[24] Duchy przeszłości

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

https://youtu.be/8JvY4b0k-jU

Jake wszedł do pogrążonej w ciemności kuchni i rzucił klucze od auta do stojącej na stole miski z bibelotami, w której jakoś nic nigdy się nie gubiło.

Nie dbając o zapewnienie sobie źródła światła, opadł zmęczony na jedno z krzeseł i przetarł szorstką dłonią spoconą twarz.

Prysznica. Tego potrzebował najbardziej, a nie mógł się w ogóle ruszyć.

Był wykończony, nie tylko wydarzeniami, związanymi z matką Cleo, ale ostatnio także swoim życiem. Wszystkim tym, z czym zmagał się do tej pory, racząc całą ludzkość promiennym uśmiechem, bo dzięki temu, łatwiej było udawać, że wszystko gra.

Nie lubił ciemności, a mimo to właśnie w nich siedział. Ciemność kojarzyła mu się zanadto z ojcem. Z tym sukinsynem, który wyłaniał się zawsze z cienia, jak jakaś pieprzona, nieludzka istota, by uraczyć go tym swoim diabelnym uśmieszkiem – zwiastującym nadejście kłopotów za najdrobniejsze przewinienia.

Chociaż umarł kilka lat temu, jego duch krążył wszędzie tam, gdzie Jake postawił swą stopę; podążał za nim niczym cień, który właśnie w ciemności był niewidoczny, a więc szczególnie niebezpieczny.

Gra z Amorem przypomniała Jake'owi, co to znaczy się bać. Amor przypominał mu ojca. Teraz krążyły za nim dwie, potępione dusze. Jedna z nich wciąż żyła, wciąż mogła atakować i robiła to.

Drgnął, gdy w kieszeni zawibrował mu telefon. Spojrzał najpierw naścienny zegar. Dochodziła pierwsza w nocy. Całe szczęście, że nie trzecia, bo chociaż nie uważał się za szczególnie przywiązanego do przesądów, dzisiaj dałby wiarę we wszystko, co niemożliwe.

Zdziwił się, gdy na wyświetlaczu zobaczył zdjęcie Louisa.

— No, stary, co tam? — odezwał się zmęczonym głosem, nie starając się nawet ukryć, że rozmowa o tej porze i w tych okolicznościach nie budzi w nim entuzjazmu.

— Kurwa, nie uwierzysz... szlag by to! — Po drugiej stronie Louis za to nie miał zamiaru ukrywać, że jego wściekłość osiągnęła swoje zwyczajowe granice.

Jake od razu się wyprostował, przeczuwając najgorszego.

Byle nic z Cleo, byle nic z Cleo... modlił się w duchu, a na głos zapytał:

— Uspokój się i powiedz, o co chodzi!

— Mieliśmy wirusa na demo! Jakiegoś cholernego, kurwa wirusa! Wytwórnia jest wściekła, grożą, że nas pozwą!

— Chwila, co? — Jake zerwał się na równe nogi, jakby ktoś wylał na niego wodę z kostkami lodu, jak to ze dwa lata temu jeszcze było w modzie.

— Nie umiem ci tego lepiej wytłumaczyć! — krzyczał Louis, jakby to Wellington był wszystkiemu winny. — Oddałem dwa dni temu to demo nasze do przesłuchania i lipa! Są wściekli, bo po otworzeniu naszego pendrive'a wszystko im się schrzaniło, dosłownie wszystko! Padła im cały system! To jakieś, kurwa, jaja nie do uwierzenia!

Jake wyobrażał sobie, jak mocno gestykulował w tym momencie jego przyjaciel. On sam także miał ochotę, aby cisnąć telefonem o ścianę, bo już wiedział, co to oznacza.

A raczej kto.

— Nie dość, że teraz pewnie nawet nie będą chcieli nas widzieć, to jeszcze mogą nas pozwać, rozumiesz? — Głos Louisa się załamał, było w nim coś wilgotnego, jakby chłopak zaraz miał się rozpłakać, a jeżeli Louisa Ray'a dopadały łzy, to znaczyło, że sytuacja była naprawdę krytyczna.

— Kurwa! Kurwa! Kurwa! — Słowa same wystrzeliły z ust Jake'a niczym z karabinu, dając upust jego beznadziei i wściekłości.

Co tu się odpierdalało?

— Chwile temu też umiałem powiedzieć tylko to — jęknął Louis.

— Marvin wie?

— Owszem, do niego dzwoniłem najpierw, bo ty, księżniczko, jak zwykle nie odbierasz.

— Przecież wiesz, co się wyprawia teraz u Cleo — warknął Jake.

— Wiem, stary, wiem, ale, kurwa, to jakiś obłęd, nie? Jakby wszystko w tym cholernym mieście padło ofiarą jakiegoś fatun!

Bo padło i ono ma nawet konkretne imię, pomyślał z lękiem Jake. Oddech jego ojca owioną mu kark. Miał wrażenie, że jest tuż obok, śmiejąc mu się delikatnie do ucha.

— Wszystko gra, Jakie? — Głos matki przywołał go do porządku.

Stała w drzwiach kuchni, odziana w szlafrok. Z rozespaną twarzą, brutalnie wyrwaną ze snu i rozczochranymi włosami, wydawała mu się zagubiona, a on miał ochotę natychmiast ją uspokoić.

Nie wiedział jednak, jak miałby zamaskować ten obłęd, który rozpierał go od środka.

— Coś z matką Cleo? — Kobieta zawahała się.

— Wciąż jej szukają — odparł — Muszę kończyć, Lu — rzekł i rozłączył się, zanim przyjaciel zdążył zaprotestować.

— Dlaczego krzyczysz, Jakie? O co chodzi? — Matka zbliżyła się i pogłaskała go delikatnie po włosach, jakby znowu miał pięć lat.

Z trudem ukrył łzy.

— Przepraszam, mamo. — Przytulił ją do siebie. — Przepraszam za wszystko.


— O czym ty mówisz, Cleo? — Maxine oderwała się ramieniem od ściany, patrząc na siostrę z przerażeniem. — Przecież...

— Nie chodzi o Allana. — Cleo uniosła telefon do góry, chociaż na tak małym ekranie z daleka i tak pewnie nic konkretnego nie widzieli. — Przynajmniej nie zgodnie z tym, co ujawnił Amor. — Patrzyła, jak twarz ojca blednie, a on sam chowa twarz w dłoniach.

— Tato? — Maxine spojrzała na Richarda, domagając się odpowiedzi.

Cleo nie zamierzała czekać, aż ojciec się na nią zdobędzie. Przeszła od razu do ataku.

— Kim jest Andreas? — Wycedziła przez zaciśnięte zęby. — Kim jest Andreas, tato! — krzyknęła, kopiąc nogą w stół.

— Dżis, uspokój się! — Maxine chciała jej dotknąć, ale odepchnęła ją lekko.

— Tato, odpowiedz! Kim jest Andreas! Dlaczego mam przed oczami jego akt urodzenia? Dlaczego urodził się tego samego dnia, co ja? Hę!?

Richard podniósł głowę i spojrzał na obie córki z bolesną skruchą, która uczyniła go dwa razy mniejszym i wymęczonym.

— Andreas to wasz brat — wydukał — Bliźniak Cleo.

— Co? — Cleo cofnęła się, wpadając na Maxine, która zastygła w bezruchu, wpatrując się w ojca rozwartymi szeroko oczami.

— Wasza mama była w bliźniaczej ciąży — odparł cicho mężczyzna, a łzy popłynęły z jego oczu wartkim strumieniem. — Przepraszam, że wam nie powiedziałem.

— Więc to prawda? — Maxine wykrzyknęła z niedowierzaniem. — Więc mama urodziła bliźnięta?

— Tak. — Richard pokiwał głową.

— Mówiłeś, że lekarze się pomylili — krzyczała dalej Max. — Że było tylko jedno dziecko, chociaż wtedy chwaliliście się przed wszystkimi, że będą bliźniaki!

— Andreas urodził się z poważną wadą genetyczną — wyjaśnił Richard, przymykając oczy, jakby ponownie widział w głębi umysłu postać zdeformowanego niemowlęcia. — Przez to wasza mama tak ciężko to zniosła. Wady nie wykryło żadne USG, nie wiem dlaczego. To był dla wszystkich szok. Chłopczyk... nie miał żadnych szans na przeżycie. Zmarł po dwóch dniach, podłączony chyba do miliona aparatów. — Richard złapał oddech, by nie rozkleić się bardziej.

— Dlaczego nas okłamałeś? — pytała Maxie, bo Cleo jedyne, co była w stanie robić, to wpatrywać się z otępieniem przed siebie. — I nie tylko nas, ale wszystkich, którzy wiedzieli o tej ciąży!

Richard przełknął ślinę.

— Wasza mama źle zniosła poród. Mimo cesarskiego cięcia był szereg komplikacji, straciła sporo krwi, musieli ją reanimować. Po tym wszystkim nie była już sobą. Zrobiłem to głównie dla niej. Powiedziałem, że mamy śliczną córeczkę, wolałem nie wspominać nic o Adreasie. Sam zająłem się formalnościami i pochówkiem ciała. Myślałem, że tak będzie dobrze.

— Co?! — Maxine wybuchła pustym, niedowierzającym śmiechem. — Wymazałeś członka tej rodziny z naszej pamięci i uważałeś, że to w porządku!? Jesteś chory, tato!

— Wtedy naprawdę myślałem, że tak jest! — wykrzyknął pierwszy raz tej nocy Richard, tracąc nad sobą kontrolę po tym wszystkim. — Miałem nadzieję, że to pomoże waszej matce się otrząsnąć! Niewiele pamiętała z porodu, w zasadzie nic. Byłem pewien, że uwierzy w tylko jedno dziecko i przez chwile wydawało się, że tak się stało, ale potem... traciła zmysły coraz bardziej. Mówiła o Andreasie bez przerwy. Popadła w szaleństwo.

— Nic dziwnego! — Maxine zamachała wściekle rękoma. — Nie pozwoliłeś jej nawet pożegnać się z dzieckiem, przeżyć żałoby! Nie dziwę się, że oszalała! Ty ją do tego doprowadziłeś!

— Nie ja! Wasza matka już po porodzie była w ciężkim szoku! Nie mówiła, nie jadła, chodziła niczym obłąkana. Już wtedy wiedziałem, że z jej zdrowiem nie jest w porządku! Chciałem zadziałać!

— Przestań się usprawiedliwiać! — Maxine chwyciła za szklaną figurkę z półki i roztrzaskała ją o podłogę ku zdumieniu Richarda.

Starsza Bennett nigdy nie okazywała tak jawnie negatywnych emocji, to była domena Cleo. Maxine zawsze jawiła się w jego świadomości, jako dobrze ułożona, spokojniejsza córka. Tymczasem teraz patrzył, jak przeistacza się w demona furii.

Wyraziwszy w potłuczonych kawałkach swą nienawiść do ojca, wyszła ostentacyjnie z salonu.

Cleo natomiast trwała na swoim miejscu nieporuszenie.

— Cleo, chociaż ty mnie zrozum... — Richard wyciągnął doń rękę, ale się cofnęła.

— Nazywała mnie od zawsze Andreasem... — rzekła cicho. — Myślałam, że żałowała, że urodziła córkę. Myślałam, że ją rozczarowałam...

— Cleo. — Richard spojrzał na nią błagalnie.

— A ona po prostu tęskniła za swoim dzieckiem. — Wytarła ręką łzy, moczące jej policzki. Drżała od tłumionych emocji, gniew był jednak ostatnim z nich, przepełniała ją bowiem rozpacz.

— Cleo... przepraszam...

— Teraz wszystko rozumiem. — Starła zdecydowanym ruchem ostatnie łzy, a potem spojrzała na ojca. — Gdzie jest jego grób?

— Cleo...

— Gdzie! — krzyknęła.

— Jutro cię tam zawiozę.

— Dzisiaj!

— Jest po pierwszej...

— Teraz, tato! — wrzasnęła i dodała ciszej. — Jestem pewna, że tam znajdziemy mamę.


Lynette szła niezdarnie między nagrobkami, co rusz potykając się o własne, bose stopy. Wiejący zewsząd wiatr doskonale oddawał stan jej ducha.

Stan, który można by przyrównać do toczącej się wojny, niosącej za sobą jedynie destrukcję.

Z jej ust wyrywały się raz po raz bolesne jęki, chociaż próżno byłoby szukać skaleczenia na ciele tej zdesperowanej kobiety, wyglądającej tamtej nocy niczym zbłąkana zjawa. Jedna z potępieńczych dusz w rozwianej, szpitalnej piżamie.

Jej ból rozchodził się promieniście z wnętrza serca, niesiony na falach przeszłości, która zdawała się zarazem stanowić rzeczywistość.

Andreas. Jej syn. Gdzie jest jej syn?

Pozbawiony leków umysł nie potrafił nawet minimalnie poskładać rzeczywistości w logiczną całość. Wiedziała jedynie, że musi szukać syna pośród zmarłych.

Jej synek.

Była tu, wiele, wiele lat temu, kiedy życie nie wydawało się jeszcze tak chaotyczne, kiedy szaleństwo dopiero stało na progu jej egzystencji. Była tu w tajemnicy przed wszystkimi i spoglądała na grób syna, by upewnić się, że wydała go na świat. Świat, który zbyt wcześnie pozbawił ją możliwości kochania tego dziecka.

Mały nagrobek. Nieduża figura anioła z szarego kamienia, praktycznie niewidoczna pod osłoną bezksiężycowej nocy, podpisana, jako „Grób dziecka utraconego". Żadnego imienia, żadnego nazwiska, żadnej tożsamości. Nic.

Załkała, padając na kolana i ryjąc palcami w ziemi.

— Wydostanę cię — wymamrotała — Wydostanę cię stąd, synku.


Richard zaparkował auto przed bramą cmentarną. Bycie w takim miejscu i takiej porze niejednego mogłoby przyprawić o gęsią skórkę, jednak Cleo dygotała z zupełnie innego powodu niż lęk przed zmarłymi.

— To tutaj? — W zasadzie nie musiała pytać o rzecz tak oczywistą, lecz gdy spojrzała na żelazne ogrodzenie, miała poczucie czegoś abstrakcyjnego, wykraczającego poza normy logicznego rozumowania.

— Chcę byś wiedziała, że przyjeżdżam tutaj co rok — wykrztusił ojciec, nie mogąc spojrzeć jej w oczy. Zresztą w ciemności i tak nie zobaczyliby swoich twarzy, mimo upiornych bladości.

— Poszukajmy jej. — Cleo złapała za klamkę, ale Richard położył jej rękę na ramieniu.

— Nie rób sobie nadziei. Nigdy nie mówiłem jej o tym miejscu.

— Wysiadaj! — warknęła w odpowiedzi i sama niemal wyskoczyła z auta, wchodząc na teren świętego miejsca.

Był to cmentarz katolicki, położony niedaleko niedużego kościoła, oddalonego dziesięć kilometrów od przedmieść Sydney, nic więc dziwnego, że przywitały ją setki mniejszych i większych krzyży, postaci aniołów oraz ogromna figura Najświętszej Panienki z pochyloną pokornie głową, oraz rękami złożonymi do modlitwy.

Cleo z bijącym sercem przemierzyła główny chodnik cmentarny, rozglądając się po lesie nagrobków, okrytych płachtą ciemności. Tylko w niektórych miejscach paliły się znicze.

Odnalezienie matki w takim miejscu nie było łatwe, jednak nie pozwalała sobie na utratę nadziei.

Wszędzie panowała cisza, tylko wiatr odzywał się w koronach drzew.

— Cleo, poczekaj! — Richard dogonił ją zdyszany. — Zaprowadzę cię do niego.

Złapała oddech i skinęła głową. Miotała się po cmentarzu, jak oszalała, zupełnie tracąc głowę, zamiast pozwolić ojcu, aby wskazał jej miejsce.

Przeszli bokiem, mijając rzędy grobów, gdy nagle z jej ust wyrwał się krzyk:

— Mamusiu! — Dopadła do leżącej kobiety, która zdawała się pogrążona w transie. Jej ręce zanurzały się coraz mocniej i głębiej w wyschniętej glebie wokół małego nagrobka.

— Muszę go wydostać. Muszę go wydostać — powtarzała raz za razem, nie reagując nawet wtedy, gdy Cleo przytuliła się do niej całym ciałem.

— Jesteś zziębnięta. — Richard zdjął marynarkę i okrył nią żonę, mając łzy w oczach.

— Mój synek, mój Andreas... — mamrotała dalej Lynette.

— Zabierzmy ją do szpitala — poprosiła Cleo, zduszonym głosem. Widok matki w takim stanie przyprawiał dziewczynę o silny ból serca. Miała wrażenie, że jeszcze chwile i pęknie ono na małe kawałeczki. Wiedziała, że już nigdy nie wyrzuci z pamięci tej nocy i matki grzebiącej rękami wokół grobu.

— Wciąż nie rozumiem, jak tu dotarła — westchnął Richard.

Cleo mogła się jedynie domyślać i aż ją zmroziło. Ktoś świadomie przywiózł tutaj jej matkę. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro