którym trwały w najlepsze prace wydobywcze. Dotknęła dłonią rozgrzanego czoła, zmarszczyła brwi wraz z nosem, po czym ostrożnie uchyliła powieki, niegotowa w żadnym razie na kontakt z dziennym światłem.

Zamknęła je z powrotem i przerzuciła się na lewy bok, chowając twarz w poduszce. Ta pachniała jakoś inaczej, obco. Cleo mruknęła coś niezrozumiałego pod nosem i ponownie otworzyła oczy, tym razem zmuszając się do tego, aby otaksować pomieszczenie, w którym się znalazła.

Była to bez wątpienia sypialnia, problem w tym, że nie jej. Zerwała się do pozycji siedzącej, a rozczochrane włosy rozsypały się wokół jej przerażonej twarzy.

Nie była u siebie!

Leżała w cudzym łóżku, spała w cudzej pościeli, mając na sobie – o Boże! – cudze ubranie. Z przerażeniem naciągnęła na siebie ciemną koszulkę z paszczą jakiejś mało zachęcającej do poznania bestii.

Umeblowanie pokoju było oszczędne, żeby nie rzec: minimalistyczne. Oprócz mocno odrapanego biurka, krzesła obrotowego oraz wysłużonego laptopa, pamiętającego chyba czasy Windowsa XP, trudno było szukać jakiegoś akcentu, pozwalającego wyrobić sobie zdanie, o jego właścicielu.

Wszystko tu jawiło się, jako skromne, stare i niemodne. Dziwności dopełniał niewielki kaktus na parapecie okna, przysłoniętego szarawą firanką.

Cleo rozkopała się z pościeli i na nieco obolałych nogach dopadła do drzwi, niemal wyrywając je z futryny. Była przekonana, że po imprezie Travisa trafiła do jakiejś podejrzanej meliny, gdzie, Bóg wie, co z nią wyprawiano.

Dopiero słodki zapach naleśników z syropem klonowym ostudził jej przerażenie. Dom gwałciciela nie pachnie przecież syropem klonowym, prawda? A może to właśnie był dobitny znak, żeby uciekać, gdzie pieprz rośnie?

— Obudziłaś się? — Miły, kobiecy głos wtargnął do uszu dziewczyny.

— Kim pani jest? — Cleo zmierzyła nieufanie postawną kobietę w fartuchu kuchennym, zlizującą właśnie syrop spomiędzy palców.

Nie wydawała się kobietą wielkiego świata, wręcz przeciwnie. Sprane ubranie, byle jak uczesane włosy oraz twarz pozbawiona nawet grama makijażu nadawały jej wizerunku kogoś, kto ceni sobie spokój czterech ścian, ale te łagodne, brązowe oczy... wydały się Cleo znajome.

— Jestem Livia, mama Jake'a. — Kobieta obdarzyła ją serdecznym uśmiechem, a ona natychmiast się rozluźniła.

— Przepraszam, nie wiedziałam. — Wyciągnęła rękę ku kobiecie na przywitanie. — Co ja tu w zasadzie robię?

Livia przybrała zakłopotany wyraz twarzy.

— Jake przywiózł cię dzisiaj w nocy. Spałaś jak zabita.

— Naprawdę? — Cleo zarumieniła się, aż po czubki uszu. Myśl, że matka Wellingtona widziała ją w stanie mocno nietrzeźwym, sprawiała, że miała ochotę czym prędzej zapaść się pod ziemię.

— Zjesz śniadanie? — Livia skierowała dłoń w kierunku kuchni.

— Ja... — Samo wspomnienie o jedzeniu powodowało w niej odruch wymiotny. Kobieta musiała ją prawidłowo odczytać, bo uśmiechnęła się ze zrozumieniem.

— To może woda z cytryną?

— O tak, dziękuję.

Obie weszły do kuchni, gdzie Cleo z ulgą usiadła na krześle, nerwowo podrygując nogami pod stołem.

— Te ubrania... — Miała nadzieję, że Wellington nie miał okazji, aby nacieszyć się jej golizną. Musiałaby mu wówczas wydrapać oczy.

— Nie martw się. — Livia roześmiała się, nalewając wody z butelki. — To moja robota. Nie chciałam, żebyś spała w czymś tak niewygodnym, jak sukienka wieczorowa.

— Fakt. — Cleo przytaknęła nieśmiało, będąc pewną, że sukienka dodatkowo była makabrycznie brudna. Wszystkie jej sukienki kończyły w ten sposób, ba, cała garderoba świeciła przykładem istnego niechlujstwa.

— Proszę. — Woda z cytryną wylądowała na stole przed dziewczyną.

— Dziękuję. — Cleo z ulgą wypiła wszystko jednym haustem. W ustach miała pustynię, najgorsze, co może być przy kacu, rzadko bowiem wymiotowała w takich sytuacjach. Zamiast tego cierpiała na niemożliwe do ugaszenia pragnienie oraz przeszywające bóle głowy. — I przepraszam.

— Nie masz za co. — Livia spojrzała na nią dobrodusznie. — Jake powiedział mi, że przeżywasz trudne chwile. Wam, młodym, nie jest teraz łatwo.

Naraz Cleo przypomniała sobie, co wydarzyło się wieczorem i przyjrzała się kobiecie z zaciekawieniem i współczuciem. Myśl, że musiała ona przeżyć istne piekło na ziemi, stanowiło dla dziewczyny powód do szacunku. Wprawdzie Livia wydawała się na swój sposób przygaszona i wycofana z życia, to jednak nadal miała w sobie ten hart ducha, niepozwalający jej się całkowicie załamać.

— W takim razie, głównie dziękuję. — Cleo spróbowała się uśmiechnąć, ale wtedy ból głowy znowu dał o sobie znać.

— Poczekaj, mamy tu gdzieś aspirynę — powiedziała Livia i wyszła pośpiesznie z kuchni na poszukiwania apteczki.

Cleo miała w tym czasie okazje przyjrzeć się temu miejscu. Cały dom był skromny, minimalistyczny i wyzbyty oznak dobrobytu, a jednak wisiała w powietrzu dobra aura, można tu było spokojnie oddychać, chociaż ściany pokrywała warstwa jakiegoś zaschniętego smutku. Nic dziwnego po tym, co Jake i jego matka musieli przejść. Piętno tamtych wspomnień na pewno wciąż kładło się cieniem na ich teraźniejszości.

— Znalazłam! — Livia wróciła z pudełkiem pastylek niczym zdobytym w zawodach trofeum.

— Dziękuję. — Bennett musiała przyznać, że kobieta była jedyna w swoim rodzaju.

Nie zdążyła wyciągnąć jeszcze tabletki, gdy dało się słyszeć trzask otwieranych drzwi, następnie w kuchni pojawił się Jake z siatkami zakupów w obu dłoniach.

— Alkoholiczka wreszcie wstała! — Spostrzegł złośliwie.

— Ależ Jake! — Obruszyła się Livia. — Przecież to twoja koleżanka!

— Polemizowałbym, ale że nas słucha, nie wypada zaprzeczyć, prawda? — Podszedł do kobiety i pocałował ją w policzek.

Cleo spuściła wzrok na tę jawną poufałość. Sama nie znała tego rodzaju gestów. Były dla niej czymś krępującym, niewyobrażalnym w stosunku do ojca czy matki, tymczasem on uczynił to tak swobodnie, naturalnie.

Wstyd zmieszał się w niej z tęsknotą za czymś podobnym.

— Musisz mieć niezłego kaca, skoro nawet mi nie odszczekałaś — stwierdził Jake, stawiając siatki na stole. Było w nich chyba wszystko, co potrzebne w gospodarstwie domowym, od sterylnie zapakowanego indyka na obiad, po papier toaletowy.

Cleo zastanawiała się, czy chłopak zawsze musi dbać o zakupy. W swoim, być może ograniczonym życiu, nie znała żadnego nastolatka, który by je robił na taką skalę.

— Jesteś nieuprzejmy. Czy tak cię wychowałam? — Livia spiorunowała go wzrokiem, a potem uszczypnęła w policzek jak małe dziecko.

Bennett zagryzła policzki od środka, żeby nie parsknąć śmiechem, a kiedy otrzymała drugą szklankę wody, połknęła tabletkę.

— Ależ, mamo! No wiesz? Przy dziewczynie? — Jake udał jawne oburzenie, chociaż w zasadzie wyglądało, że nie ma nic przeciwko takiemu zachowaniu ze strony rodzicielki. No cóż, Jake przecież nigdy niczego się nie wstydził.

— Takim niewyparzonym jęzorem żadnej nie poderwiesz! — rzekła Livia, na co chłopak parsknął śmiechem.

— Żebyś wiedziała, ile razy się udało!

— Chyba powinnam się już zbierać. — Cleo nagle podniosła się z krzesła. Nie czuła się dobrze, oglądając tę scenę.

— Na pewno nic nie zjesz? — Spojrzenie kobiety nabrało troski.

— Obawiam się, że nie dam rady.

— Przyniosę twoje ubrania z suszarni. Wyprałam je — poinformowała Livia i wyszła kolejny raz. Wtedy Jake usiadł naprzeciw Cleo.

— Wybacz, że cię tu przywiozłem, ale przez całą drogę marudziłaś, że nie chcesz jechać do domu.

— Naprawdę? — Uniosła brwi. — Mało pamiętam.

— Tak? — Wyglądał trochę na rozczarowanego, ale i jakby mu ulżyło.

— Ale wiem, że rozmawialiśmy o twoim ojcu. — Ściszyła głos. — Pamiętam to, Jake.

Twarz mu stężała.

— Kobiety już tak mają, co? Nigdy nie zapominacie istotnych rzeczy.

— Chcę, żebyś wiedział... — Oblizała szybko wargi. — Nie wykorzystam tego w grze.

— Miło z twojej strony. — Uśmiechnął się kwaśno.

— Nie robię tego, bo cię lubię — zaznaczyła z powagą. — Ale ponieważ ty zachowałeś sekret o mojej mamie i... o moim ojcu.

Pokiwał głową.

— Więc tak to wygląda.

— I jeszcze jedno. — Cleo nachyliła się nad stołem, mocniej zaglądając mu w oczy. — Nie zasłużyłeś na to, co on ci zrobił. To jego wina, że umarł, nie twoja.

Jake chciał odpowiedzieć, ale wtedy wróciła Livia.

— Oto i ona! — Podała dziewczynie sukienkę. — Uważałam, żeby jej nie zniszczyć.

— Dziękuję i tak nie ma dla mnie żadnego znaczenia. — Cleo zerknęła w kierunku Jake'a, ale on wydawał się błądzić w swoich myślach.

— Naprawdę? Taka ładna sukienka! — westchnęła kobieta ze zdumieniem.

— Gdzie mogę się przebrać?

— W pokoju Jake'a, oczywiście. — Livia wskazała drzwi na korytarzu.

— Odwiozę cię potem — zaoferował po chwili Wellington.

— Ja...

— Zlituj się i nie zaprzeczaj. Nie mam ochoty na wojnę z tobą kolejny raz. — Chłopak z naciskiem na nią spojrzał.

— Dobra, przecież nic nie mówię. — Wzruszyła ramionami i wyszła.

— Twoja mama jest bardzo sympatyczna — powiedziała, wsiadając do auta.

— Tak, to prawda. — Skinął głową i odpalił silnik. — Wiele przeszła w życiu, ale to już wiesz.

— Podziwiam ją, nie dała się złamać.

— W pewnym sensie tak — zgodził się — Ale nie lubi wychodzić z domu, żyje trochę w swoim małym świecie — dodał z goryczą, zaś Cleo nie mogła temu zaprzeczyć, ponieważ Livia była specyficzna w swoim zachowaniu.

— No cóż, przynajmniej nie uważa cię za dziewczynę.

Jake obdarzył ją rozbawionym spojrzeniem.

— Masz do tego dystans, co?

— Niespecjalny chyba, skoro prawie zbierałeś mnie tamtego dnia z ziemi, gdy płakałam jak bóbr.

— No przestań, nie było tak źle.

— Utopiłabym cię we własnych łzach!

— W porę nas ewakuowałem stamtąd.

Oboje parsknęli śmiechem, chociaż wyglądali na zmęczonych bardziej niż zwykle.

— Przepraszam. — Spojrzała na niego.

— Za co?

— Że kolejny raz narobiłam gówna.

— Może się na tym nie znam, ale ludzie robią gówno, nie?

Parsknęła i szturchnęła go z łokcia.

— Wiesz, o co mi chodzi! — zawołała, a potem dodała spokojniej. — Pojechałeś tam po mnie. Zawsze zjawiasz się, gdy cię potrzebuję.

— Nie powiesz, że to sztuczka na potrzeby gry?

— Może tak, Wellington, może oszukujesz mnie w znakomitym stylu, ale wiesz co? — Spojrzała na niego miękko. — Nikt nigdy się tak o mnie nie troszczył. Więc, nawet jeżeli potem kurewsko złamiesz mi serce... powiem: było warto.

Zrobił to szybko. W jednej chwili trzymał dłonie na kierownicy i uważnie ją słuchał, w drugiej te same dłonie znalazły się na jej policzkach, a on pocałował ją żarliwie. Co ważniejsze, odwzajemniła pocałunek bez żadnego wahania.

Nigdy nie sądziła, że może być w tym taka śmiała i niemal bezwstydna, ale miała wrażenie, że urodziła się, by całować jego usta. Nie przesadzała. To przyszło zupełnie naturalnie.

Całował ją z precyzją, którą nabył, robiąc to pewnie z niejedną laską, ale w tamtej chwili miała to gdzieś, byleby nie przestawał i pozwolił jej roztopić się jak masło.

Ale przestał. Oderwał od niej rozgrzane usta, zaś w zamglonych tęczówkach pojawił się niechętny błysk otrzeźwienia.

— Przegrałaś, Cleo Bennett.

— Wiem. Mam to gdzieś.

Wreszcie udało mi się napisać rozdział. :) Jestem z niego zadowolona, mam nadzieję, że Wam też się podobało. Trzymajcie kciuki za kolejny i piszcie, co sądzicie <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro