[25] Syndrom Amora

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

https://youtu.be/p7D3hmmnktg

— Stan pana żony jest stabilny — oznajmił lekarz, pełniący tej nocy dyżur na oddziale, na który przyjęto Lynette. — Oprócz wyziębienia i odwodnienia nic jej nie jest, musieliśmy jednak podać jej silne lekki uspakajające. Teraz śpi. Zostanie na noc na obserwacji i jutro będzie można przewieźć ją do Lincolna.

— Nie. — Richard zaprotestował nagle, wybijając z rytmu mówienia samego lekarza, który posyłał mu zdumione spojrzenie.

— Panie Bennett.

— Tato? — Serce Cleo skoczyło do gardła, Maxine także wydawała się zbita z tropu.

— Nie. — Richard wstał z krzesła w poczekalni, kręcąc głową. — Zabiorę żonę do domu.

— Chyba wie pan, że żona wymaga stałej opieki psychiatrycznej?

— Zadbam, aby była właściwie leczona — odparł w odpowiedzi Richard. — Nie chcę jednak, by dłużej przebywała w tamtym miejscu.

— O-oczywiście. — Lekarz, po krótkim wahaniu, przytaknął. — Sam pan zajmie się formalnościami.

— Ma się rozumieć.

— Naprawdę chcesz zabrać mamę do domu? — Grymas na twarzy Maxine sugerował, że uważa to za chwilowy żart ze strony ojca. Nie była skłonna udzielić mu kredytu zaufania, nie po tym, jak zniszczył ich rodzinę. — To nie żart?

— Już dawno powinienem był to zrobić. Nie żartuje, Max. Żałuję tylko, że tak późno podjąłem decyzję. — Nie przybrał postawy obronnej. Przygarbiony, blady, z obwisłymi policzkami, nad którymi widniały jego skrajnie wyczerpane oczy, wyglądał jak dziecko, gotowe przyjąć kolejne ciosy.

Max pokręciła głową, jakby wciąż była przekonana, że do jutra ojciec się rozmyśli.

— A co z kolejną kadencją? Niedługo wybory — zauważyła kąśliwie. — Mam uwierzyć, że nie robisz tego pod kampanię wyborczą?

Ojciec wydawał się tą sugestią dotknięty do żywego, jednak i tym razem nie chciał się bronić.

— Nie będę kandydował.

W tym momencie obie jego córki spojrzały na niego niczym na widmo. To było niedorzeczne.

— W szpitalu muszą rozpylać jakieś chemikalia, nasz tata oszalał. — Maxine parsknęła głuchym śmiechem. Pielęgniarka dyżurna posłała jej karcące spojrzenie, które żadne z trójki nie zauważyło.

Cleo natomiast milczała. Ręce lekko jej drżały. Nie miała siły brać udział w dyskusji, dziwić się ojcu, pozwolić kiełkować nadziei, że ich domu coś się zmieni na lepsze, ponieważ wciąż myślała o Amorze, o tym, kto wywiózł matkę na cmentarz. Kto się ośmielił...

— Nie będę kandydował — powtórzył Richard z naciskiem. — Jestem zmęczony.

— Ty? Zmęczony? Proszę cię, od dwudziestu lat trzymasz się stołka, jak tonący brzytwy. Nigdy byś go nikomu nie oddał.

— Ludzie się zmieniają.

— W ciągu jednej nocy?

— W ciągu kilku przeżyć.

— Nie kłóćcie się — odezwała się nagle Cleo i chociaż jej głos był przygaszony, oboje zamilkli jak pod falą krzyku. — Chodźmy ją zobaczyć.

— Śpi przecież, to nie ma sensu. — Maxine znów przybrała obronną postawę, niezdolna spojrzeć na matkę w takim stanie.

— Potrzebuje nas. — Cleo popatrzyła wymownie w oczy siostry. — Jeżeli masz zamiar unikać jej do końca życia, proszę bardzo. Możesz spożytkować ten czas, nienawidząc ojca. Mnie jednak interesuje teraz tylko to, jak ona się czuje i co mogę dla niej zrobić. — Mówiąc to, skierowała się do sali, gdzie przed chwilą przewieziono Lynette.

Matka spała snem spokojnym. Pod białą narzutą jej pierś unosiła się i opadała łagodnie, kąciki ust trwały w nieznacznym uniesieniu, nadając im kształt uśmiechu. Była niczym Śpiąca Królewna lub Śnieżka, czekająca na pocałunek wybawiciela.

Szkoda, że w prawdziwym życiu jeden, prosty gest nie miał mocy rozwiązywania problemów.

Cleo przysunęła sobie krzesło do jej łóżka i delikatnie ujęła rękę rodzicielki, podpiętą do kroplówki.

Usłyszała za plecami drżące sapnięcie. W oczach Maxine zebrały się łzy, stała w samym progu, tuż przed ojcem, niezdolna zrobić ani jednego kroku dalej.

Patrzyła na matkę z lękiem, ale i niewymownym pragnieniem odzyskania tego, co utracone. Znów była małą dziewczynką, potrzebującą przytulenia.

Cleo nie wahała się nawet chwili. Podeszła do siostry i mocno ją do siebie przytuliła. Scaliły się w hermetycznym uścisku, dwa drżące ciała przyssane do siebie łaknąco. Po chwili usłyszała łkanie siostry, z rodzaju tych, kiedy człowiek przestaje się krępować słabością, albo nie jest po prostu w stanie dłużej się jej opierać, płacz wybrzmiał żałośnie, desperacko.

— Jest taka chuda... — Maxine wyszeptała między jednym urywanym oddechem a drugim, pozwalając, aby siostrzana dłoń gładziła ją miarowo po plecach.

Richard przyglądał się im bez słowa, w oczach jednak sam miał łzy.

— Będzie dobrze, Max, będzie dobrze. Ci, którzy ją skrzywdzili, zapłacą za to. — I nie miała na myśli w tym momencie wcale ojca.

Lynette wciąż była oszołomiona i odcięta od świata, gdy stanęła na progu swego domu po latach. Domu, który zmienił się na przestrzeni tego czasu, ale nie na tyle, by nie zdołała go poznać.

Asekurowana przez Cleo i męża z obu stron, usiadła w fotelu w salonie i rozejrzała się po jego wnętrzu z niebywałym spokojem, kładąc dłonie na podłokietniku.

Wentylatory pracowały pełną parą, a z kuchni dolatywały zapachy obiadu, szykowanego przez Albę. Aborygenka nie zdziwiła się specjalnie wieścią, że żona pana burmistrza wraca do domu. Od razu zakasała rękawy i zaoferowała wszelką pomoc.

Max nadal trzymała się trochę na dystans od rodziców, ale nieustannie spoglądała na matkę, sycąc oczy jej widokiem, czasami jej twarz łagodniała, jakby wreszcie pewne elementy układanki wskoczyły na swoje miejsce i teraz obraz stanowił już jedną, klarowną całość w życiu starszej Bennett.

— Pomyślałem, że tego ci trzeba. — Jake wszedł do jej pokoju, jak zwykle przez okno, ale tym razem nie towarzyszył jego ustom promienny uśmiech.

Cleo poraził fakt, że byli dla siebie lustrzanymi odbiciami przygnębienia.

— Jak wtargałeś po dachu pizzę? — Zerknęła ciekawie w kierunku tekturowego pudełka, wciąż jeszcze parującego ciepłem.

— Pamiętasz, co mówiłem ci o małpiej zwinności? — Kącik jego oka zawadiacko błysnął, ale szybko przygasł, niezdolny rozpalić się na długo. — Z podwójnym serem, tak jak lubisz.

Bennett nie miała bladego pojęcia, skąd Jake tyle o niej wiedział, ale zrobiło jej się ciepło na sercu.

— Wiesz chyba, że mogłeś wejść drzwiami? Ojciec nie odważy się teraz cię wyrzucić. Nie po tym, gdy sam narozrabiał.

— Chcesz o tym pogadać? — zapytał, gdy usiedli na łóżku, otwierając pudełko.

Doceniała ten gest, ale nie była głodna, gdy spojrzała na trójkątne kawałki pizzy. Mimo tego sięgnęła po jeden, by nie robić mu przykrości.

— A ty?

— Co? — Na chwilę przez jego twarz przemknął cień zaskoczenia.

— O tym, co nadaje ci taki smutny wyraz — powiedziała.

— Nie, nic mi nie jest. — Pokręcił głową bez przekonania.

— Nie tylko ty zgrywasz rycerza w naszym związku, Wellington — fuknęła — Albo pozwolisz mi okazać ci wsparcie, albo nakopię ci do dupy.

Parsknął śmiechem, w końcu szczerze, w swoim stylu.

— Mam to samo, co ty, Cleo. Syndrom Amora.

Zwiesiła głowę, przytakując.

— No tak.

— Demo, które daliśmy do wytwórni, było zawirusowane. Chcą wytoczyć nam proces.

— Co? — Źrenice rozszerzyły się jej pod wpływem przerażenia. — Niemożliwe!

— Helen powiedziała o tym rodzicom. Są wściekli, ale może znajdą nam prawnika. Z naszej czwórki tylko jej rodzinę na to stać.

— A ty? Powiedziałeś mamie?

— Nie. — Spuścił wzrok z poczuciem winy. — Nie miałem odwagi przyznać, że ją zawiodłem.

— Nie pomyślałaby tak! — W głosie Cleo pojawiło się oburzenie. — Poza tym, to nie twoja wina! Niczym nie zawiniłeś!

— Byliśmy głupi, prawda? — Posłał jej smutny uśmiech. — Maxine nadal nie wpadła na jego trop, za to on nieźle narobił nam koło tyłka. To była arogancja myśleć, że damy mu radę.

Otworzyła usta, by zaprzeczyć, ale szybko je zamknęła.

— Wiesz... — zawahała się. — To źle zabrzmi, ale wyszło z tego coś dobrego. Przynajmniej dowiedziałam się o Andreasie.

— Chyba nie twierdzisz, że coś zawdzięczasz Amorowi? — Jake rzucił jej niedowierzające spojrzenie.

— Nie bądź śmieszny, skądże! — Pokręciła głową. — Nienawidzę go! Jestem pewna, że to on zabrał moją mamę z Lincolna i wywiózł na cmentarz. Zostawił ją tam zupełnie samą! Nigdy mu tego nie wybaczę! — Poczerwieniała ze wzburzenia, a kawałek pizzy z trudem przecisnął się przez ściśnięte od emocji gardło. — Po prostu... żyłam w kłamstwie, Jake. Moja rodzina to była jakaś fasada czegoś, nawet nie umiem tego określić. Jak makieta domu z lat pięćdziesiątych. Od razu widać sztuczność. Teraz, po wyjściu na jaw tej całej prawdy, wreszcie widzę co i jak, i... lepiej się z tym czuję, bez względu na to, jaka jest okropna. Nie musisz udawać przed matką, że masz problemy. Pozwól jej sobie pomóc. Ja także pogadam z ojcem, może będzie wiedział, jak to załatwić.

— Myślisz? — Wydawał się nieprzekonany.

— Tak, jestem pewna, że da się załatwić jakieś porozumienie z wytwórnią. Jaki mieliby interes was pozywać? Nie wyciągną od was pieniędzy, których i tak nie macie.

Jake westchnął.

— Może jest w tym jakiś sens.

— Wierzę, że da się to załatwić polubownie. Przekonać ich, że nie zrobiliście tego specjalnie.

Jake skinął głową, chociaż nie uśmiechnął się, jego ramiona wyraźnie się rozluźniły, jakby pozbył się z nich ciężaru.

Nagle telefon na szafce nocnej Cleo zaczął głośno wibrować. Sięgnęła po niego, oblizując palce, i wsunęła w zagłębienie szyi.

— Jennifer? — zapytała z zaskoczeniem. Od tamtej feralnej imprezy u Travisa nie rozmawiały ze sobą ani razu. W ogóle nie miała już praktycznie żadnego kontaktu z dawną ekipą pseudo przyjaciół.

— Dobrze, że odebrałaś, Cleo, mam sprawę. — Głos dziewczyny brzmiał niepewnie.

— Coś się stało? — Cleo zmarszczyła brwi, zerkając na Jake'a z niepokojem, chociaż przecież niczego nie słyszał.

— O to chciałabym zapytać ciebie.

— Mnie? Dlaczego? — Natychmiast odłożyła niedojedzony kawałek do pudełka, wycierając ręce w szorty.

— Skrzywił cię?

— Kto? Jennifer, o czym ty mówisz?

— O Travisie — jęknęła Jennifer. — Ostatnio zachowywał się naprawdę dziwnie. Mówił o jakimś zleceniu, wielkiej forsie, nie bardzo kumałam, o co mu biega, ale chwalił się, że będzie bogaty.

— Co to ma wspólnego ze mną?

— Mówił, że ma wywieźć ze szpitala jakąś obłąkaną kobietę, Lynette Bennett. Opowiadałaś mi kiedyś o twojej starej i...

— Czekaj! Czekaj! — Cleo zerwała się na równe nogi. Jake zrobił odruchowo to samo, spoglądając na nią ze strachem. — Travis to zrobił!? — krzyknęła oszołomiona.

— Ja... nie wiem. Nie miałam potem z nim kontaktu — odpowiedziała Jenniffer. — Po prostu zaczęłam się martwić. Znam go i wiem, jaki potrafi być niezrównoważony. Nie chciałam, by zrobił komuś krzywdę, a zwłaszcza twojej matce.

Ziemia omal nie osunęła się spod nóg Bennett. Chwyciła się ramy łóżka, Jake próbował ją podtrzymać, ale mu się niecierpliwie wyrwała.

— Gdzie on jest!? Gdzie teraz jest ten sukinsyn!? — krzyknęła, jakby Jennifer była winna temu wszystkiemu.

— Nie wiem, Cleo, przysięgam! Chciałam cię ostrzec, że ten drań coś kombinuje, to wszystko. — Mówiąc to, rozłączyła się.

— Jennifer! Jennifer! Niech to szlak! — Cisnęła telefonem o łóżko.

— Co się stało? Na Boga? — Jake był śmiertelnie blady.

— Travis — wykrztusiła, nadal nie mogąc w to uwierzyć. — To Travis zabrał moją matkę z Lincolna.


Przepraszam, że tak krótko i słabo. Ostatnio mam kryzys twórczy i pisanie nie idzie mi coś zbyt sprawnie. Mam jednak nadzieję, że nie pogardzicie tym rozdziałem. :) I przepraszam, że tekst w górnym emblemacie jest innej czcionki. Miałam reinstalkę komputera, padł mi dysk C i straciłam wszystkie czcionki. No, to tyle. Buzia :*

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro